poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Się nawspominałam.

Z góry ostrzegam przed długością.

Takim właśnie wydaniem "Dzieci z Bulerbyn" zaczytywałam się jako dziecko. Co zabawniejsze, jedynie w wakacje pożyczałam sobie tę książkę z małej biblioteki w miasteczku, w którym spędzałam letnie miesiące. Przeczytałam "Dzieci z Bulerbyn" najmarniej dwanaście razy, i chociaż minęło już kilkanaście lat, nadal pamiętam jej większą część, nie tylko "kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej". Nie wiem, czy mając te kilka lat jakąkolwiek książkę stawiałam wyżej, niż właśnie ta.

I z okazji roztrąbionego wszem i wobec powrotu do szkoły przypomniałam sobie o mojej własnej podstawówce. Właściwie o jej bardzo wczesnych latach.
Nienawidziłam "Doktora Dolittle" i popłakałam się na "Psie, który jeździł koleją", a pierwszą lekturą, która wydała mi się w miarę ciekawa była "Awantura o Basię". Nie bardzo pamiętam te wszystkie książki, ale na pewno "Oto jest Kasia" przypadło mi do gustu znacznie bardziej, niż "Karolcia", chociaż i magicznym koralikiem nie gardziłam.

I te moje dziecinne preferencje przełożyły się idealnie na aktualne. Nie czytam książek o magii i zwierzętach, pierwsze mnie irytują (moja nieposkromiona potrzeba trzymania się rzeczywistości ustawia mnie na zdecydowanie straconej pozycji, kiedy kartkuję książkę o elfach i księżniczkach, baśniowość nigdy mi nie pasowała). Drugie powodują zbyt duże, tanie emocje, jako że zwierzęta budzą we mnie znacznie więcej litości, niż ludzie.
Głupia osa, która obija się o szybę tramwaju potrafi zepsuć mi humor i wywołać natychmiastową potrzebę spieszenia jej z pomocą. Jestem jedną z tych osób, które zbierają ślimaki z ulicy i delikatnie przenoszą je na trawę, trzymając za skorupkę. Odwracam żuczki z pleców, wyławiam owady z wody, kiedy pomyślę o przewozie zwierząt do rzeźni, robi mi się bardzo źle, a dziecko, które rzucało kiedyś na moich oczach kamieniem w psa ma spore szczęście, że nie skończyło z kategorią inwalidzką.
Cierpienie zwierząt jest jednym z nielicznych problemów, z którymi całkowicie sobie nie radzę.
Dlatego też wszelakie książki Curwooda o niedźwiadkach, czy właśnie "Doktor Dolittle", cokolwiek, w czym zwierzę jest bohaterem wzbudza we mnie zbyt wiele uczuć, żebym mogła spokojnie czytać. Może to głupie, ale tak już mam.
Zresztą z filmami jest to samo, "Uwolnić orkę", "Lessie, wróć!", "Czarny książę"... Istna galeria koszmaru w poranki z weekendów u babci, kiedy telewizja była zbieraniną strasznych filmów familijnych, koniecznie z jakimś zwierzakiem. Absolutnie nie mogę takich rzeczy oglądać.

Ale dygresję strzeliłam.
W każdym razie, z lektur dla dzieci pisałam już kiedyś o "Poczwarkach wielkiej parady" Haliny Auderskiej, chociaż to może już nie dla dzieci, bardziej młodych panienek. Dopisałabym do tej listy jeszcze kilka naprawdę dobrych i uroczych książek, które czytane były kiedyś. W polskiej literaturze powstało przecież tyle fantastycznych książek dla dzieci i młodzieży, to nie tylko Niziurski, Szklarski i Siesicka. a dzisiaj chyba zostały przygniecione "Harrym Potterem" i pochodnymi.

Chociażby "Paziowie króla Zygmunta" Antoniny Domańskiej. Pamiętam, jak bardzo nie chciałam tego czytać i jak bardzo moja matka mnie namawiała. Aż w końcu, mocno zniechęcona, zabrałam się za książkę, która wydawała mi się nudna, historyczna i w ogóle straszna. I wcale taka nie była, przeciwnie, zabawna, wciągająca, pełna psot i przygód.
Mnóstwo czytałam jako dziecko z tego prostego powodu, że nie miałam ani rodzeństwa, ani telewizji. Jedynie zabawki i książki, z tym że tych drugich sporo więcej. I naprawdę mogłabym recytować tytuł za tytułem, odgrzebując coraz to kolejne. Głównie polskie książki, to jasne, skoro większość moich dziecięcych lektur wydana była przed 1990 rokiem, ale oczywiście pamiętam też zagraniczne. A jednak największy sentyment mam do naszych.
No i do "Dzieci z Bulerbyn".

"Klimek i Klementynka" Marii Kruger, książka, której już wieki nigdzie nie widziałam, a kiedyś kochałam ją bardzo, chociaż już teraz słabo pamiętam o czym była. Majaczy mi się tylko obraz budowy jakichś okopów, czy wałów w mieście, znaczy zapewne były to czasy wojny, i bliźnięta plączące się po jakimś młynie, prowadzące śledztwo.
Oczywiście Adam Bahdaj, "Podróż za jeden uśmiech", "Wakacje z duchami", "Kapelusz za sto tysięcy", "Do przerwy 1:0", "Telemach w dżinsach", "Stawiam na Tolka Banana", "Piraci z Wysp Śpiewających"... Dobra, tyle pamiętam, że czytałam i z wielką chęcią cofnęłabym się w czasie, żeby przeczytać od nowa.
Albo jeszcze Hanna Ożogowska i "Dziewczyna i chłopak, czyli Heca na czternaście fajerek", "Ucho od śledzia" czy... O, "Złota kula", "Chłopak na opak", "Głowa na tranzystorach" i "O ślimaku, co pierogów z serem szukał".

Ten wpis wymaga ode mnie szybkich kursów między komputerem a regałem, na którym duża część tych książek stoi, chociaż zagarnąć wszystkich matka mi nie pozwoliła, kiedy z szałem w oczach ładowałam pudła. Ściągam teraz z półek coraz to kolejne, z sentymentem wspominając ich lekturę i z trudem tłumiąc chęć natychmiastowego powrotu do dzieciństwa.
Odkryłam właśnie, że istniała seria wydawnicza "Klub siedmiu przygód" Naszej Księgarni, nie tylko polskie książki dla młodzieży. I "Długi deszczowy tydzień" Jerzego Broszkiewicza, wydany w 1966 i wznowiony w 1991 roku, który mam, zapewne jedno z ostatnich wznowień, które ukazało się w tej serii. "Ząb Napoleona" Minkowskiego! Też stoi, zapomniałam nawet, że takie coś było. Przeglądam właśnie tę stronę i coraz szerzej się uśmiecham, bo sporą część tych książek czytałam, a również pozostałe bym w ciemno czytała.

Ewa Nowacka, Wiktor Zawada ("Kaktusy z Zielonej Ulicy", które przeczytałam w tym roku na nowo i z zaskoczeniem stwierdzam, że da się to czytać mimo upływu lat), Seweryna Szmaglewska... To jest bardzo szeroka rzeka wspomnień, której końca nie widzę.

I jest jeszcze książka - zagadka, którą pamiętam dobrze, kilka lat temu chciałam ją znaleźć, ale tytułu czy autora przypomnieć sobie już od wielu lat nie mogę. W tytule było chyba coś o słonecznej ulicy, coś takiego. Wakacje, trójka przyjaciół, podwórkowe bandy, jakieś nacięcia na nożu i chłopiec, który miał w pokoju jelenia (jakąś makatkę, rogi na ścianie...? teraz już nie wiem). Zresztą książka z tej samej biblioteki, która dwanaście razy umożliwiła mi lekturę "Dzieci z Bulerbyn" - właśnie stamtąd czerpałam niekończące się stosy książek, potem już nie tylko dla dzieci, i kiedy dzisiaj patrzę na ogołocone półki... Źle mi się robi na myśl, że wszystkie te książki zostały wyrzucone, w najlepszym razie oddane. Panie bibliotekarki w bezsensownym amoku czyszczą półki jak leci, robiąc miejsce na Norę Roberts i kolejne wydania L. M. Montgomery (przeciwko tej drugiej nic nie mam, ale przecież na niej literatura adekwatna także dla młodzieży się nie zaczyna i nie kończy!)

Dobrze, pora zakręcić zawór i uciąć w tym miejscu potok słów, który wyszedł mi przypadkiem, jako że docelowo miałam napisać o obejrzanym wczoraj filmie. Ale w radiu usłyszałam coś o liście lektur i pierwszym września, i tak już poleciało.
Jeżeli dobrnęliście do tego zdania, jesteście dzielni.
A ja teraz będę musiała być równie dzielna i wrócę do pracy, zamiast zaszyć się na jakimś drzewie z jabłkiem i "Paziami króla Zygmunta". Ale już wiem, co będę czytała przy kolacji.

Rys. jelenia ze strony Cherry Orchard Studio.
Nie żeby mnie urzekł pięknem, ale potrzebowałam jelenia.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Ta druga kobieta.

Już prawie napisałam... Ale przecież jest niedziela - tak, to moje małe wyjaśnienie bez puenty.
Także zostawię Was w tę piękną, chociaż zimną noc z czarującą Caro Emerald, o której napisał u siebie Simon, a którą zapewne możecie znać z puszczanej w radiu piosenki "A Night Like This".

Wsiąkłam w tę muzykę, słucham, przytupuję, kręcę się, podśpiewuję, czasem również mamroczę.
Wsiąkajcie i Wy.
Caro Emerald, The Other Woman.


piątek, 27 sierpnia 2010

"Rzymskie dolce vita", Penelope Green.

Ostatnio tak sobie marzę o przeczytaniu książki, w której pani (ew. pan) napisze, jak to ocknęła się pewnego dnia i postanowiła zmienić swoje życie na lepsze, nie udając się w tym celu 3000km w niewiadomym kierunku, do ciepłego raczej kraju.
Ale to chyba na razie pozostanie w sferze marzeń - poza tym zapewne aż tak dobrze się nie sprzeda. Bo cóż napiszą na okładce? "Ziuta X poczuła misję z rana i stała się lepszym człowiekiem". I kto poza mną to niby przeczyta...
Także chyba wypociny w stylu Frances Mayes czy Elisabeth Gilbert są przyszłością literatury traktującej o pogoni za szczęściem. Aczkolwiek łatwo przedstawić taką przygodę jak bajkę o "Kopciuszku", z przesłaniem, że na końcu ciężkiej drogi pod prąd zawsze czeka nagroda.

Chociaż według mnie założenie już jest mylne - zaczynanie od nowa nie jest trudniejsze, niż ciągnięcie dnia za dniem, ze wszystkim co poszło źle.
Ale to jedynie na marginesie wstępu, nie twierdzę, że autorki tego typu książek zachowują się tchórzliwie, przecież rozumiem, że istnieje mnóstwo sytuacji, w których zaczęcie na nowo jest jak najbardziej pożądanym rozwiązaniem.

Wróćmy do Penelope Green.
Prawie trzydziestoletnia Australijka pożegnała się z kolejnym swoim związkiem, uznała swą egzystencję za jałową i wysnuła wniosek, że czas na zmiany - bilecik do Włoch i ciao Antypody.
I tu się rozczłonkowujemy, ponieważ "Rzymskie dolce vita" ma dwóch bohaterów, autorkę i Wieczne Miasto, do którego się przeniosła. I chyba jednak Rzym wychodzi zwycięsko z tego zestawienia charakterów.

Już dawno chyba nie pisałam, że w Rzymie jestem zakochana, także opisy miasta były dla mnie jak odwiedziny u starego znajomego i wywoływały uśmiech na twarzy, naprawdę niezależnie od tego, czy dotyczyły Koloseum czy sprzedawcy rowerów.
Ale muszę przyznać, że Penelope Green opisuje Rzym interesująco, nie ucieka się do pustych zachwytów, ma coś do powiedzenia na temat miasta i Włochów. Przedstawia Rzym od strony codziennej, od strony którą ja kocham i w tym jestem do autorki podobna - ją też pociąga atmosfera tego miasta.

Sama Penelope natomiast nie zrobiła już na mnie tak świetnego wrażenia. Z jednej strony polubiłam tę potwornie emocjonalną kobietę, która pędzi naprzód jak mały czołg. Penelope opisuje różne zmagania w taki sposób, że wydają się niczym bułka z masłem - ale to już chyba efekt uboczny, niezamierzone wrażenie.
A jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Penelope jest dość płytką osóbką.
To nie musi być prawda, po pierwsze książka jest moim zdaniem kiepsko przetłumaczona, po drugie Penelope Green jest dziennikarką, nie literatką, pisze "na szybko" i da się wyczuć, że książka miała być napisana, niekoniecznie z wielkim namysłem, bez zdecydowania, co właściwie ma z niej wynikać.
Niestety jej przeżycia egzystencjalne sprowadzają się do żonglowania mężczyznami i radości z nawiązanych przyjaźni. To nie jest nic złego, ale zabrakło mi czegoś więcej, jakichś wniosków, jakichś myśli niezwiązanych z miłością i poczuciem wyobcowania.

A jednak, chociaż nie wynika z tej książki absolutnie nic, miło jest poczytać o tak ładnie opisanym Rzymie (natychmiast zatęskniłam), jak również o kobiecie, której optymizm pomaga jej przeżyć w niekoniecznie przyjaznym otoczeniu, a szczęście sprawia jej znacznie więcej zdarzeń, niż tylko znalezienie "tego jedynego".

środa, 25 sierpnia 2010

"Historia Audrey Hepburn", reż. Steven Robman.

Nigdy tego w rzeczywistości nie robię, ale po obejrzeniu "Historii Audrey Hepburn" przedwczoraj, dokładnie o godzinie 22.46, miałam szczerą ochotę wyrzucić z siebie klasyczne "O-MÓJ-BOŻE", takie w odpowiednim "hellooo" tonie.

Zwykle nie wspominam na blogu o kiepskich momentach w mojej niekończącej się przygodzie z filmem czy książką - a jak już wspominam, staram się przy okazji porównać, dodać coś dobrego, jako że z zasady wpis wyłącznie pełen krytyki jest bezużyteczny.

Jednak tym razem wszelkie moje bariery zostały przekroczone, tamy puściły i się nie powstrzymam. Widzicie, nie jestem pewna czy kiedykolwiek w życiu widziałam gorszy film. Serio, serio. Nawet "DOA: Dead or Alive", po którym traumę mam do dziś, przedstawiało sobą pewien potencjał, zapewne bardziej dostrzegany przez męską część publiczności. Poza tym koszmarne "DOA" powstało na podstawie gry. A jeszcze poza tym miało wcale niezły zwiastun.

Ale w "Historii Audrey Hepburn" zabiło mnie wszystko po kolei i naprawdę nie wiem, dlaczego obejrzałam ten film do końca. Może ciągle nie mogłam uwierzyć własnym oczom?
Nie mogłam uwierzyć w tak beznadziejnie ckliwy, nudny i wyidealizowany scenariusz, w którym z Audrey zrobili miauczącą, emocjonalnie upośledzoną kretynkę.
Nie mogłam uwierzyć w obsadę, w której dobrą robotę robiły jedynie statystujące zwierzątka. Koszmar, tragedia i aż szkoda słów... Ale oczywiście sobie nie pożałuję, Jennifer Love Hewitt w roli Hepburn to największe nieporozumienie z jakim się w kinie spotkałam od dawien dawna. Blada, jękliwa, niespecjalnie utalentowana, bez większego wdzięku... Nawet urodą do pięt swojej roli nie dorastała. Jak już brali coś tak całkowicie odbiegającego od pierwowzoru, mogli chociaż zainwestować w czar i styl.
Dobrze, reszta również była poniżej krytyki, ale nawet nie bardzo chce mi się ich obsmarowywać. Jedynie pan grający Trumana Capote starał się jak mógł, niestety i tak niewiele to pomogło.


Audrey Hepburn wcale nie należy do grona moich ukochanych czy niesamowicie cenionych aktorek. Oczywiście, że lubię jej filmy, poza tym była piękną i pełną wdzięku kobietą z klasą. Jednocześnie wydaje mi się niemożliwością, żeby to pożałowania godne stworzenie zaprezentowane przez Jennifer Love Hewitt było bliskie kobiecie, która mimo naprawdę niełatwego startu stała się gwiazdą i ponadczasową ikoną stylu. Nie ma takiej opcji.

"Historii Audrey Hepburn" brak wszystkiego, iskry talentu, dobrego scenariusza, ciekawej interpretacji biografii znanej aktorki. Zostaje tylko kiepściutki, głupi i tandetny dramat o bezmyślnie szczerzącej się panience, której los rzucał kłody pod nogi, ale ona z niezmiennie idiotycznym wyrazem twarzy wspinała się po drabinie aż na sam szczyt.
Okropne, po prostu nie umiem wyrazić jak bardzo.

piątek, 20 sierpnia 2010

"Boskie sekrety siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya"

Naprawdę rozumiem, że w tak wielu recenzjach "Boskie sekrety..." są określane jako fantastyczna książka. Ponieważ jej recenzji powstało już sporo, nie mam zamiaru się zbytnio rozpisywać. Tylko szybko przyznam rację i wtrącę swoje małe, osobiste "ale".

Oczywiście jest to literatura typowo kobieca, nie wyobrażam sobie mężczyzny, który dałby radę przeczytać te kilkaset stron i nie zginąć marnie. Ale może się mylę?

Czytając "Boskie sekrety..." przypomniał mi się tekst z filmu "Wieczór" (swoją drogą, ładny to film, nie zabroniłabym oglądania), który idealnie pasuje do treści "Boskich sekretów..."

"Your mother had her whole life. She sang at my wedding... she raised two girls... we can't know everything she did. We are mysterious creatures, aren't we?"

Bractwo Ya-Ya to cztery starsze panie, których życie poznaje Sidda, córka jednej z nich.
Kim jest Sidda? Reżyseruje przedstawienia teatralne, ma narzeczonego, zbliża się do czterdziestki (tak, czy coś przekręciłam?), a jej małe traumy z dzieciństwa mieszają się z radosnymi wspomnieniami z tego samego dzieciństwa. Kiedy dostaje album z boskimi sekretami od swojej matki, rozpoczyna podróż w przeszłość, aż do Luizjany jeszcze lat trzydziestych.

"Boskie sekrety..." to w pewien sposób piękna książka. O kobiecych sekretach, o granicy między poznaniem drugiej osoby a odarciem jej z tajemnicy. O strachu przed miłością i startą. O dojrzewaniu, o przyjaźni... Także o tym magicznym, nieistniejącym już Południu USA.
Kiedy czytałam o matce Siddy, Vivi, która jako podekscytowana nastolatka jechała do Atlanty na pokaz "Przeminęło z wiatrem", potem o seansach "Casablanki", historia się kłaniała.
Zawsze rozbrajają mnie opowieści ludzi, o czymś, czego już nie ma, a tak samo wciągające są historie o czasach, które przecież istniały, ale ja słabo sobie ich istnienie uświadamiam. Wcale nie o wojnach, nie o czymś co milion razy się przewałkowało. Właśnie pokazy "Casablanki" w kinach to taki szczegół, historia dyskretniejsza.

Moje "ale"? Właściwie wymieniłam je już na początku, "Boskie sekrety..." to literatura kobieca. Dla mnie zbytnio nasycona tą kobiecością.
Kobiecością w rozumieniu tej siły zbliżonej do natury, kobiecością ciężką, gęstą... Nie wiem do końca jak określić to, co mam na myśli, ale ja nigdy nie byłam tego rodzaju kobietą i całkowicie obce jest mi ich myślenie i nastroje.
Dlatego też "Boskie sekrety..." czytało się przyjemnie, szybko, wciągnęłam się niemal od początku - ale jednak pod koniec miałam już całkowicie dość tego świata pań.

Także przyznam, że zgadzam się z recenzją Lilithin, która zachęciła mnie do lektury (głównie dlatego, że sama recenzja jest świetna), ale jednak nie jest to książka dla mnie.
Właściwie to dziwię się, że przeczytałam całą.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Chcę i muszę, a premiery brak.


John Cusack, Li Gong, Yun-Fat Chow, Ken Watanabe i Rinko Kikuchi - niedawno dostrzegłam ją w "Map of the Sounds of Tokyo", filmie, o którym ciągle nie mogę napisać, chociaż zbieram się już miesiąc.
Znaczy się obsada jak ta lala, Szanghaj roku 1941, amerykański rozmach i temat umożliwiający stworzenie filmu wbijającego w fotel. Zresztą, jak wydaje się potwierdzać zwiastun, "Shanghai" będzie filmem widowiskowym.
I bardzo chciałabym się dowiedzieć, kiedy to mają zamiar wyświetlać go w polskich kinach.
Zawsze istnieje niemiła możliwość, że jedynie zwiastun robi dobre wrażenie, a film będzie powtórką z rozrywki wątpliwej, typu "Pearl Harbor".
Ale krzyżuję palce na szczęście i czekam z niecierpliwością.

niedziela, 15 sierpnia 2010

"Mine Vaganti", reż. Ferzan Ozpetek.

Na film Ozpeteka poszłam z czystym kontem, jako że nie widziałam żadnego z poprzednich. Zastanawiały mnie co prawda recenzje, które zarzucały "Mine Vaganti" humor nie na poziomie i brak głębi, ale uznałam, że dopóki sama nie zobaczę, nie będę wiedziała co i jak. I dobrze zrobiłam, bo teraz "Mine Vaganti" jestem zachwycona. Całkowicie dziecinnie zachwycona.

W tym filmie jest wszystko, plejada uczuć i zdarzeń, można tylko dodać, że nic co ludzkie nie zostało przez Ozpeteka pominięte. Aż ciężko mi napisać, co sądzę, bo najchętniej krzyknęłabym, że film jest cudowny i na tym skończyła.

Chociaż kino było pełne, cała sala rżała ze śmiechu, pan przede mną prawie się z radości udusił - a nie ukrywam, śmiałam się i ja, głośno i całkowicie nieskrępowanie - "Mine Vaganti" to jest w sumie smutny film. Ale Ozpetek do małych dramatów włoskiej rodziny dodał mnóstwo uśmiechu. I to jest takie naturalne, świeże i rzeczywiste, świat jest jakby krzywym zwierciadłem, nie ma miejsca ani na same łzy, ani na sam śmiech.

Fabuła koncentruje się na Tommaso, który przyjeżdża w odwiedziny do domu mając zamiar spuścić na swoją familię trzy bomby - wcale nie studiował ekonomii, chce zostać pisarzem, a poza tym jest gejem. Jednak wszystko idzie zupełnie nie po jego myśli, kiedy w obwieszczaniu rewelacji ubiega go starszy brat, Antonio. Ojciec wywala syna z domu, dostaje zawału i życie nagle toczy się zupełnie inaczej, niż miało.
"Mine Vaganti" jest naładowane postaciami, z których każda ma swoje problemy, każda bawi widza i prędzej czy później, każda ściera uśmiech z jego twarzy. I wszyscy są tak prawdziwi! Rzadko kiedy ogląda się film nieprzekombinowany, szczery, bez tej uwielbianej w dramatach poetyckości.
Może faktycznie, moment, w którym do Tommaso przyjeżdżają przyjaciele z Rzymu jest mało subtelny, jeżeli chodzi o humor, ale nie znaczy to, że Ozpetek serwuje tanie dowcipy. Jak dla mnie, wątek przyjaciół z Rzymu, był po prostu kolejną kropelką w całej czarze zdarzeń, które - jak to na co dzień bywa - najczęściej przyprawiają nas o jęk "czy to jest Mamy Cię?!"

Dlaczego uważam, że "Mine Vaganti" jest smutne? Nie jest to jednoznaczne z faktem, że przygnębia, nie, po wyjściu z kina miałam dobry humor. Smutne w "Mine Vaganti" są właśnie zwyczajne dni, które nie zapewniają happy endów. Czy film kończy się dobrze, czy źle - ani tak, ani tak. Po prostu rodzina Tommaso rozwiązuje pewien problem i tyle, życie toczy się dalej. I nie wszystko się prostuje, i nie wszyscy na koniec się cieszą, nie ma wielkiego, lukrowanego napisu "the end", jak również nie ma melodramatycznej muzyczki, którą zaserwowałby na koniec zadowolony z siebie reżyser, po dwugodzinnym przedstawieniu całego bólu świata.

Czytając o tym filmie, o Ozpeteku w ogóle, wysnułam sobie wniosek, że problemy pragnień, które stoją w sprzeczności z życzeniami rodziny, homoseksualizm i zamknięcie w pułapce stereotypów, hipokryzji, przewijają się przez wszystkie filmy tego reżysera. A kolejna nasunęła mi się myśl, że jeżeli "Mine Vaganti" faktycznie brakuje charakterystycznej dla Ozpeteka subtelnej poetyckości, że jest bardziej komediowe, mniej psychologiczne... To ja bym chyba innych jego filmów nie polubiła. Jak to więc jest z tym Ozpetekiem?

Tak czy inaczej, "Mine Vaganti" zostaje oficjalnie mianowane moim ukochanym filmem lata, a Wy musicie mi wybaczyć tę małą potrzebę zachwycania się Ozpetekiem.
Chciałam odrobiną mojego zachwytu podzielić się także w postaci zwiastuna, ale wyobraźcie sobie, obejrzałam kilka i żaden nie był dobry, żaden nie był nawet zbliżony do atmosfery filmu. Nie, zwiastuny były kiepskie i faktycznie, jakby promowały włoską i odrobinę mądrzejszą wersję "American Pie". Wręcz zbrodnia, tak zepsuć reklamę tak dobrego filmu.

piątek, 13 sierpnia 2010

"Zdążyć przed zmrokiem" i podobne przyjemności.

"Zdążyć przed zmrokiem" Tany French można podsumować jednym zdaniem: dobrze żarło i zdechło. Ta książka prezentuje sobą zmarnowany potencjał, na dodatek zmarnowany bezsensownie, kilkoma ostatnimi stronami.
Czytało się ją świetnie, byłam pod wrażeniem, że kobieta stworzyła tak prawdziwą postać męskiego bohatera. Nastrój jak w najlepszych książkach Lehane'a, nieprzekombinowana, ale złożona i przemyślana akcja, wyraziści, dopracowani bohaterowie - naprawdę, leciałam przez te kilkaset stron jak burza, byle dalej, byle już wszystko wiedzieć.
No właśnie, a na końcu taka niemiła niespodzianka, jakby samej autorce zabrakło konceptu, jak też można skończyć, jaką pętlą zamknąć całość. Wielka szkoda.
Ale ostatnie strony nie zmieniają faktu, że "Zdążyć przed zmrokiem" jest kryminałem (thrillerem? w sumie nie wiem) na bardzo wysokim poziomie, właściwie jest po prostu świetny. Gęsta atmosfera, cięty dowcip i wrażenie, że ta cała brudna i mroczna policyjna praca właśnie tak wygląda (nawet jeżeli wygląda inaczej, nieważne, wolę tę wersję).
Chętnie przeczytam kolejne książki autorstwa Tany French. Przeczytam, mając nadzieję, że zachowa podobny standard i poprawi się na finiszu.

W następnej kolejności dorwałam się do "Zjazdu szkolnego" Simone van der Vlugt, i z oceną mam niemałą zagwozdkę. Jest to przyjemny kryminał, napisany tak dobrze, że wciągnął mnie mimo wszelkich moich zastrzeżeń co do głównej bohaterki. Właśnie, Sabine - z jednej strony kobieta, którą obdarzyłabym sympatią, z drugiej dziecinna osóbka pełna głupich problemów.
Do tego całkiem miły jest fakt, że autorka nie pisała "Zjazdu szkolnego" (nie mam pojęcia, dlaczego ta książka ma taki tytuł) ściśle w formie kryminału czy thrillera. Sporo psychologii jest w tej historii, mały romansik, dręczenie w szkole, mobbing w pracy, przez pierwszą połowę po kryminale właściwie ani śladu.
Jednak "Zjazd szkolny" nie wytrzymuje porównania ze "Zdążyć przed zmrokiem" - nagle traci głębię, nagle okazuje się, że wszystkie postaci są szablonowe i z papieru, nagle akcja jest prosta jak budowa cepa, nagle, ciągle przyrównując, "Zjazd szkolny" staje się przeciętnym czytadłem. A dokładniej stałby się, gdyby nie jedno "ale" w postaci zakończenia.
Na koniec naprawdę się uśmiechnęłam, ponieważ takiego rozwiązania nie spodziewałam się zupełnie. Także zakończeniem Simone van der Vlugt zdobyła sporo dodatkowych punktów do treści. Właściwie to właśnie koniec jest powodem, dla którego naprawdę warto wspominać o tej książce, koniec zmienia całość w coś o stopień bardziej interesującego.

I Fitzek na zakończenie. "Ajajaj!", mogłabym zawołać, gdyby tylko istaniał szansa, że mnie usłyszycie. Nasłuchałam się pochwał, naczytałam recenzji pełnych dobrych słów, i jak mam teraz napisać, że panu F. mówię "raczej nie"?
Przede wszystkim, "Śmierć ma 143cm wzrostu" wydała mi się potwornie przekombinowana, akcja opiera się na temacie tak wydumanym, że można by przecierać oczy ze zdziwienia, że ktokolwiek coś takiego wymyślił. Nie zaprzeczę, że Sebastian Fitzek ma spory talent do swobodnego i bardzo sprawnego prowadzenia akcji, jako że "Śmierć ma 143cm wzrostu" to bardzo dobrze napisany kryminał. Ale mnie zabrakło głębi postaci, które były jak marionetki w skomplikowanej intrydze, przesuwane przez autora, nie żyły własnym życiem. Jak w "Incepcji" Nolana, podobnie w "Śmierć ma 143cm wzrostu" nagromadzenie treści zabiło miejsce na zbudowanie napięcia i rozpisanie postaci.
A szkoda, bo Sebastian Fitzek robi wrażenie pisarza, który mógłby dużo więcej, z taką wyobraźnią i warsztatem. Tylko według mnie nie do końca słusznie ukierunkowuje swoje zdolności, skupiając się na akcji i zapominając, że siła leży zwykle w prostocie.

środa, 11 sierpnia 2010

Reakcja łańcuszkowa.

Co ja sądzę o łańcuszkach to wywód długi i odrobinę sprzeczny, więc pominę.
Natomiast oczywiście miło mi było, że Tamaryszek zaprosiła mnie do łańcuszka, chociaż łatwo odpowiedzieć nie było.
Trochę zajęło mi zmobilizowanie się, ale wszyscy wiemy, że lepiej późno niż później.

1. Jakie masz literackie (filmowe lub malarskie) skojarzenia ze słowami: słodko, gorzko, pieprznie, słono, mroźnie i gorąco (kwaśne pomijam).

Ze słowem „gorąco” kojarzy mi się tylko jedno, popękana ziemia na pustyni. Czy jakiejś równinie, w sumie nie wiem, czy ziemia pęka na pustyniach. W każdym razie, jakbym się nie nadęła, nie mogę tej popękanej ziemi wyrzucić z głowy, innych skojarzeń brak. A że wydaje mi się, że coś takiego widziałam na którymś obrazie Salvadora Dali, niech będzie.
A więc:
Gorąco – Dali (zabijcie mnie, nie wiem, czy faktycznie istnieje jego obraz z popękaną ziemią, ale jakby co zasłaniam się „Płonącą żyrafą”)
Gorzko – z gorzkim kojarzą mi się głównie pokrzywy. A ciągiem skjarzeń pokrzywy > wieś spokojna, wieś wesoła > obrazy Chełmońskiego kojarzą mi się więc z czymś gorzkim, proste i oczywiste ;)
Słono – „Lituma w Andach”, właściwie to Vargas Llosa w ogóle. Nie do wyjaśnienia, co poradzę, że tak mi się kojarzy. Soli tam raczej nie jedli.
Słodko – „Róże pani Cherrington”, zapewne ze względu na różową okładkę mojego wydania i ogromne ilości syropu słodowego spożywanego przez głównych bohaterów.
Mroźnie – „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, ale film. Za każdym razem jak myślę o słowie „mroźny”, widzę twarz filmowego Mikaela Blomkvista okutanego w jakieś kurty, zamarzającego na szwedzkiej prowincji.
Pieprznie – przeokropny film „Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek”. Znaczy podobno dobry, ale mnie podczas oglądania robiło się bardzo źle. W każdym razie, ostatnie sceny wybitnie kojarzą mi się z czymś pieprznym. Kto widział, ten wie, kto nie widział, nie polecam przy jedzeniu.

2. Coś, co przeczytałaś/łeś, a co mogłoby być kwintesencją (bliższej lub dalszej) Północy, Południa, Wschodu i Zachodu.

Dobra, to było podchwytliwe o tyle, że skojarzenia są szerokie, a kwintesencję czegoś szerokiego… Ale, że książki dla dzieci i młodzieży mają zwykle przekaz uproszczony, to nimi się posłużę, a dokładniej serią Szklarskiego, którą czytałam jeszcze w wieku raczej szczypioręcym.
Północ – „Tajemnicza wyprawa Tomka”, Syberia i te rejony.
Południe – „Tomek u źródeł Amazonki”, przez gorącą Brazylię i głównie Amazonką.
Wschód – „Tomek na tropach yeti”, znaczy trasa Bombaj-Tybet
Zachód – „Tomek na wojennej ścieżce”, Indianie, El Paso i szeryf Allan, Dziki Zachód jak ta lala.

3. W jednym zdaniu zapodaj temat książki, którą chętnie byś przeczytał(a).

Wpisując się w aktualne trendy, o wampirze – homoseksualiście, który stoi na bramce jako selekcjoner i chce ukraść buty Marca Jacobsa.

Ponieważ mam wrażenie, że wszyscy zostali już klepnięci do łańcuszka, ciężko mi wybrać kogoś nowego. Ale że pytania Tamaryszka uważam za ciekawe, byłabym zainteresowana innymi odpowiedziami, także czujcie się zaproszeni wszyscy.

A piosenka "The Chain" Ingrid Michaelson jest oczywistym skojarzeniem z łańcuszkiem. Ładnym skojarzeniem.

piątek, 6 sierpnia 2010

"Skandalista Goffman", Jonathan Tropper.

Cóż mogę poradzić, że mimo wszystkich niedociągnięć, których istnienia nie można pominąć, książki Troppera czytam jednym tchem? Moja skromna osoba jest jego idealną grupą docelową i ciężko mi odnieść się do "Bush Falls" (polski tytuł troszeczkę mnie boli) obiektywnie, z dystansem, jakbym nie była mną. Jakbym była kimś innym, kogo spokojnego uśmiechu nie zastępuje głupi wyszczerz, kiedy styka się z czarującym, niepoprawnym dupkiem z książki Toppera.

Joe Goffman najpierw elegancko obsmarował swoje rodzinne miasto w książce, która przypadkowo stała się bestsellerem, a potem została jeszcze na dodatek zekranizowana. Nie, żeby nie miał powodów do napisania pełnej wyrzutów, nieobiektywnej, uderzającej w wiele osób książki. Natomiast nie jest to czyn do końca społecznie rozumiany. Pisząc "nie od końca" mam na myśli w ogóle - pierwsze co spotyka Goffmana po powrocie do Bush Falls, to rzut mlecznym koktajlem w twarz.
Jak sam Joe napisał o sobie:
"W kwestii alienacji jestem czymś w rodzaju chodzącego cudu."

Tropper ma talent do pisania realistycznie, z ironią i dystansem (mówiłam, że jestem jego perfekcyjnym odbiorcą) na depresyjne tematy, zmieniając je w coś, co po prostu ma miejsce i należy się z tym godzić. Najlepiej z krzywym uśmiechem.

Akcja teraźniejsza jest przetykana wspomnieniami z młodości dotyczącymi kiepskich relacji z ojcem, samobójstwa matki, przyjaźni z liceum, pierwszej miłości i tragedii, która rozegrała się w Bush Falls tuż przed wyjazdem Joego do Nowego Jorku.
Brzmi ponuro, a rzeczywistość, którą Joe zastaje po powrocie nie jest dużo weselsza. I gdyby opowiedzieć kolejne wydarzenia, zapewne wyszłoby na to, że brak w niej radości. A przecież jest dokładnie odwrotnie, ja przy "Bush Falls" śmiałam się dużo i długo, kiedy kolejni bohaterowie z wdziękiem komentowali otaczającą ich rzeczywistość. Chociaż również przy niektórych stronach byłam jak najdalsza od śmiechu.

Nie wiem, dla mnie książki Troppera to nie tylko lekka, zabawna lektura, którą można pokonać w jeden dzień, odłożyć i zapomnieć. On wprawia mnie swoim pisaniem w nastrój spokojnego przyzwolenia na kolejne pomysły świata, jakby nagle przypominał mi, że co by się nie działo, jutro jest kolejny dzień. I chociaż może Wam to wyglądać na dorabianie sobie z nudów filozofii do książeczki pełnej ironicznych komentarzy i niczego więcej, mam wrażenie, że jednak owo "więcej" w niej jest.

Niestety jest również jedno "ale", zastanawiam się mianowicie, ile jeszcze książek Troppera dam radę przeczytać, skoro wszystkie są do siebie podobne? Główny bohater jest ciągle taki sam, problemy rodzinne, motyw przełamywania własnej alienacji, śmierć i gdzieś w tle echo miłości. "Jak rozmawiać z wdowcem" czytałam już jakiś czas temu, "Bush Falls" niedawno i niecierpliwie czekam na więcej, chociaż mam wrażenie, że z każdą kolejną książką mogę być coraz bardziej znudzona.
Ale na razie hulaj dusza, piekła nie ma, kolejną książkę Troppera mam zamiar połknąć równie szybko co dwie poprzednie.

środa, 4 sierpnia 2010

"Incepcja", reż. Christopher Nolan.

Istnieją co najmniej trzy podstawowe powody, dla których zdecydowanie można, żeby nie napisać trzeba obejrzeć ten film.
Po pierwsze, żeby wiedzieć, o czym ludzie tyle gadają.
Po drugie, szkoda przeoczyć taką obsadę.
I po trzecie, ponieważ "Incepcja" to naprawdę dobry film z dość oryginalnym scenariuszem i niezwykłym pomysłem.
Wykonanie to inna kwestia, ja się oczywiście przyczepię, że mogłoby być lepiej, a stwierdzenia, że po 10 latach w końcu coś przebiło "Matrixa" skwituję głośnym śmiechem. Ale to i tak film wart obejrzenia, na pewno najlepszy wybór na wyprawę w sierpniu do kina.

To może zacznę od dwóch małych minusów, zanim przejdę do radosnych zachwytów. "Incepcja" jest filmem skomplikowanym i potwornie długim, a przez to męczącym. Może to tylko ja, ale nie dałam rady spędzić całego seansu skupiona na filmie - przez co kilku fragmentów nie zrozumiałam - i chociaż niektóre sceny faktycznie wbijają w fotel, pod koniec miałam dość, chciałam żeby to się już naprawdę jakkolwiek skończyło, ale żeby wreszcie się skończyło.
Drugim problemem w odbiorze "Incepcji" był całkowity brak emocji w związku z bohaterami. Może to znowu tylko ja, ale chociaż fabuła mnie wciągnęła, ktoś tam podobał mi się bardziej, ktoś tam mniej, nie byłam w stanie się przejąć. W żadną stronę. Nie zrozumcie mnie źle, napięcie było spore, umiarkowane emocje również, ale los bohaterów był mi właściwie całkowicie obojętny. To akcja mnie interesowała, nie ludzie, co mnie zadziwia, bo zwykle interesują mnie wyłącznie ludzie.

Obsadę naprawdę szkoda przegapić, w "Incepcji" nie ma złych aktorów. Jak zwykle bardzo dobry DiCaprio (ciągnie się za nim ten "Titanic" - który wcale nie był zły - i wiele osób zapomina, że DiCaprio naprawdę ma talent i prawie co film to udowadnia). Marion Cotillard, której co prawda nie lubię, ale również nie odmówię jej aktorskich zdolności. Joseph Gordon - Levitt, z filmu na film coraz ciekawszy. Ken Watanabe, którego urok i tak na mnie działa, chociaż z azjatyckich aktorów wolę raczej Kojiego Yakusho (np. Nobu z "Wyznań Gejszy") czy Ji-tae Yu, którego roli w "Oldboyu" do dzisiaj nie zapomniałam. Wracając do "Incepcji", gra w niej również Cillian Murphy, który jest jednym z tych zdecydowanie za mało docenianych, a przecież świetnych aktorów. I Michael Caine jako wisienka na torcie.

I najważniejsze, temat. Nie spodziewałam się czegoś aż tak dobrego. Innowacyjnego, przemyślanego i interesującego. Jednak fabuła "Incepcji" jest jedną z tych, których się nie wyjaśnia - jest zbyt pogmatwana, a poza tym popsułoby to odbiór filmu. Ja szłam do kina nie mając bladego pojęcia, co tam zobaczę i było pięknie.

Najbardziej uroczy moment seansu - zbiorowe "no jak to!" na koniec. Za zakończenie Nolan powinien dostać Oscara i kopa w tyłek. Najlepiej naraz.
Oczywiście na innym zakończeniu film by ogromnie stracił, ostatnie ujęcie to taki elegancki smaczek. Ale jęk wyrywa się i tak.

Także proponuję wycieczkę do kina, szybko, jak najszybciej. I jestem ciekawa, czy w ogóle jest szansa dla innego scenariusza oryginalnego na Oscara. I myślę, że nie.

I jeszcze tylko drobniutkimi literkami dopiszę, że chociaż "Incepcja" dostałaby ode mnie 8,5/10, gdybym kiedykolwiek prowadziła takie oceny, "Mroczny rycerz" i tak podobał mi się bardziej. Chociaż zapewne w jakimś dziwnym, teoretycznym zestawieniu wad i zalet oceniłabym go tak naprawdę gorzej. A w praktyce to właśnie te emocje odnośnie bohaterów, których w "Incepcji" mi zabrakło, sprawiają, że film całkowicie pochłania.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Miasto Ruin.

Tylko krótka informacja, może kogoś zainteresuje, może ktoś nie wie. W tym roku Muzeum Powstania Warszawskiego od dnia dzisiejszego pokazuje film "Miasto Ruin", czyli, jak podaje Gazeta Wyborcza "(...) w specjalnie przygotowanej sali kinowej zwiedzający Muzeum Powstania Warszawskiego będą mogli oglądać 5-minutową, filmową symulację lotu "Liberatora" nad zniszczoną i wyludnioną Warszawą z 1945 roku."

Mnie wydaje się to bardzo ciekawym pomysłem, nie mówiąc już o tym, jak chwytliwym, a że film pokazywany będzie na pewno przez dłuższy czas, zdążę dojść i zobaczyć na własne oczy.

Zwiastun tego filmu można zobaczyć na stronie Miasto Ruin.