sobota, 30 kwietnia 2011

Zacytuję: cudnie.

Cytat z szefa, który najwyraźniej (do czego doszła po pewnym czasie) używa słowa "cudnie" niezależnie od tego czy chce wyrazić swój zachwyt czy szpetnie zakląć, zawsze słychać tylko "cudnie".
I są takie dni, jak dzisiejszy, kiedy strach się bać, a z zaciśniętych zębów wydobywa się właśnie owo cudnie...

Dzisiaj rozbiłam jajko kotu na głowę (niespecjalnie oczywista), obie dostałyśmy zawału, ona trochę mniejszego.
Zalałam gripexem pół kuchni, starając się zamieszać płyn w kubeczku tak, żeby proszek z dna lepiej się rozpuścił.
Zepsułam kilka par rajstop i wsadziłam sobie zalotkę do rzęs w oko. Bolało.
Prawie wywaliłam całe pranie za balkon, potykając się na progu.
Strzeliłam sobie pastą do zębów w oko.
Schowałam chleb do lodówki, a potem szukałam go wytrwale wszędzie indziej.
Zgasiłam papierosa na tyle sprytnie, że cały gorący popiół spadł mi na rękę.
I zgubiłam gdzieś trzy awokado.
Już nie wspomnę jak wyglądała próba wypastowania butów takim cudem, z którego samo leci kiedy się mocniej przyciśnie.
Teraz siedzę i boję się ruszyć, a muszę iść do pracy. Ciekawe czy po drodze zabiję siebie albo kogokolwiek innego.

Ale za to pogoda jest przepiękna, w takie dni aż smutno nie zrobić czegoś głupiego (to ja dzisiaj zaorałam już na kilka miesięcy takiej pogody), odzyskałam humor ostatnimi czasy i niedługo lato.

Down in Mexico
, The Coasters.



Znane Wam może z "Death Proof"
Uwielbiam muzykę z filmów Tarantino, chyba znacznie bardziej, niż same filmy.

Takie posty, jak powyższy, sponsorowane są przez wenę na paplanie, wybaczcie wenie, że nie poradzi :)
Ale niedługo powrócę z czymś sensowniejszym.

czwartek, 28 kwietnia 2011

"Żar", Sandor Marai.

Monolog starego wojskowego, dialog z przyjacielem, który przestał być przyjacielem 41 lat i 43 dni temu... A może ostatnia spowiedź?
Marai w "Żarze" napisał bardzo wiele bardzo zwięźle - mimo że to krótka książka, kilka razy musiałam przerywać, nagromadzenie treści w jednym akapicie rzucało się na mnie i przestawałam rozumieć, co czytam.
Ale powoli dotarłam do końca rozmowy, którą tak naprawdę jest "Żar", jest długą wypowiedzią starego generała, miejscami przetykaną krótkimi odpowiedziami starego (nie)przyjaciela. Dotarłam więc do końca historii starej jak świat, o dwóch panach i jednej pani, o ucieczce w tropiki, o straconych na wyczekiwaniu latach, o starości, zemście, zdradzie, miłości i wzajemnym niezrozumieniu, które między ludźmi jest równie powszechne, co źle dobrane koszule i poranne kawy.

"Żar" jest książką pełną bardzo ładnych, trafnych przemyśleń, które zdają się zgrabnie podsumowywać strukturę świata. Fragmenty dotyczące starości, fragmenty dotyczące przekleństw namiętności, fragmenty będące wyłącznie podsumowaniem małżeństwa rodziców głównego bohatera. Wszystkie te zdania miały sens i siłę, które do mnie przemawiały.
Również tytułowy żar, ostatni ślad uczuć, które czas zamienił w proch i pył.

Trochę nie nadaję się do pisania o takiej opowieści, jak "Żar", moje zwyczajowe okrągłe zdanka z dowcipem, zwykle lekkie jak piórka, nie pasują do krótkiej historii człowieka, który ponad 40 lat czekał na innego człowieka, tylko po to, żeby zadać mu dwa pytania. Jakaś obłędna prostota jest w tym czekaniu zawarta, jakieś przytłaczające uczepienie się życia tylko dla tej jednej prawdy, której się nie zna. A czy prawda ma aż takie znaczenie po latach? Czy wspomnienia mogą być źródłem prawdy? Czy jednak odpowiedź na dwa pytania była niezbędna generałowi, który wrósł w ściany swojego domu i czekał.

Pasuje mi styl autora, jego zwięzłość, jakby oschłość, absolutna trafność w doborze słów, pewne wyrafinowanie w pisaniu na tematy codziennie. A "Żar" wydaje się dobrym początkiem znajomości z jego fabularnymi dziełami. Sandor Marai może nie zafascynował mnie tak, jak swego czasu zdarzyło się z kilkoma innymi pisarzami, nie obudził rumieńców i palącej potrzeby wchłonięcia wszystkie co napisał, teraz, zaraz, natychmiast.
Ale zainteresował wystarczająco, żeby "Żarem" się nie skończyło.

piątek, 22 kwietnia 2011

O nikotynie.

"Nikotyna jest największym podarunkiem współczesnego życia i najsilniejszym ciosem: wynalazł ją diabeł, i człowiek nie może nic przeciwko niej uczynić, dopóki na ziemi panuje nuda. Nikotyna jest silną trucizną, nadto ogłupia(…) Dymek z papierosa okrywa świat miłosierną zasłoną z mgły; owo gorzkie szczęście i zapomnienie – to tylko pospolite chwilowe upojenie; któż jest tak silny, by z niego zrezygnować czy bodaj zrezygnować o chwilę wcześniej, niż to będzie bezwzględnie konieczne? Bo pewnego dnia będzie to konieczne(…) Wtedy odrzucimy ten gorzki niedopałek, raptownie przybierzemy na wadze, będziemy zdrowi, tędzy i nieszczęśliwi.
Ale do tej chwili! Jakbyśmy co dnia ssali gorzką pierś złej, a jednak uszczęśliwiającej pramatki! Wszak jakiś rodzaj gry i trucizny też jest niezbędny do życia; w przeciwnym razie nie byłoby to życie, lecz tylko zdrowie i rutyna."

Sandor Marai, "Księga ziół", Czytelnik, Warszawa, 2006r., str.89-90
Wczorajsza dyskusja ze znajomym dotycząca papierosów (jak to najczęściej w temacie nikotyny bywa, dyskusja mocno jałowa, bo też o czym tu gadać?) przypomniała mi o kolejnym z fragmentów "Księgi ziół", który do mnie mocniej trafił.
Wiem, że to trucizna, że to nałóg, "pospolite, chwilowe upojenie", dokładnie.
Ale jest w papierosach przyjemność, jest pewna (wmówiona może) inspiracja, dymne wyciszenie.
I trafia Marai w samo sedno, bez tych skazanych na potępienie ciągot jesteśmy zdrowi, tędzy i nieszczęśliwi.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Niedziela jest dla nas.

Niewiele nowego teraz czytam, a co przeczytałam, czeka w kolejce do napisania. Sador Marai, kolejna Natsuo Kirino, i zadziwiająco dobry debiut pana Dolana, "Złe rzeczy się zdarzają".

I jeszcze wydumałam sobie, że jednak mam ochotę przeczytać "Balladyny i romanse" Ignacego Karpowicza, przekonać się osobiście czy to pies czy wydra.

Nawał wszystkiego, co tylko mogło się nawalić jednocześnie sprawia, że dalej mam ochotę prostować zwoje. Albo rzucić wszystko i wyjechać do Tajlandii, siedzieć na plaży pod chatą z trzciny i wyplatać koszyki z wikliny gapiąc się na wodę. I nic i nikogo nie musieć i nie chcieć, ale by było...

A prostując zwoje wracam do książek znanych i kochanych, jak do starych przyjaciół. Żałowałam właśnie przed momentem, że "Wszyscy jesteśmy podejrzani" Joanny Chmielewskiej znam na pamięć - odkąd przeczytałam tę książkę po raz pierwszy jakieś naście lat temu, wracam do niej i wracam, jak mały bumerang. Chciałam o niej nawet tu napisać, ale mam wrażenie, że wszyscy ją znają i bez mojego pisania. A może... "Wszyscy jesteśmy podejrzani" to najlepszy przykład tego cudownego humoru Chmielewskiej, kiedyś zaśmiewałam się do łez, teraz tylko uśmiecham się trochę, w końcu wszystkie te dowcipy znam na wyrywki.
"-Dlaczego on tak żre? - spytała mnie szeptem Danka, spoglądając nieufnie na Kazia, który, skończywszy swoją bułkę, natychmiast rozpoczął śniadanie Alicji.
- Atawizm - odparłam bez zastanowienia - Miał przodków ludożerców. Zobaczył nieboszczyka i od razu mu się jeść zachciało."
Joanna Chmielewska, Wszyscy jesteśmy podejrzani, Polski Dom Wydawniczy, 1991r., Warszawa, str. 31.
Książek Chmielewskiej przeczytałam mnóstwo, ale poza około dwudziestką początkowych reszta jakoś mnie nie pociąga. Miała okres pisania jakby rzutem na taśmę i chociaż nie zaprzeczę, że chociażby późniejsze "Harpie" czy "Wielki diament" można czytać z zainteresowaniem, to już nie ta sama Chmielewska, której książki znam na pamięć. Albo "Dzikie białko", jedna trzecia książki, w której bohaterowie z szałem w oczach przesuwają płot, jest dziełem sztuki. Spadłam z krzesła ze śmiechu. Ale potem... No właśnie. W sumie tak jakoś do lat 90tych Chmielewska pisała cudnie cudaczne książki, wszystkie polecam bez wyjątku.
A ekranizację "Wszyscy jesteśmy podejrzani", "Randkę z diabłem" Teatru TV nawet chętnie bym zobaczyła, cóż to z tego okroili i wymodzili. Się zakręcę.

Również po raz kolejny wciągnęłam w kilka wieczorów i podróży metrem "Paragraf 22", niezmiennie porażająco dobry, niezmiennie słodko-gorzki, niezmiennie budzi radosne chichoty, niezmiennie jeży włos na głowie. O jedynej w swoim rodzaju książce Hellera już napisałam - link w tytule - powtarzać się nie będę. Ale czytajcie, kto nie czytał, są takie książki, których po prostu grzech nie znać, odmawiając sobie znakomitej lektury. Z tej książki nawet ciężko cytować, skoro zdania warte cudzysłowu na każdej stronie siedzą sobie na głowach.

Wracam również do filmów, cztery odsłony duetu Bogart i Bacall obejrzane ponownie, późną nocą, kiedy deszcz bębnił w szyby i nawet koty nie wystawiały nosa spod koca. Pierwszy "Władca Pierścieni" - jestem może dziwna, ale drugiej i trzeciej części trylogii Jacksona nie lubię wcale. No dobrze, drugą może jeszcze zniosę, z trudem. Ale "Drużynę pierścienia" mogę oglądać na okrągło.
I ponownie odświeżyłam znajomość z małym Fingarem, ale nadal do napisania o "Dróżniku" weny nie mam, choć chęć szczera we mnie się tli. Przyjdzie na to czas, a wtedy wszystkim wytłumaczę dokładnie, dlaczego "Dróżnik" to film najlepszy na świecie.

I kończąc ten niefortunnie długi biuletyn informacyjny, skoro w ramach otrzepywania z kurzu czarno-białych hitów, otrzepałam głównie Bogarta, po jego wspólnych filmach z Bacall lecąc przez niezmienną klasykę gatunku, czyli "Sokoła maltańskiego", "Afrykańską królową" - oglądałam ten film po raz trzeci i chyba się starzeję, bo graną przez Katharine Hepburn siostrę Rose miałam non stop ochotę palnąć w główkę, żeby przestała w końcu tyle mówić - odrobinę nudne "Sirocco" i żałuję, że nigdzie nie mogę znaleźć "Pobij diabła".
A maraton z Bogartem zakończyłam oczywistym... Więc czym zakończę długaśny słowotok? Zagraj to jeszcze raz, Sam.
Film może nużyć momentami, ale ta piosenka nigdy się nie znudzi.

niedziela, 10 kwietnia 2011

A. X. L. Pendergast.

Lucas Corso z "Klubu Dumas", Bohun z "Ogniem i mieczem", Pablo z "Najlepsze, co może przytrafić się rogalikowi"... Don Pedro z Krainy Deszczowców :) Jak ma mi wystarczyć uczuć na rzeczywistych panów, skoro fikcyjni są tacy wspaniali? Facebookowe grupy obwiniają bajki Disneya za przerost oczekiwań wobec mężczyzn, ja nie obwiniam nikogo i owego przerostu raczej nie mam, ale nie zmienia to faktu, że w filmach kocha się aktorów, a z książek wynosimy zauroczenie swoją własną wyobraźnią. W moim przypadku znacznie silniejsze, niż jakimkolwiek aktorem.

Agent specjalny Pendergast, dołączył już lata temu do mojej "kolekcji". A że przy okazji jest bohaterem całkiem dobrych książek, kilka słów na zachętę nie zawadzi.

Duet Preston i Child stworzył sporo książek wspólnie - panowie piszą również w wersji solo - spośród których czytałam tylko te z udziałem Pendergasta - wiadomo, kobieta zakochana pójdzie za swoją miłością na koniec świata.
Przypadkiem trafiając w początek serii zaczęłam "Reliktem" w nowojorskim Muzeum Historii Naturalnej. Zmutowany morderca w podziemiach muzeum, brzmi idiotycznie, ale książka jest jak najbardziej warta polecenia, lepszej z gatunku thrillera o mutancie w podziemiach nie znajdziecie :) Rzutem na taśmę przeczytałam więc "Relikwiarz", gorszą, ale nadal w miarę dobrą kontynuację "Reliktu", której akcja przenosi się z muzeum w tunele nowojorskiego metra.

Już znacznie później trafiłam do Kansas, dusznej dziury o nazwie Medicine Creek, w "Martwej naturze z krukami". I jest to zdecydowanie najlepsza część o Pendergaście, podejrzewam, że może to być ich najlepsza wspólna książka w ogóle.
Powrót do Nowego Jorku z "Gabinetem osobliwości" nie był bolesny, ustawiłabym go na trzecim miejscu w kolejce jakości, ale jednak od "Reliktu" i "Martwej natury z krukami" dzieli go trochę. W "Gabinecie..." widać początki tego, co później mocno osłabiło poziom cyklu z Pendergastem, czyli przerost kreatywnej wizji autorów nad samą konstrukcją akcji.
Napisana po "Martwej naturze z krukami" trylogia o zmaganiach Pendergasta z diabolicznym bratem, Diogenesem (jeszcze całkiem znośna "Siarka" i już ciężki "Taniec śmierci" oraz "Księga umarłych") mocno osłabiła mój zapał do czytania tworów tandemu Preston-Child. W sumie jestem w tyle o trzy ich książki z Pendergastem i nie umiem stwierdzić, czy panowie wracają do początkowego, prawie że ścinającego z nóg poziomu.

Jednak książka dobra czy zła, agent Pendergast pozostaje mistrzem. Enigmatyczny, dziwaczny mężczyzna z niemożliwym do wypowiedzenia imieniem, posiadający rozległą wiedzę na zaskakujące tematy, zawsze na czarno, zawsze kulturalny, zawsze irytująco pewny siebie. Oczywiście najbardziej urzekają mnie jego uprzedzająco grzeczne, cięte riposty i niezmiennie kamienna twarz. I dziwactwo wrodzone, jak już podsumowano mnie wiele razy: "lubisz takich krzywych...". Pendergast to z jednej strony świetny detektyw, chłodny umysł i szybka ręka na kolbie pistoletu. Z drugiej jest kolejnym wykorzystaniem typu mężczyzny z przeszłością, samotnego jeźdźca z charyzmą, którego mało co zbija z tropu. Ale daleko mu do bohaterskich popisów, co raczej ciężko bym znosiła, bardziej przypomina stojącego z boku obserwatora z własną sprawą w myślach, czasem aż nieludzkiego w decyzjach.

Wrócę więc do tej najlepszej, "Martwej natury z krukami", jakbyście chcieli zacząć przygodę z Pendergastem, jakbyście chcieli coś przeczytać, właściwie to jakbyście chcieli cokolwiek, i tak mogłabym Wam wskazać właśnie "Martwą naturę..."

Gorące miasteczko w Medicine Creek, którego życie zamiera, zaciera się w kurzu i upale Kansas. Wstrząsające morderstwo w polu kukurydzy (spokojnie, kosmitów nie ma) stawia na nogi opinię publiczną miasteczka (w postaci jednego niedzielnego dziennikarza, jednego szeryfa i tłumu plotkar). Dość makabrycznie upozowane zwłoki poszukiwaczki skarbów to jedno, ale leżąca na szali inwestycja w genetyczne modyfikacje kukurydzy, której realizacja zaczyna wymykać się Medicine Creek na rzecz konkurencyjnej dusznej dziury, to znacznie poważniejszy problem. Podejrzanych teoretycznie nie ma (kto mógłby coś tak makabrycznego zrobić?), w praktyce jest aż nadto.

I jeszcze ten tajemniczy facet w czerni, który przybył jakby znikąd, główny podejrzany czy odrobinę oryginalny wybawiciel? Agent FBI Pendergast, którego prośba o befsztyk tatarski jest najdziwniejszym, co od lat przytrafiło się w miejscowym barze. Pendergast, który mało mówi, a jak już, pozostaje wybitnie powściągliwym i ciut przemądrzałym rozmówcą. Razem z odrobinę mroczną i niespecjalnie szczęśliwą duszyczką, Corrie Swanson, miejscową outsiderką, którą zatrudnia w charakterze szofera i przewodnika, starają się wywrócić podszewką do góry uśpione Medicine Creek. A z czasem, z kolejnymi równie osobliwymi zbrodniami staje się jasne, że psychopata naprawdę jest wśród nich.

Lubię thrillery z napiętą atmosferą, a duszne, klaustrofobiczne miasteczko nawiedzane przez burze piaskowe, to sceneria idealna do mrocznej historii. "Martwa natura z krukami" to taka książka, przez którą zarywa się noc. I nie będzie przesadą napisać, że nie tylko ma świetnie przemyślaną akcję, ale jest do tego naprawdę wyjątkowo dobrze napisana i przetłumaczona. I oczywiście ma Pendergasta...

piątek, 8 kwietnia 2011

O wybredności.

"I ćwicz swoją duszę w nieubłaganym poczuciu wybredności(...) Świat coraz bardziej upodabnia się do domu towarowego Woolwortha, gdzie za szóstaka jest do nabycia, w marnym wykonaniu, wszystko, co może zadowolić - szybko, tanio i w lichym gatunku - powszechne marzenie tłumów skłonnych do rozkoszowania się byle czym(...) Wybieraj! Nie grymasząc i kręcąc nosem, ale surowo i bezlitośnie. Nigdy nie możesz być wystarczająco wybredny w kwestiach moralności i ducha. I nigdy nie możesz być wystarczająco konsekwentny, gdy mówisz: to jest szlachetne, a to fałszywe, to jest wartościowe, a to tandetne."
Sandor Marai, "Księga ziół", Czytelnik, Warszawa, 2006r., str.78-79.
Jak zapowiadałam, Marai cytatem powraca.

Różne myśli zapisane są w "Księdze ziół", z niektórymi się zupełnie nie zgadzam. Ale akurat powyższe w wersji skróconej mogłabym mieć na lustrze zanotowane: "wybieraj surowo i bezlitośnie".

wtorek, 5 kwietnia 2011

"The Blues Brothers", reż. John Landis.

Sweet home, Chicago... Są takie filmy, które trzeba znać. Problem jedynie w tym, że ile osób, tyle list zatytułowanych "must see". Filmy stare, filmy nowe, obcojęzyczne i polskie, dramaty, komedie, filmy dokumentalne, filmy licznie nagradzane, filmy niszowe i wreszcie te kultowe, o których niesamowitym wpływie na całe rzesze (głównie) młodych ludzi może zadecydować drobiazg.

Niestety nie ma jednego tytułu, który absolutnie wszystkim kojarzyłby się z tym, co w kinie najlepsze, ale owszem, istnieje kilka takich, które od zaszczytnego określenia "najlepszy w historii" dzieli cienka granica. I co? Na pewno "Blues Brothers" to nie jest jeden z tych filmów. Wady ma, jedną sporą. Tyle, że te wady w niczym nie umniejszają jego kultowego charakteru.

Cóż jest potrzebne, żeby stworzyć dzieło "kultowe"? Na zdrowy rozum nie tak wiele: dobry dialog, bohaterowie z jajami, luźne podejście do rzeczywistości i kamienna twarz to podstawa (w końcu owe "jaja" zobowiązują). Pomaga nikotyna i dobra muzyka w tle. Chyba, że mówimy o "Matrixie", ale nie do końca określiłabym sztandarowe dzieło braci Wachowskich filmem kultowym. Tutaj można by zawężać prywatne definicje, ale przecież nie chciałam wcale pisać o zawiłościach pojęcia "kultowy", tylko o niewątpliwie fantastycznych "Blues Brothers".



Jake i Elwood na misji od Boga - to nie ściema, olśnienie w kościele było, wszystko jak trzeba: szczytny cel (5000 dolarów na sierociniec), napięty termin (kilka dni) i pomysł jedyny w swoim rodzaju (składają zespół do kupy i przywracają światu porządną muzykę).

Dwóch facetów w czarnych garniturach, kapeluszach i okularach ray-banach, Dan Aykroyd i John Belushi w pełnej krasie. Panowie i ich charakterystyczny wygląd to już klasyka. Soul, blues, nawet country (& western :) leci w tle. Pojawia się Ray Charles, Aretha Franklin, Cab Calloway, John Lee Hooker, James Brown...

Dialogi tego filmu przeszły już do legendy, podobnie jak niektóre sceny. Chociaż właśnie zaczęłam się zastanawiać, że aktualnie "Blues Brothers" nie jest filmem znanym wszystkim, połowa moich znajomych zapewne nie kojarzy go w całości, już nie mówiąc o kolejnym pokoleniu. Dużo traci, bo nie znam drugiego filmu, po którym aż tak chce się żyć.



Mnie najbardziej urzeka niezmącony spokój tytułowych braci Blues. Szczególnie w scenach, w których podążająca za nimi tajemnicza kobieta uparcie stara się wysłać ich na tamten świat przy użyciu głównie wybuchowych metod. Przy okazji może zaznaczę, że w "Blues Brothers" groteska czai się na każdym kroku, a zaraz za nią genialny czarny humor. Naziści z Illinois, Dobre Swojskie Chłopaki, Dodge Monaco aka nieśmiertelny Bluesmobile, podejrzane speluny i najwykwintniejsze restauracje, Chicago i wielki pościg. Naprawdę wielki.

Zdecydowanie, akurat ten film naprawdę trzeba zobaczyć. Radość życia, kwintesencja zajebistości, rytmy do których noga sama przytupuje. I żal na koniec, że ja nie jestem muzykiem z Chicago tamtych lat.

Fajniejszy od The Blues Brothers jest chyba tylko Kermit.