wtorek, 23 lipca 2013

"World War Z", reż. Marc Forster.


Sama nie spodziewałam się, że wyląduję na tym filmie. Właściwie, gdyby ktoś mnie spytał, na co wybieram się do kina, byłby to jeden z ostatnich tytułów. A jednak, jak to miło, że sama siebie jeszcze zaskakuję, na dodatek nadal zaskakuje mnie świat (i przy okazji świat może zaskakuję również ja?), o dziwo na filmie o zombie apokalipsie i dzielnym Bradzie Pittcie bawiłam się całkiem dobrze.

"Iluzja" fuj.
To teraz strzelimy elegancką dygresję, chciałabym się wyżalić. W oczekiwaniu na "RED 2" - którego pierwszą część w któreś poprzednie wakacje pokochałam szczerze i dozgonnie - Liritio udała się na "Iluzję". Miała swoje oczekiwania, zwiastuny robiły dobre wrażenie, obsada jeszcze lepsze... Błąd.
"Iluzja" fuj, fuj, "World War Z" jest filmem o niebo lepszym, mimo apokaliptycznego zadęcia i fabuły zasadniczo bardziej podatnej na idiotyzmy oraz dziury w całym. A jednak, temat nieumarłych bestyjek usypujących się w słupy średnio żywych potworków, które pokonują mury Izraela (serio, serio), wyszedł lepiej niż to rozciągnięte nie-wiadomo-co o czterech magikach i pewnym policjancie. Jakoś się zawiodłam i kwestię oczekiwań można by w tym kontekście rozważać - tych zawiedzionych "Iluzją" i tych nieobecnych w odniesieniu do "World War Z". Ale nie, szmira to szmira i brak oczekiwań nie robi ze szmiry czegoś lepszego. A w odniesieniu do "Iluzji" zarzutów mam wiele.
Primo, czy ktoś przeczytał scenariusz i pomyślał nad ewentualną redakcją? Ten film ma silny początek, ale po kilku minutach zaczyna się dramat (widza) i dylemat moralny (czy wyjść już czy za sekundę). Drewniane dialogi, dłużyzny, papierowe charaktery...
Secundo, zmarnowano ciekawy pomysł i świetną obsadę, a to nie przystoi produkcjom tej rangi.
Tertio, zakończenie to facepalm, a potem kolejny facepalm ostateczny.
Dramatyzuję? Czy ja wiem... "Iluzja" jest słaba, ponieważ jest nudna, niepozbierana i marnotrawi swój potencjał, a to przykrość.  

Odchodząc od wytrząsania się nad "Iluzją" i kontynuując skromne pochwały apokaliptycznych przygód Pitta, "World War Z" okazało się filmem dobrym.

Powód podstawowy, najważniejszy: zmagania Pitta z zombie oglądamy w napięciu. Nie tylko ja, wszyscy, siedziałam w mocno zapełnionej sali i słyszałam, jak momentami kino (Liritio wliczona) oddychało z ulgą, nie każdy film potrafi utrzymać publikę w takim stanie.
Moim zdaniem w przypadku tworów z gatunku "World War Z" przykucie uwagi to sprawa najistotniejsza - zagłada ludzkości, wirusy, zombie, one man show Brada Pitta, to wszystko krzyczy akcją, rozrywką, musi trzymać w napięciu, inaczej odpada w przedbiegach. Tutaj "World War Z" odnosi piękne zwycięstwo, seans minął bez niechętnego czekania na koniec i czytania smsów.

Inną kwestią jest (ekhm, jak by to...) "wiarygodność". Widzicie, Lirito bardzo lubi trzy pierwsze części "Resident Evil", kiedyś może Wam opowiem dlaczego (o kolejnych częściach Lirito opinii nie ma, nie widziała). Ale nie da się ukryć, "Resident Evil" to gra, to mała Milla Jovovich kopiąca tyłki, to konspiracja Umbrelli, to właściwie nie bardzo się trzyma kupy, jakby zacząć wnikać w szczegóły.

"World War Z" luk nie uniknęło, są obecne, dziurawią fabułę i słabo się maskują, ale raczej nie przeszkadzają. Dlaczego? Bo "World War Z" stara się być filmem prawdziwym (o tyle, o ile), a więc fajnie choć raz zobaczyć, że zombie apokalipsa (czy inni kosmici) to nie tylko USA i prezydent. W "World War Z" prezydent nie żyje. Dobrze jest dla odmiany zerknąć na zasięg globalny i równie globalne działania, a fakt, że świat jak zwykle musi uratować jeden dzielny Amerykanin zostawimy już na inny dzień. Liritio w sumie nie ma zastrzeżeń, ujęła mnie młoda dziewczyna z izraelskiego wojska, ponury pan z brodą (i łomem), bezwzględna służbistość wśród wojskowych. O właśnie, ujęli mnie wojskowi - choć jeden film z konkretnym podejściem do tematu, ze służb specjalnych i wojska nie zrobiono bandy bezimiennych idiotów, w tym przypadku są to normalnie przeszkoleni ludzie z doświadczeniem i głową jako tako na karku. Rzeczywiście robią, co do nich należy, są niezbędni tak Pittowi, jak i funkcjonowaniu atakowanej ludzkości. I na szczęście nie wszyscy są idealnie bohaterscy, z flagą za plecami (kolejny plus, żadnej łopoczącej flagi! cieszymy się...), są po prostu zwykli.

Czyli dużo plusów, jeszcze za nienachalnie dzielną żonę Pitta, za całkiem fajne dzieci, za to, że film się nie patyczkuje, nie rozmienia na drobne, ale też nie jest obrzydliwą jatką. I gdy pozwolić na przymrużenie oka na nieścisłości, głupotki i uchybienia godne gatunku, "World War Z" wychodzi obronną ręką.
Strasznie się zdziwiłam, ale to całkiem przyjemne.


PS. Dopisując tagi uświadomiłam sobie, że "World War Z" to pierwszy film z Bradem Pittem, który wspominam na blogu. Straszny smutek, przecież ja tak lubię Brada Pitta!

wtorek, 2 lipca 2013

"Hands Across the Table", reż. Mitchell Leisen

Idąc za głosem wewnętrznej krytyki Liritio przyznaje się do pewnej niekonsekwencji. Mianowicie, jak na osobę, która uparcie twierdzi, że odczuwa znużenie tym "starym kinem", oglądam owego kina całkiem sporo. Nuży mnie, prawda, też irytuje mnie uparta obyczajowa poprawność tamtych lat i czasem tracę cierpliwość do dawnej maniery aktorów.

Ostatnio świat był wobec Liritio brutalny, napatoczył twór przykry, nudny i paskudny (bez głupiego rymu nie ma prawdziwego wpisu), "Listy do Julii", które przyprawiły mnie o ból zębów i rwanie włosów z głowy. O rany, cóż to jest za beznadziejny, sztampowy i przesłodzony film! Co w obsadzie robią Gael Garcia Bernal i Vanessa Redgrave, naprawdę nie wiem. Chałturzą? "Listy do Julii" starałam się wymazać z pamięci, strząsnąć z siebie niczym pies wodę. Potrzebowałam szybkiej odtrutki.

I teraz tak, powolne tempo to jedno, poprawność drugie, ale bezpudłowa możliwość cieszenia oczu delikatnością prowadzonej fabuły i wdzięcznymi aktorami, to jest zupełnie inne trzecie.
W tym czarno białe komedie nie zawodzą, chociaż charakterystyczny styl kina pierwszej połowy XX wieku nie jest mi bliski tak, jak bliski mi jest klimat chociażby "Czterech wesel i pogrzebu". Natomiast uspokaja mnie natychmiastowo, lubię patrzeć na te powolne, urocze filmy, które w moim rozrachunku są bardzo bliskie bajkom. Stare kino to takie bajki dla Liritio.

Ona planuje wygodną przyszłość, on gra w klasy, czyli romantyzm
"Hands Across the Table" rozpoczyna się od młodej manikiurzystki, Regi, której celem w życiu jest znalezienie bogatego męża.
Właśnie coraz lepiej poznaje swojego nowego klienta, czarującego milionera na wózku inwalidzkim, który traktuje ją jak bliską przyjaciółkę, trochę urzeczony urodą, trochę czupurną bezpośredniością. Nie krzywcie się, Regi nie jest harpią, która z całkowitym wyrachowaniem goni za pieniędzmi. Pana milionera traktuje z sympatią, rzeczywiście z czasem staje się on jej przyjacielem, a uparta Regi nie budzi irytacji czy niechęci, raczej rozbawienie, bo przecież świetnie wiemy jak to się wszystko skończy. Szybko bowiem poznajemy drugą stronę historii, grającego w klasy Teda, inaczej Theodora Drew III. Brzmi dumnie, co nie zmienia faktu, że Ted jest pełnym uroku bankrutem i obibokiem zaręczonym z pewną bogatą panną.

Lirito lubi minimalizm w treści, a małe mieszkanko Regi, w którym Ted bąbluje przez kilka dni (które rzekomo spędza na Bermudach, ale przez pijany wieczór spóźnia się na statek) idealnie odpowiada równie mało skomplikowanej historii. Kwestie są dwie, jedną jest podobieństwo, drugą jest upór w planie poślubiania pieniędzy. A Ted i Regi to dwie strony tej samej monety: nie do końca poważni, nie od końca głupawi, niby lekkoduszni, ale z oczami utkwionymi w pewnym horyzoncie ze złotą górą małżeństwa dla pieniędzy. Dogadują się więc nieco zbyt dobrze, żeby nie wynikły z tego kłopoty.

Narzeczona Teda otrzymuje telefon z wczasów ukochanego, scena, w której Lombard udaje telefonistkę jest jedną z wielu całkiem czarujących żartów tego filmu. Od grania w klasy czy przeganiania niechcianych absztyfikantów, po lampę z solarium (jak Bermudy, to opalenizna przecież) i rzucanie monetą, czy Ted szuka pracy, czy idą jeść gulasz. Lirito lubi i drobnostki, skromne cuda i codzienność przenoszoną na ekran. Jak pisałam tutaj, brak luksusowych statków i diamentów, mnie w to graj, Regie i Ted mają swój dach, uciułaną kolację i randkę spędzaną na leczeniu czkawki.

Romans. Tak, romans oczywiście jest. Taki przyczajony, skoro oboje trzymają się planu... Niezliczone papierosy wypalone w ciemnym oknie, pytania zadawane pół żartem, pół serio, krótkotrwałe, radosne dzielenie mieszkania i niezliczone wątpliwości co do ciągu dalszego.

Czyli wyśmienicie zagrana prosta historia, bardzo skromny film, o tym pamiętajcie. Carole Lombard widziałam na ekranie już wcześniej, ale Fred MacMurray nawinął mi się po raz pierwszy i jestem trochę zakochana. Głownie przez błyskotliwość dialogu, a dialogi są rzeczywiście cudne. "Hands Across the Table" to film gadany, całość tworzy chemia między Lombard i MacMurrayem, ta dwójka ładnie iskrzy na ekranie, są wdzięczni i radośni, pasują razem. Duet pierwszej klasy plus dobry scenariusz i mnie więcej nie potrzeba.