piątek, 6 listopada 2015

O królach i tronach tu mowa...

Skojarzenia między-kulturalne są śmieszne. Na przykład to, jak długo wzbraniałam się przed lekturą "Korony śniegu i krwi", bo niechęć do serii "Pieśni lodu i ognia" George'a R.R. Martina wchodziła mi w paradę.

Wniosków mam kilka, różnie dobrych, czasem złych. Przede wszystkim jestem zachwycona, że ktoś wziął na warsztat rozbicie dzielnicowe (i historię w ogóle), które, nie zdziwiłabym się, jest zapewne jednym z najrzadziej zahaczanych okresów historii Polski (toż, tyle imion, tyle nazw, kto by się połapał, jak dynastycznych królów ciężko spamiętać, a co dopiero tę zgraję zabijaków...).

Historię lubię, wertuję, czytam - naukowo do tematu nie startuję absolutnie, ale w czytelniczym życiu obecny jest raczej stale, w różnym stopniu. I często jestem zawiedziona (nie tylko rodzimymi autorami, spokojnie), że mało znajduję tworów beletrystycznych, które nie pachną natchnionym wieszczem albo tanim badziewiem.
Ha, za to jak ostatnio uniknęłam natchnionego wieszcza (i badziewia), to Parnicki zawitał "Srebrnymi Orłami". Sama chciałam, już prawie (po pół roku) skończyłam pierwszy tom! Na temat Parnickiego i orłów mam trochę do powiedzenia - po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się równie masochistyczne kontynuowanie lektury. Naprawdę, Parnicki i orły dają mi do wiwatu językowo, fabularnie również (czy Aaron w końcu schodzi ze sceny? Nie mogę znieść Aarona... A znoszę, trochę trauma).