sobota, 31 lipca 2010

"Hotel", Arthur Hailey.

Dawno, dawno temu przeczytałam pierwszą książkę Haileya. Trochę brzmi to jak wstęp do małej epopei na temat, jakbym jego całą bibliografię znała na pamięć, co jest prawdą tylko w części.
W rzeczywistości przeczytałam dwie, "Hotel" (w tym tygodniu) i "Port lotniczy" (kilka razy, począwszy od wakacji jakieś osiem lat temu). Ponieważ jednak obie te książki bardzo zapadają w pamięć, czuję się, jakbym faktycznie mogła je prawie że recytować. A na pewno szczegółowo streszczać.

Charakterystyczna dla Haileya jest mnogość równorzędnych bohaterów i wątków, które mieszają się ze sobą, powiązane miejscem pracy/środowiskiem. Mnie takie tematy ciekawią, już samo poznawanie zawodowej codzienności zawsze wyda mi się interesujące. Nieważne, czy będzie dotyczyło amerykańskich komików czy spawaczy w Wietnamie, jest coś, co mnie bardzo wciąga w czytaniu/oglądaniu szczegółów różnych czynności i zawodów. Ucieszyć się potrafię z głupiego zbliżenia na odcedzanie makaronu albo patroszenia ryby, a proza Haileya jest jakby lupą przyłożoną do różnych światów.

Hotel St. George w Nowym Orleanie podupada, gnijąc od środka. Drobne uchybienia w obowiązkach, powolny spadek jakości, problemy finansowe, czyli coraz szybsza droga ku ruinie - a do tego kocioł gości.
Książęca para, która skrywa bardzo zły sekret, młoda dziewczyna prawie zgwałcona w jednym z pokoi, tajemniczy starszy pan, który o mało co nie umarł w pokoju 1439, konferencja dentystów, właściciel sieci hotelarskiej, który przyjechał odkupić St. George od właściciela będącego na skraju bankructwa, konferencja dentystów, która okazuje się eksplozją zatargów na podłożu rasowym, hotelowy złodziej, psujące się windy... I tak mogłabym wymieniać jeszcze jakiś czas, chociaż akcja obejmuje tylko pięć dni z życia St. George. W tym wszystkim miota się McDermott (typowy główny bohater Haileya, o ile mogłam się zorientować po dwóch książkach), manager hotelu, który stara się utrzymać wszystko w ryzach. Co oczywiście nie jest łatwym zadaniem, namnożyć konfliktów Hailey potrafił jak nikt.
Od najdrobniejszych obowiązków hotelowej telefonistki, do prawie że kuglarskiej pracy głównego managera, Hailey niczego nie pomija, przekazując mnóstwo informacji o funkcjonowaniu hotelu, również o samym mieście - Nowy Orlean lat sześćdziesiątych (czy "Hotel" znajdował się może na liście lektur do Południowego Wyzwania?) został całkiem solidnie opisany w tej książce.

Co miałam na myśli określając McDermotta "typowym bohaterem"? Cóż, tutaj właśnie leży mały zgrzyt książek Haileya - główny bohater jest odrobinę nudny w swej skromnej, ale rycerskiej osobie.
W "Porcie lotniczym" Mel Bakersfeld - dyrektor lotniska - jest kropa w kropę kopią McDermotta, tą samą wersją w innym zawodzie. Uczciwy, skoncentrowany na pracy, oczywiście przystojny i inteligentny, męski, ale delikatny... Takie tam bzdury w sumie, jakby bohater Harleuqina przeniósł się do powieści pisanych przez Haileya. Bo oczywiście jest również kobieta.
Jednak dzięki sporemu rozmnożeniu bohaterów i wątków, dość papierowa postać teoretycznie głównego bohatera nie razi. Niektórych polubiłam, niektórych nie, ale większość mnie zaciekawiła. "Port lotniczy" uznałabym chyba jednak za odrobinę ciekawszy, nie wiem czy ze względu na samą pracę lotniska, czy postaci wydały mi się bardziej różnorodne.

Nie da się ukryć, że "Hotel" i "Port lotniczy" są napisane według podobnego schematu, ogromna machina jakiejś instytucji, wspaniały manager i jego panienka w centrum zawirowań z tłumem różnorakich bohaterów, ktoś stary, ktoś młody, druga para, ktoś biedny i ktoś bogaty... Jakby specjalnie pilnował różnorodnej poprawności. I punkt kulminacyjny, który uwalnia emocje.
Mimo tej utartej ścieżki, książki Haileya były swego czasu bestsellerami, czemu się absolutnie nie dziwię, gdyż wciągają okrutnie. Wręcz połykają czytelnika swoim szczegółowym i poplątanym światem, z którego połknięty wynurza się bardzo zadowolony na ostatniej stronie.

Chętnie sięgnę po kolejne książki Haileya, zaczynając od "The Evening News", chociażby dla sprawdzenia czy w tej również powtórzy się podobna historia, która o dziwo wcale nie znudziła mi się po przeczytaniu jego dwóch poprzednich książek.

czwartek, 29 lipca 2010

Duet Burton - Depp.

W jakimś bliżej niesprecyzowanym artykule zauważyłam takie określenie: "Johnny Depp, Burton's most trusted weapon".
I nie można się z tym nie zgodzić, bowiem może i Burton istniał, zanim Depp załapał się do roli w jego filmie, a może nawet Depp istniał przez "Edwardem Nożycorękim", w co ciężko mi uwierzyć, ale cóż przychodziło im z tego istnienia bez siebie nawzajem? Panowie tworzą zespół zgrany, który nie pudłuje. Dlaczego więc ostatnio spudłowali? Niby zawsze musi być ten pierwszy raz, ale Depp jest jednym z moich bożków na filmowym ołtarzyku, a do Burtona czuję sympatię chociażby za niekonwencjonalny bałagan na głowie i fajną żonę. Ciężko więc przyjęłam tę drobną klęskę, skazę na moim firmamencie przemysłu filmowego.

Nie nazwałabym może Burtona, wbrew powtarzanym dość często opiniom, jednym z najoryginalniejszych reżyserów współczesnego kina, ale nie odmówię mu stylu, który idealnie trafia w moje upodobania. Surrealizm, makabryczne poczucie humoru i charakterystyczne balansowanie między bajką a koszmarem. Magia świąt po prostu.

Do tego Johnny Depp, facet, którego kochałam miłością dozgonną i młodzieńczą przez całkiem długi kawałek swoich nastoletnich wzruszeń. Miałam aż jeden plakat i w ogóle szał ciał. Co prawda nie pisałam przy swoim imieniu jego nazwiska, ale było blisko. Niestety w momencie premiery "Piratów z Karaibów" już troszkę podrosłam i takie radosne obłąkania aktorami zeszły na dalszy plan, ustępując miejsca platonicznemu uwielbieniu i szacunkowi dla umiejętności. Niestety znacznie ograniczyło to moje możliwości podniecania się rolą Sparrowa.
Oczywiście mimo upływu czasu nadal uważam, że jest świetny, chociaż czasem jakby niechętnie dostrzegam, że od dłuższego już czasu powtarza się w swoich rolach haniebnie. Jednocześnie, ze względów czysto sentymentalnych (patrz: facet jest niesamowicie przystojny i wdzięczny, a do tego ma piękny głos, ale to wszystko sami wiecie, najważniejszy jest oczywiście talent ;), stwierdzam, że co z tego, że może i się powtarza. Niech się na zdrowie powtarza, byle tylko jeszcze kilka razy zaserwował rolę-nokaut, taką jak Edward, Willy Wonka czy Jack Sparrow.

Ale na moment przystopuję te zachwyty, mały wtręt na temat ostatniego filmu Butrona, którego premiera co prawda wypadała już dość dawno, ale nadal nie zapomniałam tego zgrzytu, znaczy się "Alicja w Krainie Czarów".
Nie, nie i jeszcze raz nie.
Powyższe całkiem nieźle podsumowuje mój stosunek do tej produkcji. Uwierzcie, że kaleczy mnie bardzo kwitowanie tymi słowami filmu Burtona. Mojego kochanego Burtona!
Wydaje mi się, że jako średnio ambitna kinomanka jestem jedną z tych osób którym stałe i sprawdzone przepisy na filmy nie przeszkadzają. Powielanie jest piękne, jak długo trzyma poziom. A kooperacja Burton - Depp - i ewentualnie Helena Bohnam-Carter oraz prawie obowiązkowo Danny Elfman w tle - dotychczas mnie nie zawiodła. Zbytnio.

Od "Edwarda Nożycorękiego" poczynając, który jest jednym z nielicznych filmów na których bezwstydnie ryczę ludziom w rękaw i w sumie to nie lubię go oglądać, bo rozklejam się jak głupia. Ale poza tym jest piękny, świetnie zrobiony, tylko zaopatrzcie się w pudełko chusteczek przed seansem.
Serio, nie płaczę przy książkach, bardzo rzadko na filmach, ale Nożycoręki mnie wzrusza niezwykle. Może kiedyś powinnam stworzyć listę filmów zakazanych, na których ronię krokodyle łzy? "Edward Nożycoręki" będzie na niej numerem jeden.

Dalej można wspomnieć jeden z moich ulubionych filmów, nie tylko Burtona, ale w ogóle, czyli "Jeźdźca bez głowy". Zasługuje na wiele gwiazdek jako naprawdę dobre kino, profesjonalnie zrobione i bez większych wad. Jakby wymieniła to czarownica z prawdziwego zdarzenia, szczypta komedii, garść horroru, nóżka dobrego aktorstwa i kropla krwi reżysera z ciekawą wizją, a na zakończenie głowa kompozytora muzyki. Ale kto tego nie oglądał? Nie uwierzę, że ktokolwiek. (marsz oglądać "Jeźdźca bez głowy"!)

Zahaczając krótko o "Gnijącą pannę młodą", piękną bajeczkę z morałem na dobranoc. Burton się popisał swoją wizją w wersji animowanej, a głos Deppa użyczony postaci Victora... To trzeba po prostu obejrzeć, kwadrans wystarczy żeby chociaż trochę zakochać się w ponurym świecie ludzkich bohaterów pomieszanym z barwnym podziemiem zmarłych. Moją osobistą faworytką jest kucharka, a dokładniej jej zwłoki, które latają przez większość bajki z ogromnym tasakiem.

Ach, jeszcze bluesowy kościotrup! Jedna z tych rzeczy, które szkoda w kinie przegapić. Piosenka "Remains of the Day" doprowadziła C. do rozpaczy, kiedy wysłuchiwał mojego jakże fałszywego "die, die, we all pass away, but don't wear a frown cause it's really okay...". Tak, uwielbiam tę melodię i stopy same mi do niej tańczą, tylko aż tak koścista jak oryginalni odtwórcy nie jestem.

A ostatnio "Sweeney Todd". Może nie był szczytem ich możliwości, może w ogóle nie był szczytem, ale na pewno nie odstręcza. Ja jestem istotą prostą w obsłudze - dajcie mi świetną obsadę i powinno się podobać. A Helena Bohnam-Carter, Johnny Depp, Alan Rickman (och, Alan...), Sacha Baron Cohen i Timothy Spall, toż od samych nazwisk można się zaślinić. Podobnie zaśliniłam się na widok wszystkich trzech części "Oceans's..." Soderbergha i "Przekrętu" Guya Ritchiego. To tyle na marginesie, w temacie filmów sensacyjnych, do których mam słabość ze względu na nazwiska.

Wracając do musicalu Burtona, ścieżka dźwiękowa jest dobra, obsada dobra, scenariusz niezły, sama część wizualna (scenografia, kostiumy itd.,itp.) wspaniała - znaczy film jak ta lala. Kilka(naście) niedociągnięć by się znalazło, jasne, ale ogólnie rzecz biorąc "Sweeney Todd" to film lepszy, niż gorszy.

Szczególnie, kiedy porównać go z tą kością w gardle, "Alicją w Krainie Czarów". Pierwsze co przychodzi mi na myśl, to rozpaczliwe jęknięcie "co poszło nie tak?"
Wizualnie film jest świetny, może nie jak "Avatar", który miał premierę chyba jakoś obok "Alicji..." - niby przełom w kinie i orgia przed ekranem - ale Kraina Czarów została przedstawiona tak, jak tylko Burton potrafi. Niby słodko, niby ładnie, a włos się jeży na głowie, bo atmosfera jest deczko przerażająca. Niestety nie samym pięknem krajobrazu film żyje, a reszta niestety kuleje. I nawet Depp tego nie uratował, chociaż jako Kapelusznik jest tak samo świetny, jak w większości innych ról. Szalony jak największy szaleniec, głownie śmieszny, czasem groźny a momentami wzruszający.

Wracając do narzekania, ten film był po prostu nudny! Zgubił się gdzieś urok Alicji, której najpiękniejszą cechą jest racjonalizm. Niby co jakiś czas blond panienka w niebieskiej kiecce, która miała być Alicją, wydobywała z siebie coś w rodzaju celnego komentarza, który w książce Carrolla dodawał małej dziewczynce niezwykłej powagi. Zagubiła się również ironia Krainy Czarów, groteska. Co z tego, że Czerwona Królowa grzeje nogi o świnię, a Tweedle Dee i Tweedle Dum przeczą sobie nawzajem w każdym słowie, jeśli to wszystko jest jak napisane osobno kawałki filmu, sklejone w całość na szybko i przypadkowo.

Nie przekona mnie też argument, że "Alicja w Krainie Czarów" mogła nie trafić w moje gusta, ponieważ jest przeznaczona dla młodych odbiorców - "Charlie i fabryka czekolady" to również film dla dzieci, a mimo to uważałam, że jest świetny i rozkosznie przerażający. Nawet ckliwy morał na koniec nie zdołał zetrzeć szerokiego uśmiechu z mojej twarzy, kiedy poleciały napisy i zapaliły się światła. Także niestety nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się z założeniem początkowym. W "Alicji w Krainie Czarów" coś nie wyszło, para poszła w gwizdek i pozostaje jedynie mieć nadzieję, że więcej ci dwaj panowie mnie tak nie zawiodą.

Nadal jednym z tych filmów, które muszę obejrzeć albo zginę marnie jest "Ed Wood". Kilka razy już prawie mi się udało, kilka razy byłam o włos, ale niestety, mimo fascynacji Deppem, mimo sympatii do Burtona, ciągle nie widziałam tego filmu. Także jeszcze jakiś czas, dopóki nie dopadnę tego dzieła, mogę jedynie wierzyć na słowo, że gdyby nie "Edward Nożycoręki" to właśnie "Ed Wood" byłby najlepszym filmem tej dwójki. Nie wiem, nie widziałam, ale wierzę na słowo, że jest bardzo dobry.

W planach na rok 2011 jest premiera kolejnego ich filmu, "Dark Shadows", a ja już nie mogę się doczekać. Mimo potknięcia z "Alicją w Krainie Czarów", Johnny Depp i Tim Burton razem to już prawie marka, zapowiedź pewnej klasy i niewątpliwie dobre kino. Panowie zapewne musieliby z premedytacją kilka filmów pogrzebać, żeby zaufanie moje (i tłumu innych fanów) legło w gruzach. Także patrzmy wszyscy w jasną przyszłość z tym genialnie dopasowanym duetem, który przy odrobinie szczęścia stworzy jeszcze kolejne filmy, które byłyby tymi najlepszymi, gdyby tylko nie powstał już "Edward Nożycoręki".

sobota, 17 lipca 2010

"A Single Man", reż. Tom Ford.

Nie będę pisała pełnej pochwał recenzji, nie będę pisała również streszczenia, skoro ledwo załapałam się na jeden z ostatnich seansów w Warszawie, a cały świat zdążył się zachwycić długo przede mną.
Tylko kilka (krótkich?) ochów i koniec.

Pierwszy, chyba nigdy nie widziałam równie ładnego wizualnie filmu. I pisząc „nigdy” dokładnie to mam na myśli, jako że nie jestem w stanie z odmętów pamięci wydobyć piękniejszego plastycznie obrazu, niż „Samotny mężczyzna”. Zdaję sobie sprawę z tego, że ameryki właśnie nie odkryłam, ale nie obiecywałam Wam odkrywczych spostrzeżeń, jedynie kilka ochów.
Tom Ford jako projektant mody na pewno zmysł estetyczny ma wyrobiony, ale z drugiej strony projektant też człowiek – wyobrażacie sobie film nakręcony przez Johna Galliano? Strach się bać, pstrokacizną przebiłby zapewne „Moulin Rouge!”. Albo Karla Lagerfelda? To byłby jakiś „Powrót androidów” czy coś równie pięknego. Nie myślę, że ich filmy byłyby gorsze (znaczy, niekoniecznie), ale wątpię, żeby osiągnęli tak wyważone, spokojne i doskonałe piękno, jak Ford.


Drugi, Colin Firth. Ten pan jest z wiekiem coraz lepszym aktorem i coraz przystojniejszym mężczyzną. „Samotny mężczyzna” to kolejny dowód faktu, że Firth się rozwija. Dzięki Bogu odszedł od wizerunku ciapajowatych Brytyjczyków w dziwnych sweterkach, którzy jąkają się przy początku zdania. Jego filmografii szczegółowo nie znam, ale pamiętam sztandarowe role Mr. Darcy (który w wykonaniu Firtha za bardzo mi się nie podobał, jakby brakowało mu siły) czy… No cóż, Mr. Darcy z „Dziennika Bridget Jones” (sweter z reniferem mówi wszystko). Również dużo późniejsza rola w „Love Actually” była kopią tych poprzednich.
A potem zmiana, zdecydowanie na lepsze. Brawa dla tego pana, który staje się coraz bardziej interesującym aktorem. I jak on się nosi! Dystyngowanego wdzięku nabrał z wiekiem.
Jeszcze kilka lat temu kojarzył mi się automatycznie z Hugh Grantem – dzisiaj jestem jak najdalsza od takich skojarzeń z podstarzałym amantem, którego obecne role różnią się od pierwszych wyłącznie ilością zmarszczek na jego czole. I jaką wielką sympatią bym Hugh Granta nie darzyła, nigdy nie wzniósł się na poziom, jaki obecnie osiąga Colin Firth. Także czapki z głów i jesteśmy pełni szacunku.

Trzeci, muzyka. I kropka, bo właściwie co mogłabym dodać? Muzyka jest dobra.


Czwarty, „Samotny mężczyzna” robi dwa wrażenia jednocześnie. Część wizualna, już przeze mnie wychwalona, oglądać można by ten film jak obraz w galerii, po prostu patrząc.
Ale wtedy stracilibyśmy wrażenie drugie, znaczy całą mądrość scenariusza, wymowę, przesłanie czy jak tam jeszcze dałoby się określić o czym jest „Samotny mężczyzna”.
Inteligentnie zrobiony film o stracie, strachu i celach w życiu. Takie hasła przychodzą mi od razu do głowy, ale na pewno w „Samotnym mężczyźnie” myśli jest więcej.
A scena, w której Firth „ćwiczy” samobójstwo powinna przejść do historii kina, do jakiegoś spisu najlepszych scen czy czegoś równie bzdurnego.

Cokolwiek wydawałoby mi się w tym filmie wadą, nie jest ważne, kiedy i tak uważam „Samotnego mężczyznę” za niezwykły film. Mam nadzieję, że Ford nakręci kiedyś coś równie dobrego. Nie teraz, rzutem na taśmę i podniecony sukcesem „Samotnego mężczyzny”, ale kiedy przyjdzie czas na stworzenie porównywalnego filmu, może zupełnie innego, może podobnego. A wtedy na pewno go zobaczę.

wtorek, 13 lipca 2010

Zainspirowana, choć także zniesmaczona "Planem b". (reż. Alan Poul)

"Talking about love is like dancing about architecture", tak zaczyna się całkiem niezły film z 1998 roku, "Playing by Heart". De facto mówi te słowa niejaka Joan grana przez bardzo młodą i bardzo niezmanierowaną Angelinę Jolie - owa Joan jest świetnie nastawioną do ludzi kobietą. Czasem myślę, że powinnam przyswoić sobie trochę jej podejścia i życie stałoby się łatwiejsze. Ale to na marginesie, tak naprawdę miałam napisać co innego.

Widzicie, jeżeli jest coś, co mierzi mnie w kinie bardziej, niż straszny uśmiech Ewana McGregora, są to na pewno głupie i przesłodzone komedie romantyczne. W jak pokręconym świecie film o mężczyźnie idealnym i kobiecie, która ma spore problemy, poza tym o in vitro i ogólnie o niczym, może być filmem o miłości?
Amerykańskie komedie nie opowiadają o miłości, ale o głupich ludziach, którzy rozbijają się po kościołach (również na mostach i koniecznie w deszczu), wykrzykując wielkie słowa.

A mogłoby by być tak pięknie. Istnieją przecież filmy ładne, lekkie i przyjemnie, które nie sprawiają, że mam ochotę walnąć czołem o stół. Nawet ten nieszczęsny "Plan b", na który poszłam jedynie ze względu na tzw. "babski wieczór", miałby potencjał. Po cóż więc ta obezwładniająca głupota wciskana w co drugi kadr? Czy naprawdę, gdyby główna bohaterka nie miała idiotycznych problemów i zabrakłoby sceny wielkiego pojednania (koniecznie w drodze na porodówkę), zabrakłoby górnolotnych wyznań i zakończenia tak lukrowanego, że aż mdli, film by stracił? Albo nie dotarłby do szerszej publiki? To tyle na temat do bólu schematycznego "Planu b".
Tak, oglądam te szmirowate romansidła, obiecując sobie, że przestanę - ale mój mózg potrzebuje lekkich rozrywek, nie poradzę. Niestety o lekkie rozrywki na wysokim poziomie nie jest łatwo.

A wystarczyłoby cofnąć się na moment do lat 90tych i zaczerpnąć inspiracji. Właściwie to kocham lata 90te - wydaje mi się, że zrobiono wtedy najmniej głupich filmów, których akcja miałaby odpowiadające mi tempo (wspominałam już kiedyś, że stare filmy mnie trochę nużą).
Może powinnam wgłębić się w temat, ale może innym razem podzielę się ogromem mojej miłości do produkcji sprzed prawie dwudziestu lat. Dzisiaj tylko o tym, czego tak bardzo w amerykańskim (i nie tylko) kinie mi brak - normalności.

Zadziwiające, że o ile w filmach sensacyjnych czy horrorach, wszelkie bzdury, przesady i patosy jakoś mało mnie irytują, mam sporą tolerancję. Ale w komediach romantycznych czy obyczajowych jakoś nie mogę. Może dlatego, że wszelkie filmy akcji są mi i tak odległe, tak czy siak nie znam, dajmy na to, pracy tajnego agenta - wszelkie głupoty przełykam więc łatwo, nawet jeśli zwykle je dostrzegam. A jednak wszelkie romanse-niuanse są codziennością, a codzienność tak ośmieszana bzdurnymi scenami jakoś mnie boli.

Także skupmy się na moment na latach 90tych, wystarczy powymieniać: "Kiedy Harry poznał Sally", "Przed wschodem słońca", "Wszyscy mówią: kocham cię" - itd., itp.
Poza tym w latach 90tych nakręcono dwa filmy, które należą do najlepszych (w gatunku), jakie oglądałam, znaczy "Mój przyjaciel się żeni" i "Mąż idealny" - ale o nich również kiedy indziej.
I wreszcie obejrzane niedawno "One Fine Day" z 1996r. - młodzi i piękni George Clooney oraz Michelle Pfeiffer w rolach głównych cieszą oczy, fabuła opiera się na dniu mocno codziennym, choć może bardziej napiętym, niż inne, a film jest miłą opowiastką o miłości, która czeka za rogiem.

Cóż mogę powiedzieć, baba jestem, lubię takie historyjki, byle nie przesłodzone. A "One Fine Day" na pewno do przyprawiających o mdłości słodyczą nie należy, chociaż może za mało w nim zgryźliwości, żebym uznała "One Fine Day" za wystarczająco zabawny. Ale ja to ja i moja niegasnąca potrzeba ironii w otoczeniu jest zboczeniem, które trzeba przyjmować z wyrozumiałym wzruszeniem ramion.
"One Fine Day" jest przyjemny w swej prostocie, jako że wszystko opiera się na spotkaniu dwójki rodziców, Jack poznaje Mel i tyle, w sumie już po kwadransie mogłyby pojawić się słowa "the (happy) end".

Tak naprawdę miałam na celu dojście do wniosku, że przekombinowane filmy amerykańskie zabijają całą ideę zakochiwania się w kimś. Z jednej strony promują mit księcia z bajki, a z drugiej robią z owego księcia idiotę, który nie jest w stanie najprostszej sprawy załatwić po ludzku, tylko musi z siebie robić wariata (właściwie księżniczki z bajki również tu uwzględniam). A mnie się to wszystko zawsze wydaje bezdennie głupie i denerwujące, przez co niestety jakaś połowa amerykańskich komedii romantycznych odpada z definicji. I nie pozostaje mi nic innego jak oglądać filmy sensacyjne, w których przynajmniej mogę się ucieszyć bandą kopiących się po kosatkach twardzieli.

Na koniec muszę tylko dodać, nie oglądajcie "Planu b", nie chcecie sobie tego robić. Lepiej zostać w domu i obejrzeć "One Fine Day". Albo jakiś dobry film z Clivem Owenem... Tak, "dobry film z Clivem Owenem" to recepta na każde zło, najlepiej "Plan doskonały". Ale ja muszę przestać pisać, idąc moimi skojarzeniami można wystukiwać literki do końca świata.
I nie zapomnijcie, nie oglądajcie "Planu b"!

niedziela, 11 lipca 2010

"Ktoś we mnie", Sarah Waters.

Nie czytałam żadnej wcześniejszej książki tej autorki i nie przeczytam. Nie dlatego, że po "Kimś we mnie" poczułam się zniechęcona, skąd, po prostu tematyka wcześniejszych raczej mnie nie interesuje. A czego by o Sarze Waters nie mówić, jej książki niewiele oferują poza dobrą fabułą i tematyką - kiedy ta część nie pasuje, nic nie pasuje, a objętościowo są spore.

"Ktoś we mnie" bardzo kojarzyła mi się z moim ukochanym "Powrotem do Brideshead", chociaż na pierwszy rzut oka te dwie książki pasują do siebie jak pięść do nosa. Ale jednak, człowiek z zewnątrz, który dzięki odpowiedniemu splotowi okoliczności staje się bliski rodzinie z wyższej klasy, z czasem zyskując jej zaufanie, poznając tajemnice i wreszcie mając ogromny wpływ na jej losy. Co prawda "Ktoś we mnie" książce Evelyn Waugh do pięt nie dorasta (gdyby tylko książki miały pięty), również ich porównywanie jest odrobinę absurdalne, skoro czasy i gatunki obu książek są raczej odmienne. Ale co poradzę, że mnie się kojarzy.

Doktor Faraday zapoznaje się z rodziną Ayresów, która właśnie przeżywa na własnej skórze powojenny zmierzch arystokracji podczas rządów Partii Pracy. Razem z rodziną poznaje także jej ogromny dom, w którym bywał jako dziecko, jeszcze kiedy jego matka pracowała u Ayresów na służbie.
A dom jest głównym wątkiem powieści, bowiem czai się w nim jakieś tajemnicze zło. Dwa podejścia można obrać w interpretacji fabuły, czy to szaleństwo opętało Ayresów, czy jednak w ich pełnym nastrojowo ciemnych i skrzypiących pomieszczeń dworze pojawił się duch?

Doktor Faraday mnie irytował, niby wykreowany na subtelnego i pomocnego, a jednocześnie męczył swoim gniewem na zanikający przecież podział klasowy i stosunek Ayresów do służby, denerwował klapkami na oczach, które determinowały jego stosunek do młodej panny Ayres i zniesmaczał odrobiną naiwności. Zdecydowanie nie przypadł mi do gustu.

Poza tym, czytając "Kogoś we mnie" miałam wrażenie naleciałości z greckiej tragedii, kiedy i tak wiemy, że co by się nie działo, dobrze się nie skończy. Zabrakło więc zaskoczeń jakichkolwiek, chociaż niektóre sceny trzymały w napięciu, tworzyły tajemniczą atmosferę, jakoś nie mogłam się wciągnąć w książkę. Może to mnie brakuje wyobraźni, może jestem tępą realistką i w książce Sary Waters dostrzegłam za mało? Bo nie mogę zmienić faktu, że tajemniczy dom był dla mnie chylącą się ku ruinie posiadłością, która swoją wielkością i powolnym rozkładem przyprawiła właścicieli o chorobę psychiczną. Jak również, że szkoda mi było Ayresów tak potwornie nieprzystosowanych do powojennej rzeczywistości, którym na dodatek los raczej nie pomagał. A Faraday mnie złościł i tyle. Dodałabym nawet, że postać Faradaya wyszła, chyba niezamierzenie, na gruboskórną i głupią, ale to może już moja prywatna irytacja przeze mnie przemawia.

I co, tak objechałam książkę, która przecież nie jest zła. Może za długa, ale na pewno warta przeczytania. Chociażby za względu na szczegółowo rozpisane tło społeczne, a także ze względu na klimat powieści (prawie) grozy. Ja taka trochę dziwna jestem i ciężko mnie przestraszyć, a "Ktoś we mnie" ma potencjał.
Ja jednak wybieram chociażby "Rebekę", kiedy pragnę grozy i "Powrót do Brideshead", kiedy brak mi angielskiej arystokracji po przejściach.
Ale i tak Sarę Waters w sumie polecam, tyle że nie sobie samej.

sobota, 3 lipca 2010

"The A-Team", reż. Joe Carnahan.

Nie słyszałam dotąd o Carnahanie, ale już jestem pewna, że jego inne filmy również obejrzę, facet wykonał bardzo dobrą robotę na odrobinę śliskim temacie - śliskim, ponieważ pod ostrzałem fanów serialu, którzy w tym filmie zobaczyliby najchętniej samo zło - i teraz powinien nastąpić cały ten bełkot o braku niepowtarzalnego klimatu serialu.
Grzecznie zapytam, po co klimat serialu, faktycznie kultowego i jedynego w swoim rodzaju (widziałam jeden sezon jakiś czas temu, a do tego pamiętam z dzieciństwa dające czadu odcinki - MacGayver mógł się schować), w filmie kręconym prawie trzydzieści lat później? To się nie godzi, już nie te czasy, nowe możliwości, a poza tym odgrzewane hity, które są znacznie gorszymi kopiami oryginałów przyprawiają o niestrawność. A nowej "Drużynie A" udało się uniknąć tego nieszczęsnego kalkowania starego.
A przecież znam chłopaka, który uwielbia "Drużynę A", ma dzwonek z motywem przewodnim ustawiony w telefonie i obejrzał 5 sezonów, podejrzewam, więcej niż raz. I jemu się podobało. Także nie pozostaje mi nic innego, jak tylko dodać, że fanom "Drużyny A" w odcinkach film ma prawo się podobać, chociaż podobieństwo do serialu w nim żadne.

Na pewno "Drużyna A" Carnahana jest jednym z lepszych, bardziej rozrywkowych, mniej głupich i ogólnie jednym z najbardziej godnych polecenia filmów, które pojawiły się w ostatnim miesiącu w kinie. Scenariusz opiera się na podstawowym założeniu serialu o czterech czarujących panach z wojska, którzy są odrobinę postrzeleni i realizują szalone plany. I tyle, poza tym film koncentruje się głownie na postaci Face'a Pecka, Hannibala niejako spychając w tło. Natomiast wieczny agent Lynch i ogólnie cudownie przedstawione CIA jest świetnym dodatkiem do postaci znanych już z serialu. Rozrywka na odpowiednim poziomie, nawet kiedy ostatnie sceny walk są mocno przesadzone a od Drużyny A, która wygrywa raczej sprytem, niż wyjątkowym talentem do kopania przeciwnika, zbliżyli się odrobinkę do standardów "Matrixa", ale rozumiem, że panowie od efektów specjalnych nie mogli sobie odmówić takiej zabawy.

Bradley Cooper, facet który wygląda jak jakieś zwierzątko, tylko ciągle nie mogę sobie uświadomić jakie, w roli Buźki powala urokiem osobistym tak samo, jak powalał w każdym wcześniejszym filmie. Aktorem jest niby niezłym, ale w porównaniu z Liamem Neesonem, który grał Hannibala (cudo, cudo, chociaż jak na Neesona to poziom chyba średni, bez wysiłkowy), wyraźnie widać, że wdzięk i czar Coopera są mu niezbędne, żeby nie zginął w tłumie absolutnej przeciętności.
B.A. Baracus wyszedł chyba najgorzej, wcale nie ze względu na kiepski poziom aktora, bardziej ze względu na kiepski poziom rozpisania jego postaci. Całe to niepotrzebne zamieszanie z jego rzekomym nawróceniem się jest jedyną bzdurą z tego filmu, która faktycznie drażni. Natomiast Murdock... Sama nie wiem, z jednej strony nie mam mu nic do zarzucenia, ale z drugiej wydawało mi się, że zagrany przez Sharlto Copleya pilot-szaleniec, był jedynym elementem filmu naprawdę przekalkowanym z serialu. Kiedy cała reszta obsady raczej luźno upodobniała się do kultowych postaci z lat 80tych, Murdock był dokładnie taki sam. Może to dobrze, może nie, mnie Copley nie porwał, chociaż szalony Murdock jest świetnym charakterem.

"Drużyna A" Carnahana, jakby porównywać film do innych, plasowałaby się gdzieś w rejonach atmosfery z "Przekrętu" i trylogii "Ocean's" Soderbergha - szaleństwo, szaleństwo i wspaniali faceci na dokładkę. (jak z tej piosenki, "Gdzie ci mężczyźni?" - proste, w filmie Carnahana między innymi). Do tego domieszka dynamiki, akcji i wybuchów, a do smaku dialogi(!).
Co na pewno jest przewagą w stosunku do serialu, to fabuła jednak o kilka stopni bardziej skomplikowana, niż budowa cepa. Film ma tę wyższość nad serialem, że jest czas na rozwiązywanie wątków pobocznych i lepsze rozpisanie charakterów najczarniejszych z czarnych.
Także polecam Wam z całego serca film, w którym czterech dzielnych wojaków realizuje kolejny plan (nie)doskonały, tłum ludzi robi się nawzajem w konia, wióry lecą, wszyscy strzelają, w międzyczasie z ogromnym wdziękiem przerzucając się tekstami, które rozbawiły mnie do łez. Czeka Was latanie czołgiem i wizyty w solarium, a linijka "nieźle się strzaskałeś" chyba już na zawsze pozostanie jednym z moich ulubionych cytatów filmowych.