sobota, 28 kwietnia 2012

Na rozbieg, na raz, dwa, trzy.

Zapominam jak się nazywałam wczoraj, a jak nazywam się dzisiaj. Ale teraz basta! Że karuzela się kręci, nie znaczy, że nie znajdzie się ponownie miejsce na jeszcze jednego konika i balonik, i cukrową watę. Jak karuzela to karuzela, o bloga należy dbać, szczególnie, że obietnice są pamiętane i powinnam się poczuć. Poza tym, nie da się ukryć, tęsknię za klepaniem w klawisze i zalewaniem Was tym, co akurat dzisiaj do głowy wpadło. A przecież wpada. I wypada, łapać należy.

Czyli na raz: "Kobiety", Charles Bukowski.
Wymarzone życie każdego rockmana czy smutna konstatacja alkoholika na koniec dnia? Jedno i drugie po trochu, taką bajkę dla ubogich serwuje nam Bukowski, pisząc opowieść Chinaskiego, narratora i bohatera.
Chinaski: pisarz z opóźnionym zapłonem (tę charakterystykę można interpretować wielorako), samotniczy, obojętny, w wiecznym oczekiwaniu na kolejną kolejkę i kolejną kobietę.
Bukowski uniknął tworzenia taniej pornografii przez swoją szczerość. Obezwładniającą miejscami. Trzyma się gruntu, zachodów słońca tam nie znajdziecie. Zostają odkryte uda, nadpsute zęby i wymioty przez drzwi samochodu. Ale Bukowskiemu nie można odmówić czaru, który tworzy jego dystans do siebie, cięty humor i całkowity brak owijania w bawełnę. Jakie jest życie Chinaskiego, każdy widzi, siebie samego człowiek nie przeskoczy.
I może chciałoby się czytać "Kobiety" z niesmakiem (na to wiele lat za późno), a może z wypiekami na twarzy, ale mnie nie udało się ani tak, ani tak.
Chwile ziewania nad kolejnym dniem (pobudka w południe, alkohol, jakaś kobieta, alkohol... czasem ktoś wybija szyby w oknach, czasem ktoś krzyczy) przeplatały się z okazyjnym ożywieniem. Kiedy? Proza Bukowskiego to podstarzałego dziwkarza życie codzienne, ale raz na kilka stron trafiają się teksty, które wyekstrahowane można równie dobrze znaleźć w wyszukiwarce pod hasłem "Bukowski, cytaty".
I dlatego też uważam, że Bukowskiego to albo w większej masie, albo wcale. Po jednej książce (jak "Kobiety") tonie się w rutynowych opisach nie pozostawiających nic dla wyobraźni. Wśród tego nadmiaru prozy łatwo może umknąć fakt, że Bukowski czasem napisał również coś wartego zapamiętania.
A "Kobiety" same w sobie? Nie sposób się zgorszyć. Może to taki "Żywot człowieka poczciwego", wersja dla współczesnych? Dla ożywienia, dla oderwania, dla każdego według aktualnej potrzeby.
I wreszcie cytat mój ulubiony, jak szaleć to tylko cytatem, chociaż większości zapewne jest znany:
"Na tym polega kłopot z piciem, pomyślałem, nalewając sobie drinka. Gdy wydarzy się coś złego, pijesz, żeby zapomnieć. Kiedy zdarzy się coś dobrego, pijesz, żeby to uczcić. A jeśli nie wydarzy się nic szczególnego, pijesz po to, żeby coś się działo."
Charles Bukowski, "Kobiety", Wyd. Noir Sur Blanc, 2004r., str. 252.

Na dwa: "Nietykalni", reż. Olivier Nakache, Eric Toledano.
 Z tego, co rozumiem, Francja (i nie tylko) na punkcie "Nietykalnych" oszalała. Do tego entuzjazmu, zachwytów i nagród mogę ze swojej strony dodać stwierdzenie, że na pewno w aktualnym repertuarze kin jest to film, na który naprawdę warto się wybrać. Dla higieny umysłu zalewanego tandetą, agresją i głupotą, dla odświeżenia po ciężkim dniu/tygodniu/życiu.
Philippe - sparaliżowany od szyi w dół milioner - przede wszystkim nie chce litości, obłudy, traktowania go jak dziecka ze szkła. I na pewno Driss (rewelacyjny Omar Sy) - przyjęty na pielęgniarza chłopak po niedawnej odsiadce - tej litości dla niego nie ma, a panowie rzeczywiście świetnie się dogadują w codziennej rutynie i odskokach.  
Co jest w "Nietykalnych" piękne? Traktowanie kalectwa (paraliżu) jako po prostu kolejnej cechy człowieka. Chociaż tutaj "Nietykalni" obciążeni są przekłamaniem, a nam towarzyszy nam oczywiste pytanie: jak by to wyglądało bez tych wszystkich pieniędzy? Pozostawmy je bez odpowiedzi, "Nietykalni" to bardzo lekki film, niewiele w nim przygnębiającej prozy życia.
Jeszcze urocza bezpretensjonalność. Nie do pobicia żadnym wysilonym morałem, których pełno we francuskiej kinematografii. "Nietykalni" to radość życia na ekranie, radość fantastycznie zagrana, która przenosi się na widza momentalnie. Wybuchy śmiechu na sali zaczęły się już w pierwszej scenie i skończyły po napisach, a "Nietykalni" to świetnie napisana komedia, która łatwo przywraca odrobinę optymizmu i sympatii do świata.
Te wszystkie zalety nie zmieniają jednak faktu, że "Nietykalni" to mgiełka, złudzenie, które długo można pamiętać, ale nastrój podczas seansu przyswojony, w następnych dniach pozostawia po sobie zbyt delikatny, wątły ślad. W dniu codziennym powrócić do bańki "Nietykalnych" nie da rady.
Ale dwie godziny prostej radości z dwoma panami w Paryżu, to chyba niemało? To warto obejrzeć.

I na trzy: garść rozważań o kinie prawie dobrym i prawie głębokim. 
Poza niewątpliwie dopracowanymi do perfekcji "Nietykalnymi", wymienić można wiele innych filmów z kategorii, w której "Nietykalni" są klejnotem w koronie, pewnym ideałem niedoścignionym przez wielu.
Jest ich mrowie a mrowie, o "życiu, śmierci i tych sprawach", podawane w sosie "prawimy mądrze".
A w zasadzie o czym? Po co?
Chociażby "The Beginners", film dobry, miejscami pomysłowy, nadal bez większej treści. Fakt, Christopher Plummer mnie rozbroił, piesek również, ale to był wątek poboczny. Na pierwszy plan wysuwała się znajomość pewnej dwójki nawykłej do odpychania ludzi i odpuszczania uczuć.Sentymentalne, naiwne? Też. Miejscami rzeczywiście dostrzegałam przebłyski krzyku "to ma przesłanie!". Ale w ostatecznym rozrachunku nie miało.

Inna bajka: obejrzana niedawno, w sumie z głupich powodów, "Daydream Nation", nastolatka w nowym mieście, romans z nauczycielem, romans z kolegą, w tle wątek kryminalny, niepotrzebny...
Oglądam te filmy, tak jak do niedawna oglądałam komedie romantyczne, zaczynają się, kończą, a potem niewiele z tego mam.

Niedoścignionym wzorem filmu, którego nie przeskoczą nawet "Nietykalni", jest "Mała Miss Sunshine". Do dziś pamiętam, chociaż oglądałam lata temu, historię dziewczynki opętanej pragnieniem wygranej w dziecięcym konkursie piękności. Konkursie oddalonym spory kawał drogi, co zmusiło całą rodzinę do wpakowania się w żółciutkiego żuczka i długą wycieczkę w znane/nieznane.
Powiecie mi, że "Mała Miss Sunshine" miała wiele treści i była zdecydowanie bardziej skoncentrowana tematycznie, niż miałki twór o nastoletnich roztkliwieniach i wypadkach, jakim jest "Daydream Nation". Zgodzę się, ale nie zmieni to faktu, że w "Małej Miss" konkretnego celu nie było. Zupa egzystencji zwyczajnej, ja to uwielbiam, to nie krytyka. ("Małą Miss Sunshine" musicie obejrzeć, jeżeli jeszcze nie znacie, to jest zalecenie odgórne i nie ma wyjątków).

Nie macie jednak wrażenia, że od czasów "Małej Miss Sunshine" (2006r.) zalewają nas filmy prawie sensowne, prawie celowe... Tylko prawie.
W praktyce jednak miałkie i skrywające próżnię pod płaszczykiem intelektualnych rozważań zaprezentowanych w towarzystwie alternatywności wszelakiej i niezłego aktorstwa? 
Mogę sypnąć tytułami: "Sunshine Cleaning", "Purple Violets", "The Last Night", "Fireflies in the Garden", "50/50"... Do jednego worka wrzuciłam zupełnie różne w ciężarze i klimacie filmy, wiem. W moim przekonaniu łączy je jednak sporo: to nieznośne i nagminne silenie się na skromność i intelektualizm, na bezpretensjonalność, która udawana zgrzyta najgorzej. A to wszystko jest puste.
I chociaż nie odmówię tym filmom walorów rozrywkowych - idealne na zabicie czasu w wolne popołudnia, kiedy nie chcecie być widziani w towarzystwie Kate Hudson czy Jennifer Aniston - ale ich twórcy idą na łatwiznę, tworzą nieprawdę.

A skoro znam dowody niebanalnego pomysłu i zręczności wykonania, jak "Nietyklani", "Little Miss Sunshine", "Karmel", czy wychwalane przeze mnie w zeszłym roku "Mine Vaganti", dlaczego jest ich tak mało?

I pytanie najważniejsze, czy to ja marudzę na wyrost w zdaniach powyżej, czy świat naprawdę został opanowany przez mądrość głupią? Pisząc ten tekst szukałam intelektualnych dialogów w zakamarkach pamięci i wniosek jest jeden: należy powrócić do początku. Znaczy włączam "Pulp Fiction".