poniedziałek, 24 października 2011

"Spotkanie", reż. David Lean.

Chociaż zarzekam się, że nie przepadam za starymi filmami, cóż... Troszkę kłamię. A dokładniej, mocno uogólniam.
Jest bowiem jedna rzecz, której bardzo mi brakuje w dzisiejszym kinie, elegancja. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie? Zaginęła gdzieś po drodze, mniej więcej w latach 90tych, z tego co się orientuję, ale i tak już wtedy ledwo zipała.
Tak naprawdę podejrzewam, że spakowała się i uciekła, razem z amantami, szeryfami i damami kina, razem z Carym Grantem i Deborah Kerr, Avą Gardner i Sinatrą. Trochę tą uciekinierkę rozumiem, któż by chciał zostać, kiedy Sinatry już nie ma?

Najwyraźniej w 1945 roku nawet zdrady były eleganckie. Alec i Laura spotykają się w sposób jak najbardziej zwyczajny, w dworcowej kawiarni. Potem po raz kolejny, na rogu ulicy, potem w zatłoczonej restauracji... Ile trzeba aby z przypadkowej znajomości zrodziło się uczucie? "Spotkanie" przekonuje mnie, że niewiele, rozmowa, dwie, nagle ktoś kogoś kocha. I tak oto w każdy czwartek o 12.30 Laura czeka na Aleca pod szpitalem, kradną kilka godzin dla siebie, żeby potem wracać do domów, do w miarę satysfakcjonującego życia, które nagle przestało wystarczać.

"Spotkanie" jest historią niespełnionego romansu dwojga ludzi, którzy poznają się zdecydowanie zbyt późno, kiedy wszystkie dotychczasowe zobowiązania uniemożliwiają im wspólne życie. Prostota ich znajomości staje się smutna, gdy dodać do obrazka rodzącą się miłość, która musi zadowolić się spotkaniami raz w tygodniu na obiad, film i spacer.

I te wyrzuty sumienia, które psują radość, czynią ją niepełną. I kontrast, jakim jest inna para tego filmu, hałaśliwy zwiadowca stacji i jego wieczne flirty z prawie groźną właścicielką dworcowej kawiarni. Oni nie boją się przyłapania na gorącym uczynku, nie rzucają czasem trwożliwych spojrzeń wkoło, nie okłamują męża i żony, kiedy spóźniają się na pociąg.

Film jest złożony ze scen w powtarzających się sceneriach dworca, kina, podmiejskiego krajobrazu z rzeczką i mostem, a Laura i Alec szybko dochodzą do wniosku, że ich znajomość zasługuje na tylko jedno zakończenie. Gdzież tu elegancja, poza faktem, że w każdej scenie noszą kapelusze? W powściągliwości, w spokojnym uśmiechu, w braku wulgarności.

"Spotkanie" zostało nakręcone na podstawie sztuki Noela Cowarda, a jeżeli jest coś, co łączy wszystkie jego sztuki ze sobą, to ostry dowcip dialogów. Również "Spotkaniu" ciętych linijek nie brakuje, ale wymagają one wsłuchania się w tekst, wymagają odkopania spod nastroju rezygnacji. Chociażby moment, który mnie zbił z nóg, czyli scena, w której mąż Laury rozwiązuje krzyżówkę, kiedy "romans" zgadza mu się z "delirium". To tylko jeden z wielu żartów równie słodko-gorzkich, co romans Aleca i Laury i jeden z wielu dialogów, który mocno zapada w pamięć.

Oczywiście rok 1945ty, kiedy wojenne wyrzeczenia były świeżo pamiętane, a "Spotkanie" miało swoją premierę, nie sprzyjał historiom o łapczywych kochankach, którzy wszystko mają za nic i dają się ponieść namiętności. "Spotkanie" to może też trochę nachalny triumf moralności, która przeżywa w tej historii króciutki upadek, ale przecież finalnie otrzepuje zakurzone ciałko i wraca, niech żyje moralność.
Ale czy na pewno? Czy ostatnie sceny, to rzeczywiście triumf moralności? To już będziecie musieli zdecydować sami.
Na pewno "Spotkanie" jest jednym z wielu spojrzeń na temat zdrady jako takiej, spojrzeniem krótkim i szczerym, które mnie chwilowo pasuje.

Except for Lola.

"(...)przede wszystkim chciałbym zaapelować, byście obłożyli książkę i zakryli potworną, ohydną, odrażającą, zbrodniczą, plugawą, podłą, deprawującą młodocianych obwolutę, którą nazwałbym raczej kaftanem bezpieczeństwa."
V. Nabokov, "Wykłady o literaturze", Muza SA, 2000r., str.246
Nabokov pisał akurat o okładce "Dr. Jekyll'a i Pana Hyde'a", ale czytając to zdanie poczułam, że idealnie opisuje moje odczucia na widok okładek będących przedrukiem z plakatów ekranizacji.
A jest ich mrowie a mrowie, patrzę w twarze aktorów i zastanawiam się, dlaczego wydawnictwa mi to robią. Oczywiście rozumiem, dlaczego to robią, ale nie pochwalam. Wręcz nie znoszę.
Czy można by zaprzestać tego, zbrodniczego bez mała, procederu? Czy ja mogę spokojnie wejść do księgarni i nie widzieć Juliette Binoche na okładce mojego ukochania? Ładnie proszę.

Tak, wiem, to się nie zdarzy. Podobnie jak nie zdarzy się, żeby ktoś nie zatarasował całej lewej strony schodów ruchomych. Najwyraźniej świat zacząłby się wtenczas kręcić w drugą stronę.

Poniedziałki mają do siebie to, że ich nie lubię, naturalna sprawa u istot powyżej trzeciego roku życia. Tak więc, żeby nie wyszło ponuro i marudnie, będzie Lola :)

Poniższa wersja jest genialna, ulubiona i naprawdę nie mogę przestać klikać "jeszcze raz". I jeszcze, i jeszcze, jeszcze raz...

"Lola", Ray Davies. Jest wesoło.

środa, 19 października 2011

"Perswazje". Jane Austen, Roger Michell i inni.

Poniekąd zaczęłam produkować się serialowo, ale że podczytuję sobie ukradkiem wykłady Nabokova o literaturze (najbardziej ten o Stevensonie), przypomniałam sobie o kolejnej książce, o której dotąd nie napisałam.
"Perswazje", tak.

Jeżeli chodzi o Jane Austen, naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego po przeczytaniu prawie każdej z jej książek, tak stanowczo sama sobie odmawiałam lektury tej ostatniej, "Perswazji". Zacięłam się po prostu, nie chciałam tego czytać, miałam złe skojarzenia albo co... Do czasu.

Mam wrażenie, że "Perswazje" najbardziej odbiegają od utartych ścieżek Austen, mniej lub bardziej innymi jej książkami wydeptanych. Historia poprowadzona jest zdecydowanie inaczej, odwrotnie i z pętelką :)
Anna i kapitan Wentworth już zdążyli się pokochać, zdążyli również rozstać się i po latach spotkać ponownie. To są inni bohaterowie, dojrzalsi, niekoniecznie mądrzejsi, ale na pewno spokojniejsi, jakby ich charaktery zostały ujarzmione przez czas.

Przyjemnie śledziło się owo powolne "odżywanie" Anny, kiedy stara miłość zjawiła się na progu. Nieśmiałe marzenia, stopniowo przeradzające się w nadzieję. I kapitan Wentworth, podobnie jak Anna ułomny, kiedy przychodzi do sięgania po swoje. Ona zahukana, on już zbyt dumny.
Polubiłam tę dwójkę i ich niezgrabne dążenie do realizacji swoich pragnień. Powinni gasnąć przy całej tej znamienitej galerii z powieści Austen, tej porażająco bystrej Elżbiecie i tak fantastycznie wyniosłym, pociągającym panu Darcy. Przy tej do bólu poświęcającej się Elinor, na którą i tak czeka wielka miłość, przy Emmie obdarzonej wszelkimi zaletami, przy Knightleyu, który zawsze ma rację...
Ale nie, dzisiaj to Anna i Wentworth stają mi się najbliźsi, ona niespecjalnie piękna, niespecjalnie elokwentna, niespecjalnie odważna... I Wentworth, w teorii wspaniały, dzielny kapitan, a w praktyce obrażony na zadrę w sercu sprzed wielu lat, niezbyt szczęśliwy, odrobinę oschły mężczyzna, który budzi zachwyty prowincjonalnych gąsek.

Rozkochałam się też w drobnych smaczkach "Perswazji", w ojcu Anny, panu Elliot, mocno ograniczonym, zakochanym w sobie człowieczku. W jej starszej siostrze, Elżbiecie, jeszcze pięknej, ale już skwaszonej nieuchronnie nadchodzącym staropanieństwem. I w młodszej siostrze, hipochondryczce, równie egocentrycznej co wszyscy Elliotowie. Poza Anną.

Należałoby teraz dać kolejną szansę "Mansfield Park", może to, co kiedyś wydało mi się nudne, dzisiaj stałoby się rozkoszne?

Roger Michell, którego pierwszym filmem były "Perswazje" (1995y rok), przepięknie podołał zadaniu i mogę bez wahania stwierdzić, że jest to moja ulubiona ekranizacja spośród wszystkich filmów stworzonych na podstawie Austen. Ma zdecydowanie większy rozmach, niż telewizyjna "Emma" emitowana rok później, przy jednoczesnym braku hollywoodzkich zagrywek, czego o wielu z tych ekranizacji powiedzieć niestety nie można. I obsada jak marzenie, moje serce podbiła Sophie Thompson w roli wiecznie jojczącej Mary...
Ale uczciwie przyznam, że Amanda Root w roli Anny pobiła resztę na głowę. Idealna jako zawsze spychana na margines kobieta, która po latach napotyka szansę na naprawę błędu młodości i postawienie na swoim. Ona rzeczywiście z każdą sceną rozkwita. A partnerujący jej Ciaran Hinds dotrzymuje kroku rolą Wentwortha, który w jego wykonaniu jest skryty, czasem gwałtowny i na pewno nie ma charakteru niczym kryształ.

Do czego bym się mogła przyczepić? Odrobinę nieładnie sportretowano pana Elliota, aż karykaturalnie. I nie trafiono z Lady Russel, jakby przez cały film odtwórczyni roli nie mogła się zdecydować, czy woli zagrać omylną, ale oddaną przyjaciółkę, czy zaślepioną konwenansami mentorkę Anny.

Ale ekranizacja Michella ma ogromne zalety.
Zdjęcia, bardzo malownicze, spokojne kadry, zręcznie połączone z równie spokojną, subtelną, piękną ścieżką dźwiękową. Taka oprawa podkreśla delikatny charakter, cichej, wygniecionej czasem historii miłosnej, która toczy się bez słów, w tle. Pasuje do tego uwaga, z jaką potraktowane zostało pokazanie drobnych gestów znaczących tak wiele. Ale to też jest przeprowadzone oszczędnie i z wdziękiem, bez szafowania "ukrywanymi" emocjami, które bohaterowie mają pokazywać bez słów. A tak właśnie przeszarżowano nieszczęśliwie w innym filmie.

Ekranizacje "Perswazji" widziałam dwie, najpierw tę z 2007 roku (reż. Adrian Shergold), którą uważam za straszną i zdania nie zmienię. Za dużo gapienia się w ściany, za słaba Sally Hawkins, kapitan Wentworth sportretowany przez blond niebożę, ciągle jakby się dziwił, że jest w każdej swojej scenie.
I naprawdę zbyt dużo gapienia się...
Może jest o kwestia złego scenariusza, może kiepskich zdjęć, ale uświadomiłam sobie jak strasznie pokazane jest "przeżywanie" owej pary Hawkins/Penry-Jones, kiedy znacznie później obejrzałam wersję Michella. Ani jednego taniego dramatyzmu! Tam gapienie się jest majstersztykiem. I żadnych biegów po Bath - solą w mym oku stanęło owo miotanie się Anny/Sally Hawkins, już całkiem psując jakiekolwiek pozytywne wrażenia.

Ewentualny zarzut, że jestem stronnicza ponieważ szczerze nie znoszę i dostaję agresji na widok Sally Hawkins, natomiast uwielbiam Ciarana Hindsa, cóż... Przyjmę z pokorą, nie wyprę się, ale ewentualną stronniczość własną mam w nosie.

poniedziałek, 10 października 2011

Mała Marie.

Chcecie poznać jedną z moich ulubionych piosenek? Poniedziałkowe popołudnie, w moim przypadku chwilowo spędzane przy (zimniej już niestety) kawie, wydaje się dobrą okazją.

Francis Cabrel, "Petite Marie". W poniższej wersji najbardziej.



I chciałabym, żeby znowu było lato, a przynajmniej wczesna jesień. Miesiąc wstecz, czy to tak dużo? A liście nadal byłyby zielone i złote...

Z wieści kinowych, planuję obejrzeć "Baby są jakieś inne" Koterskiego, znajomy po premierze cieszył się bardzo, wszem i wobec polecał, a więc po wstępnej chęci delikatnej, zwiastunowej, przeszłam w stan chęci większej.
Tak czy inaczej, tekst "ale ona widać aż tak bardzo mnie nie kocha aż tak bardzo" podbił moje serce. I to mruganie.
Zobaczymy, czy chęć szczera zaprowadzi mnie za tydzień do kina i zostanie usatysfakcjonowana dobrym filmem.
Jak sądzicie?

piątek, 7 października 2011

Zupa z gwoździa.

Cóż to ja czytałam ostatnimi czasy, kiedy pilnie udawałam zbyt zajętą na łączenie formy, treści i czasu, określane również pisaniem bloga?

"Amagansett" Marka Millsa, które w pierwszej połowie podobało mi się znacznie bardziej, niż w drugiej... Niektóre książki absolutnie nie zasługują na miano "genialnych", a nawet nie na to skromniejsze "bardzo dobrych", ale mimo wszystko czyta się je z dużą przyjemnością, bez znudzenia. I "Amagansett" może być idealnym przykładem takiej książki.

Wyłowione z oceanu zwłoki młodej dziewczyny, której bogata rodzina posiada dom na plaży. Rodzina ma swoje sekrety, dziewczyna miała jeszcze inne, a Conrad Labarde, który wyłowił ją z wody - główny bohater książki - również sporo tajemnic skrzętnie skrywa przed światem. I ma swoją silną teorię na to, co naprawdę spotkało przygarniętą przez ocean kobietę.
To też trochę powieść obyczajowa o życiu w rybackiej miejscowości Amagansett, tuż po drugiej wojnie światowej, zmieszanie życia rybaków i bogatych wczasowiczów, których domy wyrastały na okolicznych plażach.

"Amagansett" czytało się rewelacyjnie... Do czasu. W drugiej połowie książki poczułam lekki zawód, że po oryginalnym początku i ciekawym poprowadzeniu Conrada, który z każdą stroną okazuje się kimś coraz to innym, Mills oddaje się pisaniu o detektywie Hollisie, który jest dość nudnym zlepkiem wielu znanych nam wszystkim postaci policjantów po przejściach.
Ale koniec końców "Amagansett" daje radę, finiszuje w dobrym stylu i jest znacznie lepszą książką, niż kolejne dokonanie Millsa, "Ogród tajemnic" (który też da się przeczytać, ale to już niższy poziom dopracowania).

Dorwałam też następną książkę Oza, "Sceny z życia wiejskiego" i trochę się przejechałam... Najwyraźniej mam ostatnio pecha do opowiadań, najpierw słabiutkie "Nokturny", teraz niewiele lepsze "Sceny..."
Albo może jednak ja jestem głupia i nie umiem docenić formy krótkiej w jej pełnym rozkwicie? Nieeee, "Sceny..." nie są najlepsze. Podobnie jak w przypadku "Nokturnów", czytałam opowiadanie za opowiadaniem i z opóźnieniem przyszła refleksja, że czytam trochę o niczym.
Sporo w tych opowiadaniach motywów przewijających się również w innych książkach Oza, też w jego fantastycznej "Opowieści o miłości i mroku", ale jak Amosa Oza cenię bardzo, tutaj zachwytów brak.
Oczywiście zawsze istnieje ta tak szybko odrzucona przeze mnie możliwość głupoty własnej - może jednak "Sceny z życia wiejskiego" wymagają znacznie głębszej interpretacji i skupienia, o które się nie pokusiłam?

Zaskoczył mnie natomiast kryminał Marthy Grimes, "Pod Zawianym Kaczorem", który zaczęłam czytać pod wpływem wtorkowej pogoni za czymś całkowicie relaksującym. I proszę, choć raz trafiłam w dziesiątkę. Seria Grimes z małą Emmą nigdy mnie do siebie nie przekonała, a po kryminały jej autorstwa z inspektorem Jurym nigdy nie sięgnęłam. Aż do tego wtorku, kiedy bez przekonania kartkując "Małą księgę" Brandysa uznałam, że na razie innej lektury mi trzeba.

Akcja "Pod Zawianym Kaczorem" kręci się wokół morderstw dokonywanych na amerykańskich turystkach jednej z wycieczek w Stratford. Ginie też mały chłopiec, którego może porwali, a może sam się gdzieś zawieruszył... A jeden ze wspomnianych wycieczkowiczów ma obsesję przedstawiania "prawdziwej" historii śmierci Christophera Marlowe, którego według teorii własnej owego pana zlecił zamordować sam Szekspir.
Inspektor Jury wzbudził moją sympatię, to już plus, a całkowicie zauroczył mnie jego kolega, Melrose Plant, panowie wykazują zaiste czarujące podejście do swojego otoczenia.

Możliwe, że w "Pod Zawianym Kaczorem" trochę brakowało mi silniejszego skoncentrowania na śledztwie, które niby jest prowadzone, ale jakoś tak delikatnie... Martha Grimes tą książką skojarzyła mi się z Caroline Graham (cykl o inspektorze Barnaby, zaadaptowany na serial "Morderstwa w Midsomer"). Czytając te kryminały aż prosi się o herbatkę i pierniczka, może fotel przed kominkiem? Zapewne można je czytać również popijając campari z limonką siedząc na wywiewanym w każdą stronę kominie (jak kto lubi... :), ale jednak herbatkowo-pierniczkowy nastrój u mnie wygrał. Szkoda, ze nie miałam pierniczków...
Podobnie jak książki Graham, kryminał Marthy Grimes był trochę zbyt "miły", poczciwa atmosferka zieje z każdej strony i żaden charakter nie jest tak naprawdę nieprzyjemny, nawet non stop zrzędzący szef inspektora Jury.
Ale mroki jesiennego popołudnia Martha Grimes rozświetla bezbłędnie i możliwe, że niedługo sięgnę po pierwszą z wydanych w Polsce części cyklu, czyli "Pod Huncwotem". Zobaczymy.