niedziela, 31 stycznia 2010

Trochę narzekam, ale trochę nie :)

„Kwietniowa czarownica” tak mi nie przypadła do gustu, że nawet nie będę długo o niej pisała. To może i jest dobra książka, ale ja się poddaję (z białą flagą itd.) – nie jestem w stanie czytać szwedzkich książek (większości). Genu mi brak i tyle. Mogę to sobie odpisać w cechach szczególnych w paszporcie.
Kolejna otępiałość, zniechęcenie i zrezygnowanie tym ciężkim los ludzkim na naszym łez padole. Możliwe, że jestem zbyt krytyczna, ale ile można? Nic mnie tak nie irytuje jak ten przytłaczający nastrój szwedzkich książek. Że życie jest straszne, a oni są z tym strasznym życiem tak pogodzeni, że nic nie zmienią, bo i po co. Ojej i ojoj. Trochę spłycam i trochę przesadzam, ale "Kwietniowej czarownicy" obrywa się za wszystkie szwedzkie tytuły, którymi wpędzałam się w depresję z uporem małej masochistki.
Są książki smutne, są tragiczne, są te skłaniające do ponurej refleksji i te, przy których się płacze. Ale wszystkie szwedzkie lektury, z którymi miałam szansę się zapoznać, były po prostu zniechęcające. „Kwietniowa czarownica” również.

Oczywiście musi istnieć wyjątek od reguły, który zapewne nie będzie zaskakujący: trylogia Millennium. Zaczęłam „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet” i przez pierwsze kilkadziesiąt stron kręciłam nosem. Że długo się rozkręca, że nie rozumiem o czym, że przedstawianie bohaterów zajmuje mu zbyt dużo kartek. A potem wpadłam i pochłonęłam resztę w mgnieniu oka, głucha na otaczający mnie świat.
Nie jest to książka genialna, nawet nie będzie należała do moich ulubionych. Ma wady, owszem, ale napisać tak długi kryminał, który nie nudzi – to niełatwa sztuka. Chociaż tak naprawdę włożyłabym „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet” do przegródki z książkami przygodowymi – ja ją czytałam tak, jak się czyta książkę przygodową.
Sprawnie poprowadzona akcja nie jest zniechęcająca, nie jak w całej reszcie powyżej obrzuconych przeze mnie błotem książek. Bohaterowie, którzy opisani są bardzo dokładnie – jakbym ich już znała osobiście – nie są sztampowi, papierowi i nieoryginalni. A tajemnica nie była prosta i łatwa do przejrzenia, jak również jej rozwiązanie mnie nie zawiodło. Także kolejne dwie części przede mną, już się nie mogę doczekać.
Tylko najpierw niech się sesja skończy, bo Larsson odciąga moją uwagę od wszystkiego.

środa, 27 stycznia 2010

"Ostateczne wyjście", Natsuo Kirino.

Po wielu pozytywnych recenzjach na blogach poczułam się na tyle zachęcona, że przypomniałam sobie w bibliotece o Natsuo Kirno i zabrałam "Ostateczne wyjście" do domu. I co mogę powiedzieć? Cóż, na lekturze tej książki bardzo ucierpi mój egzamin, notatki z którego olałam całkowicie, zamiast nich wklejając się w książkę. Bo przecież musiałam wiedzieć co będzie dalej.
Zaczęło się niewinnie, pierwsze strony nawet mnie znużyły. Tak pierwsze dwie. A potem wpadłam jak Alicja do króliczej nory i za główną bohaterką - Masako, jak za białym królikiem, leciałam przez "Ostateczne wyjście" głucha na świat realny.
Akcja jest dość brutalna. Dobrze, bardzo brutalna i krew leje się małym strumieniem. Ale to nie jest tania, amerykańska rzeźnia, absolutnie. Kirino stworzyła w "Ostatecznym wyjściu" obraz tak perfekcyjny, że znikało moje warszawskie mieszkanie, a zamiast tego znajdowałam się w Tokio, w fabryce zestawów obiadowych, na ciemnym parkingu, kolejno we wszystkich odwiedzanych restauracjach i klubach, i w mieszkaniach bohaterów. Razem z Yayoi udusiłam jej męża, a potem towarzyszyłam kolejnym poczynaniom bohaterek, chociaż włos mi się na głowie jeżył. Nie ukrywam, że mnie ta książka miejscami przerażała, do czego posuwały się główne postaci, tak rzeczywiste, a tak straszne. I z trzeciej strony, tak zrozumiałe.
Przez "Ostateczne wyjście" pędzi się razem z bohaterami, a akcja przypomina trochę jazdę kolejką górską. I chociaż jest to dość długa książka, strony umykały mi w zastraszającym tempie, a trochę błędny wzrok musiał krzyczeć "co dalej, co jeszcze się stanie!?".
W skrócie: jestem pod wrażeniem.
Świetnie napisana, niebezpiecznie wciągająca, boleśnie realna i miejscami trochę przerażająca. Wady? Tylko jedna - zakończenie. Kompletnie nie przypadło mi do gustu. Tak jakby na ostatnie strony zabrakło już siły i wyszło tak sobie. Zakończenie nie ma tej samej mocy, tego nastroju, co cała reszta książki. Ale zakończenia są trudne i podstępne.
Obawiam się tylko teraz, że każda kolejna książka, po którą sięgnę, wyda mi się mdła i bez sensu, a bohaterowie papierowi i nierzeczywiści. Muszę chyba szybko dorwać "Groteskę" tej samej autorki, w końcu zostało mi jeszcze kilka egzaminów, które mogę zaniedbać, wciągnięta w kolejny wir akcji stworzonej przez Natsuo Kirino.
Ale jeżeli "Groteska" okaże się dużo gorsza, zawód będzie bardzo bolesny.

niedziela, 24 stycznia 2010

Coś nowego, pożyczonego, starego i...

Nie, nie hajtnęłam się w weekend, ale spędziłam go pod kołdrą głównie. Na zewnątrz znajdowałam się wyłącznie w godzinach późnych i zbyt zimnych, żeby wspominać to bezboleśnie. C. przeklina polski klimat jak rzadko kiedy, podobno twarz mu zamarza. Cóż, ja mieszkam w Polsce większość życia, i mnie również twarz zamarza.
Sesja się zaczęła, w związku z tym chowam się przed światem obłożona notatkami z różnorakich tematów. I tak zapakowana czytam, oglądam filmy i staram się cieszyć życiem. A wiedza mam nadzieję spływa na mnie przez sam kontakt fizyczny z zeszytem koło mojego kolana.

Coś starego (technicznie rzecz biorąc, niewiele młodszego ode mnie).
„Pretty Woman”. Wiem, że to dziwne, ale nigdy nie widziałam tego filmu w całości. Zawsze nudził mnie moment, na który trafiałam i żadna siła nie była mnie w stanie przekonać, że „Pretty Woman” da się obejrzeć. A jednak, butelka wina, dawno nie widziana koleżanka i chata wolna (znaczy C. nie było) – wystarczyło!
Wnioski? Przyjemna bajeczka, ale bez szaleństw. Nie jestem wielką przeciwniczką komedii romantycznych, jak długo są chociaż w części tak dobre, jak „Love Actually” albo chociaż tak mnie bawią jak „Miłość i inne nieszczęścia”.

To, co po obejrzeniu „Pretty Woman” wiem na pewno:
Richard Gere kiedyś był przystojny, a ja dopiero w tym filmie zauważyłam, że jest wysoki.
Julia Roberts kiedyś była bardzo piękna, jednak ładnie chodzić to ona nie potrafi. Ale za jej nogi i włosy rozważyłabym zabicie świnki morskiej. Cudzej.
Hollywood jest fabryką snów, a historia o prostytutce z dobrym sercem jest tak samo głupia za każdym razem. Ale „Pretty Woman” ma swój urok.

Coś nowego (dla mnie).
Ukraina.
„Ahatanhel”, Natalii Śniadanko. Książki co prawda nie dałam rady przeczytać, za bardzo irytował mnie rozwlekły styl autorki, która do jednego worka wrzuciła najwyraźniej wszystko, o czym chciała napisać i wyszedł przydługi kocioł. Kryminalny pretekst, jeden kolorowy szczur, trochę spostrzeżeń obyczajowych na temat singli i nie-singli, bardzo dużo analizy polityki i stosunków społecznych na Ukrainie.
Ale brawa dla pani Śniadanko za to, że bardzo zainteresowała mnie Ukrainą jako taką. W przyszłym tygodniu wyruszam po więcej, mając nadzieję na bliższe poznanie tego kraju, który jest przecież o rzut beretem, a tak mało o nim wiem. Uświadomiłam sobie ze zgrozą, że moje wiadomości o Ukrainie są głównie pozostałością historycznej wiedzy, którą kiedyś miałam, do tego odrobina aktualnej polityki i koniec. Ach tak, kiedyś byłam we Lwowie, jeszcze w liceum. Tak nie może być. Filmów żadnych nie widziałam, książką pierwszą był właśnie „Ahatanhel”, historii nie znam, specyfiki kraju nie znam, ogromny sąsiad, a dla mnie wielka niewiadoma. Ale to się zmieni, mam nadzieję.

Coś pożyczonego (z biblioteki).

„Ukryte wady” Elizabeth Egholm. Chyba pierwsza duńska książka, jaką kiedykolwiek czytałam, ale jeżeli wszystkie są równie wciągające, to ja chcę więcej! Zrobiłam sobie przerwę od innej książki na ten miły kryminał. I jestem zachwycona, chociaż technicznie rzecz biorąc, „Ukryte wady” z gatunkiem kryminału niewiele mają wspólnego. Martwe dziecko znalezione w rzece jest początkiem łańcucha wydarzeń, które wiele przestawiają w życiach trzech koleżanek. Książka bardziej obyczajowa (głupie określenie?), niż kryminalna, chociaż tajemnica do rozwiązania jest. Wydaje mi się, że Dania to taki bufor między mną Skandynawią – już nie pierwszy raz wspominam, że ta literatura ciężko mi idzie – duńska książka trafiła idealnie. W jakichś sposób spokojna, bardzo wciągająca, inteligentna i taka, jakby została napisana z ogromnym namysłem, nie wiem do końca jak wyjaśnić, o co mi chodzi. Głupot w niej nie ma, żadna z bohaterek mnie nie irytowała, żadna postać nie wydaje się wzięta z kosmosu, a akcja jest przemyślana. To tak w skrócie.

I coś pasiatego (niebieskich nie było).
Znaczy się Perpetum, z każdym dniem bardziej pasiaty, jedyny nie zmarznięty.

środa, 20 stycznia 2010

"How to Talk to a Widower", Jonathan Tropper

Właśnie zauważyłam, że ta książka została przetłumaczona na polski. Kupiłam ją w drodze na lotnisko, żeby mieć co robić, kiedy C. będzie chrapał, zamiast dotrzymywać mi towarzystwa. I mile się zaskoczyłam, chociaż nie da się ukryć, że to trochę chick lit z wyższej półki i napisany przez mężczyznę.

Doug Parker to facet z problemami. Niedawno owdowiały, przed trzydziestką, z domem i synem swojej zmarłej żony na karku, oraz nieźle pokręconą rodziną Parkerów na dokładkę. Doug pogrąża się w rozpaczy po śmierci żony, ale powoli przez ten marazm zaczyna na nowo przebijać się jakaś chęć życia. Malutka, tycia, ale jednak.
Jego siostra bliźniaczka chce zostawić męża. Jego druga siostra właśnie wychodzi za mąż. Jego matka pije i właściwie ciągle jest pod wpływem lekarstw, w ten sposób stara się poradzić sobie z każdym kolejnym dniem u boku męża, który oszalał.
Słodki obrazek.

Właściwie o tej książce ciężko wiele napisać. Ot, lekka opowieść o wracaniu do żywych. O śmiesznostkach i małych dramatach, które pukają drzwiami i oknami, niezależnie od faktu, że właśnie szukamy najbliższego miejsca, w które chcemy wniknąć i pogrążyć się w rozpaczy.
Plusem Douga jest ironiczny dowcip, który czyni jego nieszczęście zjadliwym, bo każde najmniejsze roztkliwienie się Doug komentuje, kpiąc z otoczenia i samego siebie. I właśnie ta kpina ratuje książkę (oraz jeszcze może fakt, że akcja nie skupia się na pogoni Douga za tą jedyną, a bardziej na jego staraniach, żeby wszystko jakoś się ułożyło). Nie zaprzeczę, że „How to Talk to a Widower” to książka głównie o sercowo/matrymonialnych rozterkach. Ale gdzieś w tle przewija się całkiem niezły wątek rodziców Douga oraz całkiem niezłe komentarze do rzeczywistości po śmierci ukochanej osoby. Na ile wizja uczuć wdowca według autora odpowiada prawdzie, nie mam pojęcia. Mam jednak wrażenie, że nie jest aż tak głupia.

Książka jest śmieszna, lekka i nawet odrobinę przesłodzone zakończenie nie zabiło mojej radości wszystkimi dowcipami Douga. Oczywiście, że jest przewidywalna i oczywiście, że jej największą zaletą są ironiczne komentarze. Ale na jeden, dwa wieczory polecam, dla chwili oddechu od powagi życia.

I przez całą lekturę nie mogłam się pozbyć wrażenia, że Doug Parker jest niesamowicie podobny do Hanka Moddy’ego z „Californication”. Tak właśnie.

niedziela, 17 stycznia 2010

"Zamki z piasku", Alessandro Baricco.

Alessandro Baricco jest bez wątpienia w mojej liście top iluś tam ulubionych pisarzy. Lista „top iluś tam” składa się – szokujące – z iluś tam nazwisk, zależnie od dnia, humoru i aktualnego stanu pamięci, z której owe nazwiska wygrzebuję. Kto wie, może nadejdzie dzień, w którym „top iluś tam” ujrzy światło dzienne w wirtualnej rzeczywistości tego bloga? Och, to by było szalone :)

Kiedy czytałam „Jedwab”, zakochiwałam się w sposobie pisania Baricco, w jego zdaniach (oraz oczywiście w dobrym tłumaczeniu). W rzeczywistości, którą ten włoski pisarz oddaje niezwykle plastycznie – ja czytając jego książki widzę kolory, słyszę dźwięki, półtony i szelesty. Magia.
Jednakże „Zamki z piasku” pobiły „Jedwab” na głowę. Nie spodziewałam się, że Baricco mógł napisać jeszcze lepszą książkę, ale jednak. Możliwe, że „Zamki z piasku” urzekły mnie również fabułą, bo z „Jedwabiu” pamiętam głównie te obrazy, które stawały mi przed oczami. W tej książce zainteresowana byłam bohaterami, a kilkoro ich jest. I wszyscy lekko oryginalni – niewątpliwie nie jest to książka o szarej codzienności i szarych szaraczkach.
"Od czasu do czasu pan Rail wracał. Z reguły zdarzało się to w jakiś czas po tym, jak wyjechał. Co świadczy o ładzie wewnętrznym, psychologicznym i, rzecz by można, moralnym tej postaci. Na swój sposób pan Rail lubił dokładność."*
Dziwni są ludzie z miasteczka Quinnipak, których dziwne pomysły i dziwne losy splatają się ze sobą.
Pan Rail – podróżnik, którego piękne i ekscentryczne marzenia pękają, jak „szklane kule”. Jego żona, Jun, z ustami, od których nie sposób oderwać wzroku, a ja nie wiem dlaczego, wyobraziłam ją sobie jako bardzo smutną kobietę. Pekisch, który wie wszystko o muzyce i instrumentach, a całe życie nie może znaleźć swojej nuty, którą według niego każdy człowiek ma. Pehnt, dzieciak, który musi dorosnąć do swojej marynarki i ma kajecik, w którym zapisuje życie, żeby się w nim nie pogubić. I tak dalej, i tak dalej…
Jedyna postać spoza Quinnipak była właśnie tą, której historię śledziłam najuważniej. Hector Horeau, architekt z obsesją szklanych domów i jego konkursowy projekt Crystal Palace, który splótł losy Horeau i pana Raila. Quinnipak widziane jego oczami przestało być normalnym miasteczkiem, a świat pana Horeau, przed którym chciał się chować za szkłem, był zdecydowanie najbardziej intrygującym, ze wszystkich pokazanych w „Zamkach z piasku” światów.
"To w tej – w tej właśnie – twarzy uwięzło spojrzenie Hectora Horeau, a dokładniej rzecz biorąc, uwięzło całego jego życie, a jeszcze dokładniej, uwiązł cały jego los. Nie była to zresztą twarz najładniejsza, co sam Hector Horeau przyznawał bez trudu w następnych latach. Ale są statki, które uwięzły w miejscach bardziej absurdalnych. Życie może spokojnie uwięznąć w każdej twarzy."**
Baricco ma styl, którym nie mogę się przestać zachwycać. Najchętniej zacytowałabym trzy czwarte „Zamków z piasku” tutaj, wymieniając wszystkie „najlepsze” fragmenty. W „Jedwabiu” pięknie napisał o świecie – o długiej drodze do Chin, o spokojnej Francji – dzielił się swoimi obrazkami, które potem kręciły mi się w głowie. „Zamki z piasku” są książką przede wszystkim skoncentrowaną na ludziach. I okazało się, że o nich też umie pięknie napisać.
"Miał jedenaście lat, ale miał je na swój własny, bardzo szczególny sposób. Zdawało się, że żyje w jakimś osobliwym akwarium, gdzie nie istnieją słowa, a czas jest jak różaniec, którego paciorki przesuwa się z pełną cierpliwości uwagą."**
Interesujące są te smutne i radosne charaktery w „Zamkach z piasku”, i ułamki ich życia, które w swoim niezwykłym stylu uchwycił Baricco. „Wszyscy dzieci Boga, gdyby tylko gdzieś istniał”.

* "Zamki z piasku", A. Baricco, przekład: Halina Kralowa, wyd. Czytelnik, 2006r., s. 19
** ten sam, s. 160
*** ten sam, s. 110

czwartek, 14 stycznia 2010

"500 dni miłości", reż. Marc Webb.

"Love? As long as she’s eager and cute. I’m flexible on cute."

Według mnie sukces tego filmu polega przede wszystkim na jego normalności. Nie ma w nim klasyki hollywoodzkich komedii romantycznych, gdzie love conquers all. Nie ma szalonych rajdów do sceny w kościele – wszyscy je znamy, kiedy on albo ona, w ostatniej sekundzie robią COŚ. Jakby nie mogli dzień wcześniej. Nie ma w nim wielkiej historii miłości, ale samej miłości jest w nim pełno. Głupiej i mądrej, dojrzałej i nie.

Świetnym pomysłem było zestawianie dwóch kontrastowych nastrojów głównego bohatera. Najpierw lata sobie taki zakochany, żeby chwilę później przeklinać Summer w każdy możliwy sposób.
Mam wrażenie, że każdy odnajdzie coś znajomego w jakiejś scenie tego filmu. Chociażby, nie mogłam się nie śmiać, kiedy jedna rozmowa w windzie była dla Toma pełna znaków. Jakbym ponownie znalazła się w liceum i wysłuchiwała o różnych "znakach”, które widzą moje koleżanki, a sama nie byłam lepsza od nich.

Nie mogłam nie pomyśleć, że kiedyś byłam trochę podobna do głównej bohaterki, która nie wierzy w miłość i nie szuka czegoś na stałe. I nie mogłam nie pomyśleć, że może jestem również trochę podobna do Toma, podobna w tym, że ja też byłam zakochana, nie raz nie dwa. I wszelkie marzenia i koszmary z tym związane znam na pamięć. Ale proszę, wszyscy je znamy. Albo poznamy.
I nie mogłam nie pomyśleć, że takich historii, jak ta Toma i Summer widzę codziennie tysiące. Widzę je w różnych stopniach zaawansowania, ale wszędzie.
Najwyraźniej sporo się namyślałam na tym filmie.

Oczywiście, że jest przewidywalny. I oczywiście, że nie poraża oryginalnością scenariusza czy wykreowanych postaci. Ale przynajmniej i ta historia, i jej bohaterowie, nie przyprawiają o zawrót głowy wyobraźnią producentów. Ot, taka sobie opowieść. W sumie bardzo optymistyczna – skoro jednak film przekazuje, że miłość jest i może skończyć się happy endem. Tylko nie zawsze wtedy, kiedy się tego spodziewamy.

Zooey Deschanel bardzo lubię odkąd obejrzałam „Autostopem przez galaktykę”. Jakiś urok w sobie ma ta dziewczyna. Możliwe, że nie jest aktorką na miarę wielkich ról, ale przecież nie wszystkie role aż takiego talentu wymagają.
Natomiast byłam zaskoczona, jak bardzo spodobał mi się Joseph Gordon-Levitt. Bardzo dobre wrażenie robi i moim zdaniem jeszcze o tym facecie będzie głośno.

Co jeszcze... Wyraźnie widać, że Webb nie traktuje tej całej historii poważnie, trochę się nią bawi, robi sobie jaja z własnych bohaterów i z innych romantycznych komedyjek. I fajnie, bo nie przesadza w żadną stronę. Prowadzi ten film lekko, ale jednak nie pozostawia go pustym, płytkim.

Sama nie wiem. Mnie się podobało i chociaż nie jest to film epokowy, przełomowy czy w jakikolwiek sposób wyjątkowy - gwarantuje za to przyjemną rozrywkę w niegłupim towarzystwie. I o to chodzi.
A C. uznał, że ten film jest głupi. Ale co on tam może wiedzieć :)

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Unwitty Bible.

To wszystko przez sesję!
Której co prawda jeszcze nie ma i długo nie będzie (długo jest pojęciem dość względnym, ale dla mnie dwa tygodnie to długo - przynajmniej jeżeli chodzi o nadchodzącą sesję).
Dlatego zamiast czytać wychodzę z domu, żeby zapomnieć o fakcie, że mam się uczyć.
Dlatego nic nie oglądam, bo przecież mam się uczyć.
Dlatego głównie gadam o pierdołach/życiu i śmierci, z kim się nawinie.
Jeszcze muzyki słucham.
I dlatego się podzielę :)

Gogol Bordello, Supertheory of Supereverything:



"I think it may started rumor that the Lord ain't got no humor" to moja ulubiona linijka ostatnio.

Ach, sesja, nastraja mnie do słuchania Gogol Bordello, a Gogol Bordello nastraja mnie wybitnie optymistycznie.
Ich koncert niedawno był w Warszawie, ale oczywiście coś tam miałam i nie mogłam. A szkoda, bo podobno byli cudowni.

I widziałam "500 dni miłości" - trafiłam zapewne na jeden z ostatnich już pokazów, dlaczego taki fajny film tak szybko znika z ekranów? Chociaż chwila, w sumie nie wiem, kiedy była premiera...
Recenzja pewnie kiedyś będzie. Ale chyba pokryje się z innymi, bo mnie się podobało.

I przepraszam za to spamowanie muzyką, mój grafomański zapał do recenzji niedługo na pewno da o sobie znać.

sobota, 9 stycznia 2010

"Zapiski na pudełku od zapałek", Umberto Eco.

Umberto Eco – pisarz tak znany, że słownik Worda rozpoznaje jego imię i nazwisko. Dlaczego? Przyznam szczerze, że nie wiem, podejrzewam, że spory talent i rewelacyjny PR odniosły tak świetne efekty.
„Imię Róży” lubię na odległość, czytałam dwa razy w życiu, z czego tylko raz ze zrozumieniem. Trzeciego razy chyba nie będzie, a przynajmniej nie w najbliższych latach.
„Wahadło Foucaulta" pokonało mnie bez trudu, sto stron i leżałam na deskach znużona zawiłością i powalona objętością.
„O bibliotece” czytało się bardzo przyjemnie.
A teraz „Zapiski na pudełku od zapałek”. Rozbawiły mnie do łez, miejscami trochę znudziły, ale podsumowanie wychodzi na zdecydowany plus. Czyli kolejna książka Eco, którą faktycznie polubiłam. Sukces.

„Zapiski…” to zbiór felietonów z lat 80tych i 90tych, pisanych dla mediolańskiej gazety „L’Espresso”. Zbiór bardzo nierówny, na dodatek nie jestem w stanie odkryć, w jaki wzór układają się lepsze i gorsze kawałki. Faz księżyca? Ustawione są chronologicznie i na przemian zachwycają niezwykle celne i dowcipne zdania oraz szczerzą się trochę słabsze, trochę nudne i jakby wymęczone felietony.

W skrócie można by opisać „Zapiski…” jako vademecum współczesnego człowieka. Jak żyć przedstawione zdaniem „jak funkcjonować”, a jeszcze dokładniej – ironiczne i prześmiewcze komentarze do absurdów rzeczywistości. Absurdów wszelakich, od „Jak pisać do katalogu wystawy”, przez „Jak wyrzucać do kosza telegramy” i „Jak wystrzegać się wdów”, aż po „Jak stosować wielokropek”. Dla każdego coś miłego się znajdzie.

Nie mogłabym powiedzieć, że to świetny zbiorek. Ale są w nim zdecydowanie świetne fragmenty. Ja się uśmiałam jak norka nad kilkunastoma felietonami i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko (dla zachęty oczywiście) podzielić się z Wami kilkoma uroczymi fragmentami. (możecie ich nie czytać – traktując poniższe wypisy jak spoilery)

Nigdy nie napadać nocą, kiedy koloniści niczego się nie spodziewają. Trzymać się zasady, że Indianin dokonuje napadu wyłącznie w świetle dnia.
(Jak być Indianinem)*

Jeśli chodzi o te osoby z personelu, które wspinają się po drabinie z półek znajdujących się na wysokości ośmiu metrów, winny zamiast ręki mieć protezę z hakiem, a to ze względów bezpieczeństwa.
(Jak urządzić bibliotekę publiczną)
**

Wyścig taksówkarza z Frankfurtu w porsche i taksówkarza z Rio w poobijanym volkswagenie wygrałby jednak taksówkarz z Rio, między innymi dlatego, że nie zatrzymuje się na światłach. Gdyby się zatrzymał, podjechałby inny poobijany volkswagen, pełen chłopców, którzy natychmiast wyciągnęliby ręce i zabrali mu zegarek.
(Jak korzystać z taksówki)***

I mój ulubiony Jak kupować gadżety- oplułam się herbatą – który musiałabym zacytować w całości, więc nie zacytuję w ogóle.

„Zapiski…” nie są ani odkrywcze, ani genialne. Ale są przyjemne, zabawne, a Eco prezentuje się w nich jako człowiek pełen autoironii, dystansu do świata i celnych spostrzeżeń. Według mnie te felietony to idealny poprawiacz humoru. A kiedy spoglądam za okno i widzę wszechogarniającą biel (czy ktoś powiedział, że kocha zimę?), „Zapiski…”, szczególnie czytane w cieple, a nie w lodowatym tramwaju, stają się jeszcze lepsze.

A tak już na marginesie, słodka sprawa z moim egzemplarzem tej książki się wiąże. Na ostatniej stronie, pod spisem treści, znalazłam notatkę ołówkiem z lutego 2008:
„Polecam każdemu, a szczególnie felieton „Jak podróżować z łososiem ” – beczka śmiechu. Marta Wiesławska”.

Ja również, podobnie jak pani Marta, polecam każdemu.

*"Zapiski na pudełku od zapałek", Umberto Eco, przekład Adama Szymanowskiego; Wyd. Historia i sztuka, 1993r., s.8
**ten sam, s.23
***ten sam, s.86

wtorek, 5 stycznia 2010

Się zirytowałam...

Napisałam recenzję. Ładną (skromność to podstawa), zgrabną i powabną. O pięknej książce, jaką są "Zamki z piasku" A. Baricco.
I się skasowało...

Dlatego zamiast stosu przekleństw wyciszam się muzyką i zapraszam do wyciszania się razem ze mną. :)
A recenzję zapewne stworzę na nowo. Kiedyś.
"Seldom Seen Kid" to ostatnimi czasy jedna z moich ulubionych płyt - ale ja pamiętam, że miałam tu nie pisać o muzyce, bo to temat-rzeka.
Elbow, "Some Riot",

sobota, 2 stycznia 2010

"Praga", reż. Ole Christian Madsen.

Przeglądałam dzisiaj edycję postów i zadziwiła mnie ilość zaczętych i nieukończonych recenzji, czekających na swój szczęśliwy dzień. Recenzji, które pisałam nie pamiętam kiedy, na tematy, które trochę już zatarły się w moich myślach. Ale "Praga" mnie poruszyła, tyle pamiętam na pewno.

Mój zachwyt Madsem Mikkelsenem był oczywisty już przy okazji "Jabłek Adama". Wydaje się więc, że wszelkie kolejne peany na jego temat są zbyteczne. Cóż, z pewnym smutkiem mogę się powstrzymać od wysławiania Mikkelsena pod niebiosa. Ale na szczęście "Praga" ma kilka innych zalet poza odtwórcą głównej roli.

Przede wszystkim jest to film odrobinę przerażający. Straszy realizmem. W końcu małżeństwo z piętnastoletnim stażem rozpadają się każdego dnia i nie jest to ani szokujące, ani niezrozumiałe. Ale "Praga" pokazuje dwoje ludzi, którzy oddalili się od siebie po cichu, a jednak nadal mają ze sobą tyle wspólnego - całe ich życie. Tylko co z tego?

Madsen gra na emocjach, daje nadzieję, że Christoffer i Maja jednak, jakimś cudem, potrafią nadal być razem. Ale to tylko ułuda. Nie potrafią.
I to właśnie mnie przestraszyło, po tylu wspólnych latach okazuje się, że dalej nie da rady. A przecież wcale nie dlatego, że zmienili się aż tak. Nie dlatego, że kłócą się o wszystko, że już nie potrafią się porozumieć. Chyba po prostu już nie chcą być ze sobą.

Mikkelsen (Christoffer) i Stengade (Maja) stworzyli niesamowity duet w tym filmie. Są tak prawdziwi w tym małżeństwie, z jednej strony dalecy sobie, jak dwoje obcych ludzi, a z drugiej jednak jest między nimi nieuchwytna nić porozumienia. Jak dwoje ludzi może rozstawać się w taki sposób? Jakby rozstawali się nadal razem. Straszne, ja jestem za młoda na takie filmy - nie umiałam oglądać "Pragi" i nie zastanawiać się, czy to ja i C. za kilkanaście lat? Czy to możliwe, że my też tak skończymy?


I jeszcze ten czeski akcent, humor, który wciska się w tragedię, którą jest rozpad małżeństwa. A tutaj śmiech czai się na każdym rogu. "Praga" jest jak szczerbate pianino, ponura i śmieszna jednocześnie.
To jest krótki film, prosta historia, żadnych zawiłości, nagłych zwrotów akcji. Przyjeżdżają razem odebrać ciało zmarłego ojca Christoffera, wyjeżdżają osobno. Tyle. A po drodze ogromny ładunek emocjonalny, który spada na widza i przytłacza do poziomu gruntu.

Chociaż niby "Praga" jest filmem spokojnym, Madsen zbudował odpowiednie napięcie. Zdjęciami, które zasługują na osobną pochwałę - bardzo piękne, typowe dla dramatów, ale nadal piękne. Muzyką, która budzi pewien niepokój. I przede wszystkim świetną obsadą, Mikkelsen jest niesamowity, jego partnerka - Stine Stengade - również. Oni właściwie świetnie do siebie pasują, jak Bergman i Bogart, jak Flip i Flap.


Wady? Może przydługie sceny, dla publiczności przyzwyczajonej do szybkiego tempa, mogą być uciążliwe. Możliwe, że gdybym nie zamierała przy tym filmie w umiarkowanym przerażeniu, mnie też wydałyby się przydługie.