wtorek, 26 marca 2013

I hate to say it, but it's probably me.

A ja głupia na początku marca pacnęłam się w czoło, że zima minęła, a Stinga na blogu nie było. Skąd ten zimowy Sting, poza oczywistym skojarzeniem z jego mocno zimową płytą "If on a Winter's Night", tego już nie wiem. Pląsy szarych komórek analizuję w takich kwestiach minimalnie.

Wszyscy jednak widzimy, że zima robi mi uprzejmość i pozwala na zimowe stingowanie, mimo że Lany Poniedziałek tuż tuż. To może lepiej tego Stinga puszczę i niech ona równie uprzejmie się oddali.
Bo ja już nie mogę!

Sting & Eric Clapton, It's Probably Me

poniedziałek, 25 marca 2013

Powracam z małym tasiemcem, czyli teraz "Cougar Town".

Część pierwsza polecanki cacanki.

Ustalmy jedno: patrząc na ten plakat ja również bym "Cougar Town" nie obejrzała.
Znając tytuł... Nadal bym nawet kijem nie tknęła.
Courtney Cox? Przyjaciele - serial mistrz. Ale ona jedna... No nie, jednak nie.
Czyli zostałam zmuszona.
I bardzo dobrze, bo widzicie, show, które w trzecim (albo drugim, nie pamiętam do końca) sezonie zaczyna dopisywać złośliwe komentarze do własnej czołówki (głównie pod adresem całkowicie nietrafnego tytułu), to show tylko prawie poważne. Na tle innych tym "Cougar Town" się wyróżnia, większość sitcomów jest oczywiście śmieszna (przynajmniej stara się być), co nie musi wcale iść w parze z radosnym prześmiewaniem samej struktury serialu.

Ale nie powiem, że od razu byłam na tak, zadziałało raczej długoletnie zaufanie do pewnego pana, który kiedyś dawno temu zainteresował mnie "Californication", dłuższy czas potem "Suits'ami", potem wieloma innymi... Kiedy wpychał mi "Cougar Town" broniłam się dzielnie, nim pewnego dnia nie pomyślałam, że może coś w tym jest. Skoro bad title, good comedy... 

"Yeah, it's still called Cougar Town. We're not happy about it either". I tym podobne dopiski przez cały trzeci sezon.



Ciężko tutaj zawiązać opis wątku głównego, jako że serial o grupie sąsiadów z Cougar Town na Florydzie nie ma bardzo konkretnej myśli przewodniej. W "2 Broke Girls" laski teoretycznie rozwijają cukierniczy biznes. W "How I Met Your Mother" może kiedyś w końcu poznamy Matkę. W "Happy Endings" co by nie mówić, główną osią są próby znalezienia/utrzymania/pielęgnowania miłości i związku.
A w Cougar Town? Cóż, w Cougar Town życie idzie dalej.
Jednocześnie nie sposób dobrze zarysować atmosfery tego serialu kolejno opisując bohaterów. Po części dlatego, że owi bohaterowie są bardzo codzienni, ale przede wszystkim dlatego, że Cougar Town to taki skomplikowany, zabawny mikro świat, który na dodatek mruży oko sam do siebie i świetnie funkcjonuje jako plątanina tekstów, charakterystyk i znaczeń, a niekoniecznie jako osobne elementy.
Spróbujemy więc zaplątać Was w małą sieć.

Cul-de-Sac Crew, czyli nasi bohaterowie/sąsiedzi/przyjaciele/... Nazwę wymyślił ten zgryźliwy, niechętny loevelas z naprzeciwka, Grayson. Cul-de-sac znaczy "ślepa uliczka", co dosłownie odpowiada topografii domów naszego Cul-de-Sac, a pochodnie odpowiada zdecydowanie zbiorowej świadomości grupki, która wszystko robi razem, bo musi. Bo chce. Bo musi. Różnie to bywa.
Czyli jedna nitka, Cul-de-Sac Crew razem głownie pije. Zawsze pije, zawsze wino, nad dywanem ostrożnie siorbiemy... Alkohol to istotny element każdego odcinka, a na specjalnie emocjonujące okazje Jules (Courtney Cox) sięga po swoje kieliszki w wersji max, nazywane np Big Joe czy Big Carl, Big... Pojawia się również Little Richard. Kieliszkom wyprawiane są nawet pogrzeby. Tak, serio.

Jules, Ellie oraz Big Carl, czyli szczęście niepojęte.
Cul-de-Sac grywa w Penny Can. Niezwykle(!) skomplikowaną grę wymyśloną przez Bobby'ego Cobba, byłego męża Jules/niedojrzałego golfistę/platoniczną miłość Andy'ego... Bobby miesza w zaparkowanej na parkingu łodzi ochrzczonej "Jealous Much?" (owszem, nie ma tam nawet łazienki), odwiedza go bezdomny Shark a towarzystwa dotrzymuje od sezonu bodajże drugiego Dog Travis. Syn Jules i Bobby'ego również nazywa się Travis. Taaaak, to jest właśnie Cul-de-Sac Crew.
Penny Can (długie eeeee, długie aaaa), które, jak łatwo się domyślić, polega na celowaniu jednopensówką do puszki po farbie, rozwija się, rozrasta razem z kolejnymi odcinkami do gry mającej tyle reguł, ile gwiazd na niebie. Tak, aż tyle. Tyyyyle. Czasem domalują komuś wąsy. To jedna z reguł.

Czyli "Cougar Town" to przede wszystkim przyjaciele i wino. Śpiew? Nie brakuje. Grayson, najwyraźniej jedyny facet na planecie Ziemia, który nie staje się atrakcyjniejszy biorąc do rąk gitarę (jego gitara jest w różyczki), komponuje piosenki pod wpływem chwili. Piosenki występują często gęsto, również w zapowiedzi czwartego sezonu "Cougar Town", którego miało nie być, ale jest (hura!). W pewnym momencie w serialu pojawia się również Ted, który potrafi każdy hit zamienić w najbardziej depresyjny kawałek, a potem pojawia się nawet w śpiewającym kwartecie.
La guitarra w różyczki...
W "Cougar Town" istotne są również dzieci. Ellie i Andy mają syna, który może być wysłannikiem diabła, a przy okazji inscenizują mordercze marzenia Ellie, kiedy Andy nie podłoży podstawki pod kubek.
Travis, porażający inteligentnymi ripostami syn Jules może i wydaje się być w nieco toksycznej relacji z matką (ale żaden sitcom nie jest dobrym odpowiednikiem wnikliwej psychoanalizy, więc to zostawmy), natomiast jego obecność zmienia dynamikę "Cougar Town" z serialu o singlach z przedmieścia w coś innego, trochę odświeżającego.
Bohaterowie są starsi, bardziej poukładani i raczej nie rozmawiają o swojej pracy, bo jest nudnaaaa.
I tylko czasem ganiają po trawniku za czerwonym balonikiem, który może być przepustką do fortuny. Albo rozpalają wielkie ognisko z lampek świątecznych. Albo zamieniają wartę sąsiedzką w podglądactwo sąsiedzkie. Albo kradną figurę jaguara sprzed college'u Travisa. I to wszystko ma cel oraz sens, w co może na pierwszy rzut oka trudno uwierzyć.

I gdyby którykolwiek odcinek wydawał się nudniejszy niż inne, wredna natura Ellie i jej wieczne przepychanki z roztrzepaną, głośną Laurie czynią świat lepszymi. A zza rogu wyskakuje Barb żeby zgorszyć Jules kolejnym bardzo dosłownym opisem swojego życia seksualnego, a tym samym jest jedynym usprawiedliwieniem na cougarowy tytuł serialu.
Liritio się cieszy i "Cougar Town" wpycha Wam w ramiona.

Bar Graysona, czyli darmowy alkohol i orzeszki.
I tutaj następuje niechętne postscriptum, jako że czwarty sezon "Cougar Town" na razie nie powala. Scenarzyści bardziej wydają się skupiać na rozwijaniu fabuły, co w teorii brzmi jak niezły plan na kontynuowanie serialu, ale w "Cougar Town" tęskni się za łodzią, Penny Can, kieliszkami w wersji oversized i niefrasobliwymi głupotami wymyślanymi w sąsiedzkim kręgu. Rozwój akcji jest wskazany, ale nie najistotniejszy, nie akcja jest najlepszą stroną tej produkcji (jak to z sitcomami zwykle bywa).
Liritio ma nadzieję na poprawę formy, a w tzw. międzyczasie czasem wracam do odcinków z poprzednich sezonów i klaszczę w łapki z radości.

środa, 13 marca 2013

"Daddy Long Legs", reż. Jean Negulesco.

Widzicie, z filmami kwestia jest jedna, ich odbiór to nasz prywatny odbiór (właściwie z całym życiem taka właśnie jest kwestia, ale w filozofię nie wchodźmy), stąd niewiele znaczące filmidło typu "Daddy Long Legs" może stać się znaczącym filmem - znaczącym w sensie wrażeń, niekoniecznie treści jako takiej.
I tutaj zaczyna się Liritio, bo i "Tajemniczy opiekun", Fred Astaire i "Something's Gotta Give"...
Co nie zmienia przykrej prawdy, że jeśli chodzi o musicale, Negulesco czy Astaire'a, "Daddy Long Legs" nie jest szczytowym osiągnięciem w żadnej z kategorii.

Pewien amerykański milioner wybiera się do Francji (po co? nieistotne), w czarująco komicznej scenie zatapiania samochodu w błocie trafia w poszukiwaniu telefonu do prowincjonalnego sierocińca. I bam! Przez okno widzi sierotkę (Leslie Caron), coś go zauroczy, coś przyciągnie uwagę, sierotka otrzymuje stypendium, trafia do amerykańskiej szkoły i staje się wyedukowaną panienką. W tzw. międzyczasie pisuje listy do "Tatuńcia Pająka", Johna Smitha, jednocześnie w realu poznając pana Pendletona (Fred Astaire), wujka swojej współlokatorki. Trochę razem tańczą, pampampam, film się toczy...

Problem jest codzienny, ale poważny: starszy, bardzo wdzięczny Astaire, jak by się nie starał, nie jest w stanie wykrzesać śladowej chemii z Leslie Caron. Jej nie znam zbytnio (filmowo), jego owszem, nie wiem czy to kwestia z jej strony, czy zwyczajnie nie zagrało, w starszym Hollywood chyba nawet bardziej niż obecnie zestawiano nazwiska nie "chemię". Tak oto otrzymujemy Freda Astaire'a i Leslie Caron , a jeśli chodzi o elementy fabularne, ta dwójka pasuje do siebie jak pięść do nosa. Chyba że tańczą, wtedy wszystko gra, tańczą ślicznie oboje.

Sama fabuła również jest problematyczna, z całkiem przyzwoitej książki (jednej z tych zaczytanych przez Liritio) wyrwano myśl niekoniecznie nawet przewodnią, raczej rozpoczynającą, i zamieniono w film bez polotu i ducha. Dlaczego z ładnej książki dla młodzieży, która tyczy się głównie dorastania, młodzieńczego optymizmu i zderzenia z zupełnie nieznanym światem, zrobiono wątły romans, w którym akcja może i trzyma się kupy, ale brak jej jakiejkolwiek iskry? Pozostaje to niewiadomą. Chociaż wierzcie mi, obsada robi co może. Szczególnie Thelma Ritter i Fred Clark (znacie oboje, najwyżej o tym nie wiecie), czyli Griggs i panna Pritchard (on jest obowiązkowym księgowym pana Pendletona, ona nieco emocjonalną sekretarką), stworzyli w małych scenach idealny efekt komediowy, ich złośliwe dialogi są tak naprawdę najlepszym motywem "Daddy Long Legs".


A jednak, czego bym o "Daddy Long Legs" nie wypisywała, byłam całkiem zadowolona z tego filmu. Ponownie, to już Liritio...
"Tajemniczy opiekun" Jean Webster byłby zapewne jedną z książek, których nie dałabym sobie odebrać. Jest coś tak miłego, wdzięcznego i pozytywnie realistycznego w zbiorze listów Agi do Tatuńcia Pająka. Jakkolwiek film jest brutalny wobec fabuły, której tytuł zapożycza, przynajmniej miło jest ów tytuł zobaczyć z Astairem i Caron w obsadzie. Jak ciekawostkę, coś nowego, kiedy książkę przeczytałam już naście razy wzdłuż i wszerz... Przy tym, może przez musicalową otoczkę, może przez sympatycznego Astaire'a, nie drażni mnie słabość tej adaptacji (a np. wszelakie ekranizacje "Wichrowych Wzgórz" przyprawiają mnie o białą gorączkę).

I Fred Astaire, którego lubię, publicznie uparcie twierdząc co innego. Ale nie oszukam samej siebie, nawet na wyrost stwierdzając że jego pląsy mnie nudzą. Wystarczy włączyć mi jakikolwiek film z tańczącym Astairem i zapomnę o Waszej obecności w pokoju.
Może ta niespójność wynika z pewnego rozdrażnienia? Czy to skojarzeniem pierwszym, którym niezmiennie jest "Funny Face" z Audrey Hepburn, a która wydała mi się filmem słabiutkim i co gorsza nudnym. Czy to pewnym ugrzecznieniem i poprawnością niezmiennie towarzyszącym filmom Astaire'a... Sama nie wiem, coś tam tkwi na dnie oka, coś mi przeszkadza. Ale potem widzę Astaire'a kręcącego się w hotelowym korytarzu i naprawdę jest pięknie.


A jeszcze wspaniałe "Something's Gotta Give"! W filmie dziesięciominutowa scena taneczna, przetykana Astairem śpiewającym jedną z ładniejszych (w skali Liritio, która jest skalą skrzywioną przekornym charakterem autorki) piosenek, jakie dane mu było zaśpiewać. Dziesięć minut musicalu Wam daruję, szukajcie sami wedle uznania. Ale Sammy Davis Jr Astaire'owej wersji się ukłonił i prawie równie pięknie odśpiewał.
O dziwo wersja Sinatry mnie nie wzrusza, o damskich nie wspominam.
Liritio uwielbia tę piosenkę, tak samo jak uwielbia Moon River i Strangers in the Night. Czego tu nie uwielbiać?
"When an irresistible force such as you, meets an old immovable object like me..." Śliczne.

Something's Gotta Give, Sammy Davis Jr

czwartek, 7 marca 2013

Wróżka Zębuszka mnie olała, ale to już sami wiecie, i nie żebym się zdziwiła...

Liritio wszędzie się spóźnia, do pracy również. Cud, że jeszcze ma pracę... Z Oscarami w tym roku też się spóźniłam, ale tradycja musi zostać zachowana - szczególnie będąc jedyną tradycją niniejszego bloga...

Wiem, że czas minął, Oscary przebrzmiały, słynna już piosenka Setha MacFarlane'a również (mnie wydawała się całkiem zabawna). Stąd też jedynie garść uwag najostatniejszch od Liritio i będę mogła, jak co rok, wstawić piosenkę Bacharacha.


Tutaj prosiłam Wróżkę Zębuszkę o cud, który nie nastąpił. Joaquin Phoenix sam wiedział, że nie wygra, wszyscy wiedzieli, ale i tak na Wrózki Zębuszki i inne gwiazdki spadające strzelam focha z przytupem.
Daniel Day - Lewis nie przeszkadza mi w żaden sposób, jest genialny, ma klasę, wygłasza dobre podziękowania i jeśli ktokolwiek ma być pierwszym w historii zdobywcą trzech Oscarów za pierwszoplanową rolę męską, niech będzie to właśnie on, dlaczego nie. Ale mógł sobie dobić do tej trójcy w kolejnym roku. Phoenix miał straszną brodę i nie powiedziałby mowy nawet w połowie tak czarującej, nic mnie to nie obchodzi.
A że tegoroczne Oscary wydały mi się obłędnie nudne - chociaż dzielnie obejrzałam szarpaną reklamami całość (w tym roku przerywali jakoś częściej a krócej, potwornie irytujące) - nawet wywracająca się na schodach Lawrence nie wzbudziła mojej radości. Ale kiedy ona dostawała Oscara, ja walczyłam już z wszechogarniającym mnie tumiwisizmem, więc dodam, że Lawrence jest rzeczywiście urocza, jednak zupełnie mi obojętna. Riva powinna była wygrać i nie ma nie.
Dalej będzie w punktach.

Skrzywiłam się na:

A. Film (niby)wychwalający Bonda - ani to ciekawe, ani ładne, ani sensowne, nie mam pojęcia któż to podsumowanie na pięćdziesięciolecie tworzył, poległ.
B. Wyganianie technicznych muzyką ze "Szczęk", kiedy chcieli podziękować sąsiadce, kozie z naprzeciwka i czwartej chmurce z lewej.
Okropne. Chciałabym zobaczyć, jak Spielberga wykurzają muzyką z jego własnego filmu. Wiem, że długość i tralalala, ale kilka minut więcej nikogo by nie zabiło, Anne Hathaway dziękowała całemu światu i wszyscy przeżyli. A potem mówią, że to MacFarlane był nie na miejscu, pfff...
C. Fatalne nagłośnienie Adele.
D. Przegraną moich jedynych faworytów, Phoenixa i Desplata.
Wróżko Zębuszko, niech ja cię dopadnę...
E. "Papermana", nazwijcie mnie nieczułą, to było nudne i wtórne.
F. Drugiego Oscara dla Christopha Waltza .
Serio? Gary Oldman nie ma żadnego, ale co tam...
G. Wygraną "Nędzników" za charakteryzację.
H. Jennifer Hudson.

Uśmiechnęło mnie:

A. Haneke na scenie. Taki inny. Surowy, europejski, nieprzejęty, coś pięknego.
B. Przegrana Spielberga (i wygrana Anga Lee), przegrana Chastain, przegrana "Lincolna".
Tak, cieszę się najwyraźniej cudzym nieszczęściem, ale Chastain mnie drażni, Spielberg chyba też, a ze wszystkich filmów wychwalających USA, "Argo" było najlepsze.
C. "Before My Time" z "Chasing Ice".
Nie przesłuchałam piosenek nominowanych, "Skyfall" mnie zadowala, ale "Before My Time" okazało się zaskakująco piękne. Niekoniecznie oscarowe, ale piękne.
D. George Clooney, najwdzięczniejszy ze Złotych Chłopców współczesnego Hollywood.
E. Catherine Zeta - Jones. Ale ona zawsze mnie cieszy.
F. "Searching for Sugar Man".
Wybrałam się do kina w tamtym tygodniu i padłam z zachwytu. Wstanę, zbiorę myśli, napiszę.
G. Wygrana "Argo" = wygrana Afflecka. I "Argo"!
Sam Affleck mówiąc do tłumu wychodzi na znacznie mądrzejszego twórcę, niż by się wydawało z jego aktorskich popisów. Ale każdym swoim filmem wychodzi na znacznie mądrzejszego. Jemu gratulujemy, ileś lat temu nikt się takiego zwrotu akcji nie spodziewał.

A przy okazji Bacharacha, w zeszłym roku zmarł Hal David, który razem z Bacharachem napisał wiele tekstów do wielu piosenek, które na pewno znacie. "Raindrops Keep Fallin' on My Head" było jedynie oscarowym zwieńczeniem długiej listy hitów.
Z okazji Oscarów zawsze jest Bacharach, dzisiaj we współpracy z Davidem. I pierwsza piosenka, jaką panowie kiedykolwiek napisali.

The Story of My Life, Marty Robbins.