piątek, 27 stycznia 2012

And the Oscar goes... A nieważne.

Na ekranach kin króluje "Rzeź". Nie wiem, nie widziałam, aczkolwiek już naczytałam się co niemiara na temat. Może już nie zobaczę? W którym momencie czytanie na temat nieznanego nam filmu staje się niezdrowe? Ciężko ustawić granicę, każda zależy od każdego filmu z osobna. Ale bywa, że w pewnej chwili zainteresowanie przeradza się w przesyt, a "hopka" pomiędzy nam umyka.
Więc dam "Rzezi" odetchnąć, obejrzę Kevina, Lisbeth i... Kiedy "Artysta"? W Polsce jeszcze trochę musimy na Valentina poczekać.

Ale oscarowe nominacje już! I co ja mogę, skoro żadnego (prawie) z nominowanych nie widziałam... Dobrze, troszkę mogę. Wzdychania, prychania, płonne nadzieje - oto czym są Oscary i Liritio.
Trudno, minęły czasy, kiedy nagrody mnie ekscytowały i bardzo nad tym boleję. Nie oszukujmy się, zawsze to jeden powód mniej do radosnego oczekiwania... Najpierw odpada Gwiazdka, potem urodziny, na koniec Oscary?

Szybki rzut oka na niektóre kategorie. Typowania zwycięzców i tak nie będzie, a Wy z góry wybaczcie mi krytykę w ciemno, to tylko zbiór luźnych uwag.

Ogółem, nuda. Powrót Billy'ego Crystala... Nie, nadal nuda.
Ale prawdą jest, że ostatni raz Oscary mnie wzruszyły w 2008 roku, czyli trochę wody od tego czasu upłynęło.

Film? Nie jest dobrze. Na dziewięć nominacji skreśliłabym cztery, tak bezczelnie, nawet bez oglądania. "Czas wojny"? Serio?
I dlaczego "Hugo i jego wynalazek" jest nominowany w jedenastu kategoriach? Wyler się w grobie przewraca. Obudzili się nagle z nominacjami dla Scorsese, w sumie mógłby teraz pokazać Akademii środkowy palec, ja bym się uśmiechnęła.

Jest Gary Oldman, dobrze, oby wygrał. Pitt i Clooney... Przynajmniej żarty będą śmieszne? Coraz bardziej czekam na "Artystę", nominowany w dziesięciu kategoriach. Tłumnie.

Najlepsza aktorka? Liritio kocha Glenn Close, ale nie za Alberta Nobbsa. Jak się nie dostaje, za co się należy, to dostaje się i tak? Raczej nie ma szans.
Jak długo nie będzie to Michelle Williams, będę zadowolona. O, Meryl Streep już dawno nie dostała Oscara, przyda się nowa, błyszcząca figurka.

Muzyka... Chociaż tu prosiłabym o statuetkę dla "Szpiega", który nominacji nachapał się AŻ trzech i pewnie nie wygra w żadnej kategorii. John Williams dwa razy, nazwisk im zabrakło? Gdzie Desplat? Liritio chce Oscara dla Alexandre Desplata, należy mu się od dawien dawna.
Tak swoją drogą, co to się stało, że tylko dwie piosenki są nominowane do Oscara, i w dodatku obie kiepskie?

Najwyraźniej Akademia coraz bardziej "chce, a nie może". Z jednej strony otwiera się na tych strasznych stranieri, (Francuzi! Mon Dieu...) żeby zaraz potem wyciągać ze strychów i piwnic wszystkich "swoich" zasłużonych, którzy już od lat na statuetkę (nie)czekają.

Wrócę więc do tego miłego roku 2008, Glen Hansard i Marketa Irglova, nawet piosenek dobrych nie nominowano, odkąd oni zeszli ze sceny Kodak Theatre.
Co prawda nie "Falling Slowly", i tak już wszyscy to znacie, ale również "Once" się kłania. Ładny film, dobry film. Podobnych mi brak. To tak całkiem na marginesie.

czwartek, 19 stycznia 2012

"Szpetni czterdziestoletni", A. Osiecka.

"Odczuwamy trochę zgagi po tym życiu - po tym życiu, po przepiciu i te pe. Odczuwamy trochę kaca, że co było, to nie wraca, jak ten kochaś, który zginął w sinej mgle."
Na Osieckiej się odrobinę wychowałam. Jej piosenki grają w mojej głowie, kiedy myślę o dawniejszych latach. Oczywiście nie tylko jej, Osiecka była między innymi, ale później wybiła się na pierwszy plan złachmanionym już trochę albumem "Pięć Oceanów". Dzisiaj jest zasłuchany na amen i te piosenki kocham, znam je wzdłuż i wszerz i na okrętkę, i są mi bardzo drogie.

Ale za Osiecką, którą poznaję czytając jej książki, raczej nie przepadam. Ten charakterystyczny, słodko-gorzki nastrój mogłabym chłonąć nieustannie, ale ją nie bardzo lubię i "Szpetni czterdziestoletni" nie zmienili tego ani o jotę. Chociaż mam wrażenie, że jest to książka raczej niefortunnie ułożona, ni pies ni wydra.

Alfabetyczne, prywatne hasła autorki, słowa-klucze do wspomnień z lat głównie pięćdziesiątych, odwilży gomułkowskiej, takie "przed i po" października. Pomysł niby niezły, szkoda tylko, że niektóre z tych haseł mają objaśnienie złożone z dwóch, trzech zdań, mało interesujące, po którym przychodzi pytanie "i co z tego?".
Brakowało mi też wyraźnego zamysłu Osieckiej, która najwyraźniej sama nie wiedziała, o czym chce napisać. O zmianach w kulturze? Zmianach społecznych, ogólnych? Może wolała wspominać sławnych (później) znajomych z młodości?

"Szpetni czterdziestoletni" tylko miejscami przykuwali uwagę mocniej. Zwykle w momentach, kiedy Osiecka nie pisała o sobie czy w odniesieniu do siebie i jednocześnie skupiała się na znajomych z branży. Nie mogę jej odmówić wielu ładnych spostrzeżeń o ludziach tamtych lat, Doboszu, Słonimskim, o Kalinie Jędrusik, Cybulskim, Adamie Pawlikowskim... I tak mi się wydaje, że o ówczesnej Łodzi napisała z dużym wdziękiem.
Drugie, czego nie mogę jej odmówić, to szczęśliwy brak sentymentalnych głupot. Cała ta książka jest z sentymentu napisana, ale bez rzewności, bez rozwlekłego romantyzmu "dawnych lat". Dobrze, takie coś do słodko-gorzkiej Osieckiej by nie pasowało.

Werdykt ogólny? Prosty. "Szpetni czterdziestoletni" jedną stroną wpadają, drugą wypadają, jako przerywnik, poprawiacz humoru czy lektura pociągowa będą fantastyczni.
Ale jeżeli chodzi o układ alfabetyczny, wolę Słonimskiego "Alfabet wspomnień".
Jeżeli chodzi o anegdoty wzięte z życia, pisania i estrady, to "Wspomnienia chałturzystki" Stefanii Grodzieńskiej równych sobie nie mają. Ale dotyczą też okresu trochę wcześniejszego, prawda.
Natomiast Osiecka znacznie bardziej zainteresowała mnie w "Galerii potworów". Toteż "Galerię..." na start zalecam, a czterdziestoletnich na potem.

Na koniec uśmiechnąć się trzeba nad tym oczywistym. Osiecka cofa się myślami do lat najpiękniejszych, do swojej młodości wśród tych artystów, z którymi zapewne nudzić się było trudno. I to w czasach, którym charakteru nie brakowało. Jakby więc ta książka jej wyszła, czy nie, "Szpetni czterdziestoletni" są pełni słodkich myśli, o tym co za jej młodości było cenne. Czyli czytać bez uśmiechu nie sposób.

piątek, 13 stycznia 2012

"Szpieg", reż. Tomas Alfredson.

Oto piękny przykład świetnie zrealizowanego filmu, który opiera się na mówieniu i milczeniu, na spojrzeniu. Tempo i pauza, i wzbudzony w widzu nastrój. Trochę niepokoju, trochę zdziwienia, trochę tęsknoty?
Kontrastując z moim dziecinnym zapatrzeniem w kinowy ekran, nowy film Alfredsona jest idealny, ale jest w tej idealności spokojny, dojrzały, stonowany... Bije po oczach profesjonalizmem, dyskretnie przemyca wdzięk i styl. Jestem tak zadowolona z tego filmu, jakby był mój własny.

Wyjątkowo ciężko mi nie napisać: "idźcie, cieszcie oczy!", nie piać z zachwytu nad tym, co w "Szpiegu" jest dopracowane w stu procentach, dopięte na ostatni guzik i elegancko podane, bez mała wstążeczką przewiązane. Ale wtedy musiałabym po prostu kolejno wychwalić każdy element składowy filmu, od obsady zaczynając.
Spróbuję więc inaczej.

Dramatyzm. Tego w książce nie było. A dokładniej, zostało przygniecione szczegółami, wspomnieniami, nazwiskami, datami, miejscami... Stos akt wytłumił wydźwięk historii i "Druciarz, krawiec..." czytało się z zainteresowaniem, ale bez większego wzruszenia. Może poza Prideaux, ale trzeba być skałą, żeby nie wzruszyć się Jimem Prideaux, nawet przysypanym aktami zamierzchłych spraw.
Film Alfredsona, przez uproszczenie historii, pozbawiony zalewu osób i miejsc, okazuje się dramatem w pełnej krasie. "Szpieg" stał się historią smutnego zdrajcy i smutnego myśliwego, którzy powoli odnajdują się w świecie, który już nie jest ogarnięty "prawdziwą" wojną, w którym zaczyna brakować miejsca dla gwardii odchodzącej w zmierzch.

Charaktery. Byłam pod wrażeniem uszczegółowienia każdej postaci. Nawet najdrobniejszej. John Le Carre zadbał o szczegółowość, kiedy malował swoich chłopców i dziewczynki w Cyrku. Alfredsonowi i obsadzie udało się tę szczegółowość na ekran przenieść, z tego jestem zadowolona. Moimi faworytami byli Oldman, Hinds, Hurt, Cumberbatch i najlepszy (a mnie dotychczas nieznany) David Dencik jako Toby Esterhase. Ale w tym filmie nie ma złej roli.

Modyfikacje. Udane, za co należą się skromne brawa. Ekranizacje ogółem, a na pewno książek o tak szczegółowej i pogmatwanej akcji prowadzonej głównie retrospekcjami, obfitują w zmiany, uproszczenia i pominięcia. Z różnym skutkiem. Wersja Alfredsona mnie przekonała, byłam pod szczególnym wrażeniem pomysłu z przyjęciem gwiazdkowym, które posłużyło jako narzędzie komentarza dla historii właściwej. A z czasem kolejne sceny z przyjęcia wzbudzały więcej uczuć, niż tocząca się akcja. Były podsumowaniem, wspomnieniem zarówno dobrym i złym, zapowiedzią przyszłych wydarzeń, mapą relacji. Naprawdę pomysłowy zabieg w scenariuszu.

Towarzyszy nam atmosfera trochę duszna, przyczajona. Wiemy, że coś nadchodzi, coś chowa się w ciemności, przemyka tuż pod nosem, skrada za plecami.
I w jednej chwili żałujemy Smileya, uśmiechamy się do Haydona czy Tarra, krzywimy z niecierpliwym grymasem nad Allelinem. W kolejnej już zastanawiamy się, czy naprawdę można czuć do nich sympatię, do któregokolwiek. Wszyscy "wspaniali chłopcy" Cyrku, których chciałoby się zapamiętać szlachetnymi.
Rąbek "starych dobrych czasów" jest odchylony specjalnie dla nas. Ale i te przestają wydawać się dobre i warte ciepłych wspomnień, kiedy do głosu dochodzą szmery z samotności ciasnych biur i nocnych dyżurów, tajemnice owiewające spotkania po godzinach.

Nie mam wątpliwości, że w przypadku nominacji ewentualnych, oscarowych (mam nadzieję), "Szpieg" przegra wszystko ze wszystkimi, tak jak przegrało "Social Network" z "Jak zostać królem", jak przegrał "Frost/Nixon" ze "Slumdogiem", jak lata wcześniej przegrał "Michael Clayton", "Capote", "Rzeka tajemnic"... Te filmy ciągle przegrywają, a ja rok w rok mam malutką nadzieję. Absurdalną.

I muzyka. Ach, muzyka! (autor: Alberto Iglesias, często pisze muzykę dla Almodovara) Muzyka jest całkiem osobną, niepokojącą, stonowaną rewelacją w tle.

niedziela, 8 stycznia 2012

"Łowca androidów", reż. Ridley Scott.

Część druga, mocno spóźniona. Pierwsza tutaj.

"Blade Runner" to jeden z tych sławnych filmów, z którymi mamy bezbłędne skojarzenia. Deszczowy, gęsty klimat futurystycznego miasta, powolna (w dzisiejszych czasach) akcja i piękne zdjęcia. Vangelis w tle... W porównaniu z książką, film Ridleya Scotta jest raczej senny i zakurzony, niż smutny. Rick Deckard (Harrison Ford) według Scotta jest trochę przyjemniejszy, nieżonaty, a postać Rachael (Sean Young) ma zupełnie inne znaczenie, niż w książce. A tak naprawdę całą uwagę Scott skupił na androidach.

I jest to największa, najpiękniejsza różnica między filmem a książką. P.K. Dick stworzył przytłaczająco depresyjną wizję gnicia świata, a Scott zaadaptował ją na opowieść o przywiązaniu do życia.
Ostatecznie w wersji Scotta maszyny się nie poddają, a przynajmniej nie te, które zdołały zbiec z kolonii i trafić na Ziemię. Najwyraźniej w równym stopniu kochają swoje sztuczne życie, co go nienawidzą, a są równie ludzcy, co sami ludzie.

Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Jako dziecko w czepku urodzone (powiedzmy...), nigdy nie widziałam żadnej innej wersji "Blade Runnera", niż reżyserska. Nigdy nie widziałam przesłodzonego zakończenia wersji kinowej z 1982 roku, nigdy nie widziałam wersji z komentarzem Forda zza kadru... I dobrze, dla tak zżytej z "Blade Runnerem" osóbki, jak ja, byłby to strzał w stopę (co najmniej) i przeżycie prawie traumatyczne.

Siłą "Łowcy androidów" jest enigmatyczna atmosfera, nie ma prostych rozwiązań i szybkich odpowiedzi. Kim na przykład jest Gaff? Milczący policjant, który zdaje się jedynie ze znudzeniem obserwować działania Deckarda i ma w zwyczaju składanie maleńkich origami. Co dokładnie o czekającym Deckarda zadaniu wie jego szef, Bryant? I ile dokładnie wie o samym sobie Deckard?

I ta jedyna w swoim rodzaju dwójka, Rutger Hauer i Daryl Hannah.
Pris (Hannah), model maszyny zaprojektowany "dla rozrywki". Twór obrazujący marzenia mężczyzn o istocie doskonale pięknej, będącej trochę dziewczyną i trochę kobietą, która zaspokoi ich pragnienia. Ale Pris jest androidem szukającym przetrwania. Jest więc również okrutna, bezwzględna i podstępna. Śmiercionośna kobieta-dziecko, kilkuletni robot przerażony zbliżającą się "datą ważności".

Najpiękniejszy z nich wszystkich, Roy Batty (Rutger Hauer), samiec alfa, agresywny przywódca, przebiegły, złośliwy, szuka nadziei dla siebie i kilkorga replikantów, którzy uciekli razem z nim. Szuka swojego stwórcy i ojca, szuka sposobu na przedłużenie swojej egzystencji. Oczywiście jego raczej znane ostatnie słowa "All those moments will be lost in time, like tears in rain." są jedną z tych rzeczy, nad którymi w "Łowcy androidów" można płakać, ale tak naprawdę wszystkie dialogi Roya Batty są jednym wielkim podsumowaniem gatunku ludzkiego. A nie wychodzimy w tych zdaniach najpiękniej.

Niewiele filmów ma taką siłę oddziaływania na mnie, co "Łowca androidów". Tragizm sztucznych istnień, skazanych z góry na względnie szybkie unicestwienie. Replikanci są bezwzględni, są smutni, tylko czasem dobrze się bawią, ale w deszczowym, sennym mieście są kwintesencją życia równie dobrą, co prawdziwi ludzie. A mnie to strasznie smuci. Może to nawet banalne, że ostatnia scena z Royem Batty rozkłada mnie niezmiennie na łopatki, trudno, mogę być taka banalna. Zresztą nie tylko ta scena, ale przykład jest sztandarowy.

Jakby urwane zakończenie "Łowcy androidów" jest dopełnieniem powściągliwości całego filmu, a do tego mocnym zamknięciem długich, idealnie dopracowanych scen, z których składa się polowanie na androidy w zanieczyszczonym mieście przyszłości.
I kto mi powie, że w filmie o sztucznych tworach i ich łowcy czegoś brak? Jest miłość, jest piękno życia, jest zachód słońca, jest sztuczna sowa... Właściwie więc, co zabawne, "Łowca androidów" jest peanem na cześć życia, nawet w tym smutniejszym ze światów.

środa, 4 stycznia 2012

Niekoniecznie noworocznie.

Nowy Rok, pocałunki o północy, podsumowania i postanowienia... To już za nami. Tegoroczne przemiany skromnie ograniczyłam do stwierdzenia "nowy rok, nowy lakier do paznokci". Oczywiście żartuję. Chyba.

Ostatnią książką, którą przeczytałam w 2011tym roku była "Śpiąca laleczka" Deavera.
Kathryn Dance, możliwe, że części z Was znana z innych jego książek agentka CBI, mnie nie, przewodzi obławą na zbiegłego Daniela Pella, który kilka(naście?) lat temu zamordował rodzinę Craytonów, pozostawiając przy życiu jedynie małą Theresę.
Pell, złodziej, założyciel Rodziny (taka prawie sekta, ale nie do końca, czyli on, jeden młody chłopak i trzy kobiety, Rebecka, Linda i Samantha... bez głupich skojarzeń, proszę). Pell, okrutny manipulator i morderca na wolności. Dzielna i wnikliwa Kathryn, w towarzystwie przysłanego z Waszyngtonu Winstona Kellogga stara się wyprzedzić jego zamiary chociaż o pół kroku.
"Śpiąca laleczka" trzymała mnie w napięciu, naprawdę. Do strony którejśtam... Pell ponownie się wymknął, pojawia się mały romans, Kathryn stara się przekonać byłe członkinie Rodziny Pella do współpracy... A ja orientuję się poniewczasie, że czytałam już tę książkę. I co teraz? (bębnienie w stół i toczenie wkoło spojrzeniem zagubionej owcy)
Lincoln Rhyme i Amelia Sachs to świetne zestawienie, dobry pomysł sam w sobie, "Kolekcjoner kości" czy "Tańczący trumniarz" na pewno zasługują na przeczytanie. Dalsze książki Deavera? Cóż, o tych najwyraźniej zapominam, oto jak wielkie wrażenie robią.

Natomiast filmem, którym pożegnałam Stary Rok zrobię jeszcze większą furorę.
Przerażający "Coś", prequel do przerażającego "Cosia" sprzed prawie trzydziestu lat - mam nadzieję, że tamten stary Coś był straszniejszy od Cosia nowego. Albo przynajmniej mądrzejszy.
Antarktyda, tajemnicze znalezisko, pierwszy ginie pies - już w tym miejscu pomyślałam, że film będzie równią pochyłą. I co? Miałam rację.
W filmie Johna Carpentera z 1982ego roku główną rolę grał Kurt Russell (kochamy go, nawet kiedy gra stereotypowych i wnerwiających tatuśków z "Posejdona", nie ma innej opcji). Dzisiaj możemy jedynie westchnąć nad śliczną (dość) kobietką, która wyrusza na mroźne pustkowie, i na podbój świata zapewne również, gdyby tylko dać jej szansę. Oj, proszę państwa, co tam twardy mężczyzna, mamy równouprawnienie.
Akcja "Cosia" toczy się naprzód błyskawicznie, Norwegowie mają brody (szkoda, że rogatych hełmów zabrakło), jedyny czarnoskóry trzyma się dzielnie, trup ściele się gęsto, a Coś cosiuje po kątach. I dużo śniegu pokazują.
Witamy w dwudziestym pierwszym wieku: panna do obrony przed Cosiem dostała miotacz ognia, jej dzielny i męski towarzysz latarkę oraz kijek. Powodzenia i miłego seansu życzy Universal.
Nawytrząsałam się, ale może fanom gatunku (ewentualnie fanom oryginału Carpentera?) spodoba się wznowienie tematu Cosia. Ja byłam pod wrażeniem, ale chyba nie do końca trafiłam w oczekiwania twórców. Niemniej jednak tego filmu raczej nie zapomnę, ogromna mrówka(?) na Antarktydzie robi niezatarte wrażenie.

Ewentualne postanowienia, porady, po...cokolwiek? Pocokolwiek. Jakieś są, każdy ma swoje. Niekoniecznie noworoczne.