środa, 30 czerwca 2010

Wpis inny, o nocach głównie.

Miałam napisać o tym, jak bardzo podobała mi się nowa "Drużyna A".
Ale zmieniłam zdanie.

Noc jest taka wspaniała, jedną z tych rzeczy, które najbardziej doceniam w pięknie świata, są właśnie letnie, miejskie noce. Powietrze, wreszcie chłodne po dusznym dniu. I wiatr. I delikatne szumy w tle, jacyś ludzie, jakieś samochody, ale wszystko kilka pięter niżej. I niebo, które jest granatowe, mimo, że czarne.

Lubię chodzić nocą na spacery. Lubię wracać nocą do domu, lubię nocą wychodzić na zewnątrz, chociażby zapalić przed klubem czy przed teatrem. Lubię siedzieć nocą na balkonie. Lubię spać przy otwartym oknie. Lubię noce, a że zdecydowanie nigdy nie chodzę wcześnie spać, noce lubią też mnie.

Znacie pana o imieniu Leon Spilliaert? Nie przepadam za symbolizmem, ale w jego obrazach jest coś takiego, co kojarzy mi się właśnie z nocą. Może Spilliaert po prostu również wolał noce?


Leon Spilliaert, "Night", 1908r.


Leon Spilliaert "Moonlight and Lights", 1909r.

A poza tym, do cieszenia się nocą można mieć też dobry podkład muzyczny. Najlepiej Melody Gardot, której głos jest dźwiękiem naprawdę odpowiadającym nocom.

Melody Gardot, Your Heart Is As Black As Night


Płyta "My One and Only Thrill" jest jedną z tych, których słucham często i słuchać nigdy nie przestanę.

sobota, 26 czerwca 2010

Gaja Grzegorzewska i Anna Blundy, czyli moje sesyjne popołudnia.

(wstęp, nie po raz pierwszy, możecie swobodnie pominąć)

Kiedy istota, nazywana ogólnie studentem, zostaje po raz kolejny nawiedzona przez sesję i właśnie tonie między notatkami z Pierwszego Trudnego Przedmiotu, Drugiego Nawet Trudniejszego, po drodze zahaczając lewą piętą o skrypt z Przedmiotu Nie Tyle Trudnego Co Bzdurnego - w skrócie: PTP, DNT i NTTCB, nie wierzycie, że miałam to w planie zajęć? :) - w przerwach potrzebuje chwili wytchnienia. Raczej nie sięga wtedy po najsławniejsze dzieła Tołstoja czy rozprawy polityczne o konfliktach Izraela.
Przynajmniej kiedy owa istota okazuje się mną.
Możliwe, że istnieją jednostki odporne, które potrafią zagłębić się w mądrej i wymagającej lekturze w trakcie sesji, ale ja do nich zdecydowanie nie należę. Kiedy moja przegrzana główka odrywa się od zagadnień niezwykle fascynujących, tudzież całkowicie nudnych, niestety niezmiennie skomplikowanych, jak sucha studnia wody potrzebuje jakiegoś wypełniacza neutralizującego nadchodzący obłęd. Książki lekkiej, łatwej i przyjemniej, w miarę możliwości nie romansu, nie do końca bowiem gustuję w gatunku.

Tak się rozpisałam, ale wszystko z powodu jakże pięknego, że od wczoraj mam wakacje od studiów - to znaczy, że mam czas się tak rozpisywać. W końcu. Od dzisiaj będziecie skazani na przydługie efekty mojej potrzeby ekspresji własnej, zniesiecie to zapewne z godnością. :)

Recenzja z Lekturek nakłoniła mnie do sięgnięcia po książkę Gai Grzegorzewskiej, co prawda "Topielicy" w bibliotece nie zastałam, ale trafiła się "Noc z czwartku na niedzielę". Przeczytałam i wpadłam w nie lada kłopot, jak bowiem ocenić książkę, która jest bardzo słaba i bardzo dobra zarazem?

Czytając "Noc z czwartku na niedzielę" czułam się, jakbym przeglądała plotkarski magazyn i parodię Christie w jednym. Naprawdę urocza jest całkowita swoboda, z jaką autorka wykreowała swoich bohaterów, szczegóły ich otoczenia i całą fabułę. A ponieważ ona najwyraźniej się nie starała wyjść na bliską rzeczywistych możliwości i poważną, nie widzę najmniejszego powodu, żeby traktować tę książkę inaczej. Rozrywkę zapewnia dobrą, a więc świetnie spełniła swoje zadanie.

Na logikę, "Noc z czwartku na niedzielę" to kryminał średniej klasy, w którym niewiele trzyma się kupy, a całość sprawia wrażenie, jakby autorka usiadła i spisała po kolei co jej na myśl przyszło. To znaczy, akcja konsekwentnie dąży do odnalezienia mordercy trzech osób, które zostały zabite w bardzo specyficznym klubie nocnym, ale po drodze pojawiają się wątki, które nie pomagają ani nie przeszkadzają, jednak nie bardzo wiem w jakim celu zostały dodane. Odbywają się mniejsze lub większe wyczyny seksualne bohaterów, w bardzo ciekawych miejscach, dodatkowi bohaterowie pojawiają się znikąd, a drugi seryjny morderca, który plącze się w tle i nagle wskakuje w środek akcji... No cóż, nagle wskakuje w środek akcji :)
Nawet Julia, piękna pani detektyw z blizną, jest postacią o tyle ciekawą, że z mocnym charakterem, jednak oryginalnością nie grzeszy. I mogłabym tak narzekać jeszcze długo, na styl pisania, na absurdy niektórych rozwiązań, na całkiem niepotrzebne wycieczki w daleką przeszłość.
Tylko że "Noc z czwartku na niedzielę" umiliła mi popołudnie, wciągnęła od pierwszych stron, i chociaż osoba mordercy nie była straszną zagadką, i tak z lekkim napięciem czytałam o kolejnych przygodach Julii. Mam też wrażenie, że inne książki pani Grzegorzewskiej są lepsze i na pewno, pomimo całego akapitu negatywnych spostrzeżeń, i tak po nie sięgnę.

Tymczasem jednak przypomniała mi się inna autorka kryminałów, o równie twardej i pięknej pani detektyw, co Julia, z podobnie swobodnym podejściem do rodzaju męskiego, z tym że Faith Zanetti stworzona przez Annę Blundy jakoś bardziej przypadła mi do gustu. Ale możliwe, że to po prostu dotyczy książek Blundy, że stoją jednak oczko wyżej w drabinie jakości, niż kryminały Gai Grzegorzewskiej.
W czytanej przeze mnie "Biblii złych wiadomości" Zanetti, angielska reporterka wojenna, zostaje wysłana do Jerozolimy, gdzie wcale nie niebezpieczny generał, z którym ma przeprowadzić wywiad, oraz bomby wybuchające w najmniej odpowiednich momentach, okazują się jej największym problemem. Niedługo po przyjeździe jej bliska przyjaciółka zostaje znaleziona martwa w hotelowym pokoju, a Zanetti zaczyna polowanie na mordercę.

Oczywiście również Anna Blundy nie umieszcza akcji swoich książek w świecie realnym, rzeczywistość jest naciągnięta na tyle, żeby Faith Zanetti mogła przeżyć swoje szalone eskapady. Niemniej jednak "Biblię złych wiadomości" uznałam za bardziej interesującą, niż "Noc z czwartku na niedzielę", i jednocześnie trochę bardziej trzymającą się kupy.

A jeżeli ktoś lepiej znosi romanse-niuanse, niż ja i woli bohaterki bardziej zbliżone do naszego naturalnego otoczenia, "Romans z trupem w tle" Ewy Stec wydaje się całkiem niezłym wyborem. Mnie ciężko ocenić, ze względu na wspomniane romanse, do których podejście większości kobiet opisywanych w książkach irytuje mnie niezmiernie.
Ale "Romans z trupem w tle" przeczytałam w miarę bezboleśnie, chociaż głupotka goni głupotkę, książka jest zabawna i na tyle zagmatwana, że nie wszystko jest jasne już od pierwszej strony.

Jeżeli więc nie przeszkadzają wam te ganiające się głupotki, szukacie książki bardziej lekkiej, niż mądrej, chcecie, żeby umiliła wam ciężki dzień, niekoniecznie przekazując pokłady inteligentnych wywodów, wszystkie trzy dzisiaj wspomniane przeze mnie tytuły z pewnością będą dobrym wyborem.
A jakby co, przynajmniej się pośmiejecie.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

"Czahary", Maria Rodziewiczówna.

Młodą nacią będąc przeczytałam Marii Rodziewiczówny "Miedzy ustami a brzegiem pucharu". Jak mnie się to nie podobało! Niby interesujące, ale ckliwe, rzewne, nazbyt romantyczno-honorowe i w ogóle nie w moim guście. Moja matka lubiła Rodziewiczównę, wspominała, że jej nie doceniają, kiedy wychwalają "Nad Niemnem" zamiast niej. Moje zdanie jest takie, że Orzeszkowa i Rodziewiczówna są podobne, przy czym jednak Rodziewiczównę lepiej się czyta - możliwe, że to znak, że Orzeszkowa przedstawia większą wartość merytoryczną.

Kiedy szukałam na półce czegokolwiek, co urozmaiciłoby mi ogólny marazm, który ostatnio wziął się nie wiadomo po co i nieproszony w moim życiu, padło na "Czahary". I bardzo dobrze padło, książka mnie wciągnęła, nie dała się opuścić i zarwała paskudnie moją cenną noc snu. Podstępna taka :)

"Czahary" to mało romansowy romans - znaczy wątek wielkiej miłości jest, i owszem, jednak jest to miłość przez długi czas niespełniona właściwie na własne życzenie bohaterów.
Zofia - chyba jedyna kobieta z powieści tego okresu, która nie robi wrażenia idiotycznie wyemancypowanej (chociaż samodzielna jest), albo przeciwnie, równie idiotycznej, płochej królewny. Cud. Skłócona z rodziną stara się żyć "na swoim", co w jej czasach dla kobiety jest niełatwe - ale także nie potwornie trudne, tak naprawdę prawne kwestie są problemem, samo prowadzenie własnej ziemi nie do końca.
I jeszcze Kasjan, mój mistrz, postać, której nie sposób nie polubić. Nawrócony rozbójnik z prawdziwego zdarzenia, pokrętnie honorowy i oddany swojej pani jak wierny pies. Ale dużo humoru wnosi do "Czahar", które bez niego mogłyby trochę nudzić sztywnością i powściągliwością głównej pary.
Motold, miejscowy prawnik, jest jedną z kluczowych postaci. Chociaż robi wrażenie specyficznego księcia z bajki (no... może takiego księcia z bajki dwadzieścia lat później), jego zamknięcie w sobie połączona z rezerwą Zofii i skrytością jej świeżo odnalezionego brata, Wacława, którego losy też poznajemy w "Czaharach", jest spora szansa, że cała trójka na kartach tej książki nie odsłoniłaby ani milimetra swoich emocji i pragnień. Dlatego wspaniałym dodatkiem jest Kasjan, oraz tak pięknie kontrastująca z pierwszym planem, reszta rodziny Zofii, która rozbraja swoją głupotą na łopatki.

Tłem jest życie wsi - całkiem interesujące, jeżeli kogoś nie irytuje czytanie o wiązaniu snopków i rozwieszaniu pęt kiełbasy. Ale tak naprawdę, w porównaniu z chociażby "Nad Niemnem", codzienności jest w "Czaharach" mało. Rodziewiczówna najbardziej skupiła się na kwestiach społecznych związanych z gospodarstwami, relacjami między państwem a chłopami, relacjami między miastem a wsią i co najważniejsze, relacjami między "odrębnymi", Kasjanem, Zofią, Motoldem czy Wacławem, a resztą, która inności za bardzo nie uznaje.

Dobra książka, oczywiście bez specjalnych fajerwerków, ale z dorobku Rodziewiczówny prawdopodobnie najlepsza - cała reszta, którą starałam się przeczytać na fali umiarkowanego zachwytu "Czaharami", niestety powtórzyła moje odczucia z "Między ustami a brzegiem pucharu", ckliwe, rzewne i za dużo gadania o honorowym podejściu. Takie moralizatorskie teksty, szczególnie z dodatkiem łzawych miłości, to nie dla mnie.
Ale "Czahary" polecam bardzo.

wtorek, 15 czerwca 2010

Lauren Bacall i kropka.

Sławą nie dorównuje Marylin Monroe, nie ma talentu Katherine Hepburn i (o zgrozo!), jej uroda stawiana jest niżej, niż legendarnych piękności kina.
Jednak według mnie Lauren Bacall jest jedną z najciekawszych i najlepszych aktorek. Również najpiękniejszych, nie rozumiem, jak można uznać inaczej.

Kiedy mając lat naście oglądałam "Jak poślubić milionera", momentalnie zakochałam się w tej kobiecie, której najwyraźniej nie sposób zdominować. Wyłaził z niej drapieżny charakter, przy którym bladł słodki seksapil Monroe, że o Betty Grable nie wspomnę.

Nominowana do Oscara była tylko za film "Mirror has two faces", w którym grała drugoplanową rolę matki Barbary Streisand. Chociaż film jest przyjemny, nie da się stwierdzić, żeby powalał, ale Bacall owszem, powala. Ponad siedemdziesięcioletnia aktorka zagrała jędzowatą kobietę, która nigdy nie kochała swojego męża, w związku z czym ma specyficzny stosunek i do miłości, i do swojej córki. Zagrała genialnie, przyćmiewając wszystkich (broni się może jedynie Bridges) - akurat Streisand przyćmiła także urodą, ale to takie moje prywatne przytyki.

A przecież wybijać się na pierwszy plan, kraść filmy i przyćmiewać resztę obsady zaczęła na długo wcześniej, właściwie już w swoim pierwszym filmie "To Have and Have Not" z Bogartem. Jak to więc się stało, że Oscara otrzymała dopiero za całokształt twórczości, co w moim przekonaniu jest porównywalne z nagłym obudzeniem się Akademii "o Boże, zapomnieliśmy o Bacall!". A całkowicie przeciętną Penelope Cruz nominują co rok.

Dziewiętnastoletnia Bacall, prawdopodobnie co najmniej "odrobinę" przerażona, zadebiutowała u boku legendy kina i moim zdaniem stanęła na wysokości zadania. Nie wiem, może tak świetnie wpasowywała się role, ponieważ najczęściej grała samą siebie? A może jednak każdą mozolnie budowała od podstaw - tak czy inaczej zasługiwała na zdecydowanie więcej oficjalnego uznania.
Wracając do "To Have and Have Not" - de facto najlepszego z czterech wspólnych filmów tej pary - Slim i Steve vel Marie i Morgan (vel Bacall i Bogart) poznają się na Martynice (wojna, Rząd Vichy, te sprawy), dwoje obcych ludzi zaczyna się mieć ku sobie, a sławna chemia między Bogartem i Bacall działa od pierwszych scen. Film jest luźno oparty na powieści Hemingwaya, Bogart gra typowego twardziela-outsidera z wrażliwą duszą, z którą to rolą nie rozstał się chyba od czasów "Sokoła maltańskiego", a Bacall jest świetna w roli małej uciekinierki, która przypadkiem wpadła na miłość swojego życia.

Oczywiście duet Bogart-Bacall radził sobie nieźle na ekranie, a jednocześnie ich sławny romans zakończony małżeństwem (kochamy szczęśliwe zakończenia) raczej nie przeszkadzał w reklamie ich wspólnych filmów. "The Big Sleep" na podstawie kryminału Raymonda Chandlera to film długi i zagmatwany, ale raczej winą za taki stan scenariusza należy obarczyć autora, którego większość książek jest właśnie trochę za długa i powikłana. Lauren wypadła nawet lepiej, niż w swoim pierwszym filmie, a Bogart pasuje idealnie do roli Marlowe Odrobinę dłużyzny da się wybaczyć, jeżeli przy okazji można oglądać tak dobraną parę.
Filmy noir to głównie mroczna atmosfera i facet w charakterystycznym kapeluszu, a za jego plecami laleczka z papierosowym dymem zakręconym wkoło twarzy - filmy Bogarta i Bacall nie były niczym więcej, ale naprawdę, ta dwójka jak nikt pasowała do obrazka, nawet jeśli przyznać, że kolejne ich filmy razem, czyli "Dark Passage" i "Key Largo", są już gorszymi kopiami dwóch pierwszych.

Jedyne, czego w związku z Bacall żałuję, to przerwy w karierze filmowej, wydaje się, że na rzecz sceny (na 10 lat!). Ogrom czasu wyrwany z życiorysu kina i zapewne sporo świetnych ról, które nigdy nie zostały zapisane na dłużej przez kamerę.
Powróciła rolą Mrs. Hubbard z "Morderstwa w Orient Expressie" i chyba zbędnym powtórzeniem będzie, że wypadła oczywiście genialnie?

Nie da się zaprzeczyć, że grała w sumie podobne role (przynajmniej w tych kilku filmach, które widziałam), pozornie chłodnej kobiety o ostrym charakterze, ale naprawdę wychodzi jej to idealnie. Kolejna rola w adaptacji kryminału Christie, "Randez-vous ze śmiercią" to ponowny sukces w całkowitym przeskakiwaniu poziomu reszty obsady - co dziwne, ponieważ chyba od czasów "Żony modnej" z 1957 roku, nie zagrała żadnej roli pierwszoplanowej, a nawet jeśli, to w bardzo mało znaczących filmach. Zastanawiam się, czy ja ją przeceniam, czy jednak naprawdę jest bardzo dobrą aktorką, tylko jakoś tak wyszło, że grała mniejsze role? Ale w sumie "jakoś tak wyszło" - to nie jest odpowiednie podsumowanie wieloletniej kariery sławnej aktorki, która przestała pojawiać się w rolach głównych.

Tak czy inaczej, według mnie jest świetna, chociaż możliwe, że za mało o niej wiem. Nie widziałam nawet połowy jej filmografii i nigdy nie wczytywałam się uważnej w szczegóły jej życia - ale co z tego. Bacall ma klasę, siłę, charakter, urodę, jest gwiazdą z definicji.
Mogłabym być mężczyzną w tym momencie, chociaż nie wiem, co niby bym miała robić, jako ten mężczyzna potencjalny. Śpiewać sonety do Bacall pod cudzym balkonem?
Tak czy inaczej, Lauren Bacall jest moją prywatną legendą i jeżeli o mnie chodzi, przeskoczyła swojego sławnego pierwszego męża o kilka długości.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Nieopisanie bezczelnie nie opisane - w skrócie: zapomniane.

Czytam i czytam, na okrągło albo bardzo mało, czasem zanotuję jakieś wnioski, a czasem mam po prostu nadzieję, że ich nie zapomnę. Niektóre książki recenzuję od razu, niektóre z opóźnieniem, a niektórych w ogóle.
Przede wszystkim pomijam tonę tzw. czytadeł, które pochłaniam w przerwach od czegoś mądrzejszego, ewentualnie po prostu ciekawszego. Staram się nie wspominać o książkach, o których mam niewiele do powiedzenia. Ale zdarza się również, że w moim lenistwie/nawale obowiązków (a bywa różnie) umknie mi sprzed nosa notatka na temat książki ciekawej. A umknęło ich sporo.

Chociażby "Gdzie krokodyl zjada słońce" Petera Godwina, czytałam ją we wrześniu, już prawie rok temu, głównie w pociągu i nawet nieśmiałe propozycje C., że może pójdziemy coś zjeść w wagonie restauracyjnym, nie były w stanie oderwać mnie od lektury. Ha! Książka jako forma diety, czy to by zadziałało?
Z jednej strony historia konfliktu politycznego w Zimbabwe, zapis ogromnych zmian, z drugiej opowieść prywatna o odkrywaniu prawdziwej historii swojego ojca, o rodzinie podzielonej oceanem, której korzenie sięgają Warszawy. Bardzo ciekawa, świetnie napisana - szkoda, że w ramach wyzwania na peryferiach, jak mi się wydaje, nikt jej nie recenzował. I szkoda, że ja także nie napisałam o niej wcześniej, bo Godwin oddał w ręce czytelnika wartą uwagi lekturę.
Seria "terra incognita" wydawnictwa W.A.B. oferuje kilka interesujących tytułów - sporo już przeczytałam - ale jak na razie nic nie było lepsze od "Gdzie krokodyl zjada słońce", nawet Terzani z postu poniżej.
Teraz przymierzam się do "Sudanu, czasu bezdechu" Konrada Piskały i "Błękitnych przestrzeni. Wyprawy śladami kapitana Cooka" Tony'ego Horwitza., zobaczymy, czy możliwe jest przeskoczenie mojego małego zachwytu Godwinem.

Inny tytuł, "Czarna skrzynka" Amosa Oza, druga przeczytana przeze mnie książka tego autora, ale pierwsza, która zachęciła mnie do dalszego zapoznania się z Ozem. Powieść o kobiecie w pewien sposób fatalnej, i trzech mężczyznach, jej pierwszym i drugim mężu oraz dorastającym synu. Forma listów między poszczególnymi bohaterami z jednej strony denerwuje, ale przy tym dokładniej uświadamia poszczególne relacje między nimi i ich zmiany na tle wydarzeń. Jakich wydarzeń? Cóż, gdzie znajdują się rozbite skorupy toksycznej miłości, a na nich budowane są nieudolnie i oszukańczo nowe życia, tam kłębią się uczucia, które muszą znaleźć ujście. Co prawda najbardziej wciągnął mnie wątek zbuntowanego syna, ale w pewien sposób przestraszyła mnie również spokojnie i nieubłaganie niszczycielska siła "złej" miłości.
"Czarna skrzynka" to tytuł bardzo trafiony, jak skrypt ostatnich rozmów przed katastrofą, tak listy na przestrzeni kilku lat przed zderzeniem.
Mnie tego typu lektury zawsze skłaniają do niewesołych rozważań, że z czasem tyle się zmienia, co z tego, że dzisiaj coś mam poukładane, jeżeli za kilkanaście lat to wszystko może zostać rozbite w drobny mak, co gorsza, przeze mnie samą?

I trzecia, skoro zasada trzech zobowiązuje, "Zawsze mieszkałyśmy z zamku" Shirley Jackson.
Myślę, że może to być jedna z najdziwniejszych książek, jakie w życiu przeczytałam. Akcja jest specyficzna już sama w sobie - dwie siostry i ich stary stryj mieszkają we trójkę, odcięci od wrogiego im społeczeństwa. Zamykają się w swoim własnym świecie, o dziwo, niezwykle racjonalnym świecie, w którym starają się ochronić przed tłumem będącym żywą ilustracją stwierdzenia "inne jest złe". Do tego styl pani Jackson dodaje książce tej "dziwności". Niby spokojna, ale jednak wstrząsająca, niby wesoła, ale jednak tragiczna.
"Zawsze mieszkałyśmy w zamku" momentami miałam ochotę podrzeć ze złości, ale nie na książkę, a na to, jak niepoprawnie urządzony jest świat. Podobnie jest z filmami Fritza Langa, gdybym mogła, wlazłabym w ekran, żeby tylko spałować ten bezmyślny, niebotycznie głupi tłum - chociażby film pt. "Jestem niewinny" (1931r.), w złości i frustracji akcją można naprawdę zjeść własny kapelusz.
Z drugiej strony śledziłam opowieść Merrikatt i chciałam, żeby zadziwiające zdania tej dziewczynki nigdy się nie skończyły. Na pewno będę do niej wracała, świat widziany oczami Mary Katherine jest szczególny, a jej spostrzeżenia trafne, miejscami zabawne, ale także przerażające.
Czytałam również "Nawiedzony" i "Poskramianie demonów" tej samej autorki - naprawdę nie wiem, jak to się stało, że na blogu nie wspomniałam o Shirley Jackson ani słówkiem, kiedy na wielu innych stronach widziałam recenzje jej książki. Błąd! Lektury książek Shirley Jackson nie można tracić.

I proszę, uratowałam trzy kurczątka z pazurów mojej sklerozy, która chciała zagrzebać je w zakamarkach pamięci. Reszta niestety została tam, gdzie dobre chęci mówią dobranoc. Ale nic to, małymi kroczkami możliwe, że odgrzebię ich więcej.

sobota, 5 czerwca 2010

"W Azji" Tiziano Terzani.

Recenzowanie reportaży to zadanie ciężkie samo w sobie, a recenzowanie dobrych reportaży już w ogóle przypomina koniec świata.
Jeszcze żeby kiepską jakość podsumować, nie trzeba się aż tak męczyć. Chociażby czytana przeze mnie jakiś czas temu "Modlitwa o deszcz" Wojciecha Jagielskiego. Bardzo ciekawe spostrzeżenia ukryte w tekście, którego styl mnie zabił. Przepraszam bardzo, ale zdanie w stylu "przemawiają do mnie góry" nie powinno mieć miejsca w zbiorze poważnego reportera na temat Afganistanu. To ja sobie mogę strzelić metaforę o gadających do mnie skałach, kiedy już się zbiorę i napiszę bestsellerową autobiografię.
"Modlitwa o deszcz" nie jest zła, absolutnie nie, ale mnie takie kwiatki trochę zniechęciły, a szkoda, bo Jagielski ma w tej książce mnóstwo do opowiedzenia. Także jak kto mniej wyczulony na takie głupotki, zapraszam do lektury.

Tak więc narzekanie - ewentualnie zastąpione konstruktywną krytyką - zawsze sprawia mniej kłopotu, niż sensowna pochwała. Bo przecież nie poprzestanę na stwierdzeniu "podobało mi się" - wtedy Wam zostanie jedynie komentarz "fantastycznie, nam też podobają się misie".

Czy Tiziano Terzani jest chwalony na wyrost i przesadnie kreowany na człowieka-legendę, nie wiem. Ale z całkowitą pewnością mogę stwierdzić po lekturze jego reportaży, że facet potrafił być obiektywny. Ha! Pokażcie mi wielu takich. I na dodatek, bardzo elegancko obiektywny, nie na siłę, bez takiej irytującej maniery podkreślania swojej bezstronnej opinii, która zawsze jest tylko mydleniem oczu.

Terazni w Azji pojawił się wszędzie, więcej, najwyraźniej fartowny los rzucał go w miejsca, w których następowały przełomy, rzucał w sam ich krwawy środek. Lata 1965-1997, działo się mnóstwo i to całe mnóstwo w książce jest zawarte. Nie pokuszę się o lepszy komentarz, niż ten z recenzji Salonu Kulturalnego:
"Włoski dziennikarz był wszędzie tam, gdzie działy się rzeczy ważne, był nie tylko obserwatorem, ale i uczestnikiem wielu wydarzeń, które zaciążyły na historii świata. Jednocześnie jako wnikliwy obserwator, znawca i miłośnik Azji, obok wielkiej historii pokazywał i starał się przybliżyć czytelnikowi specyfikę tego największego kontynentu na Ziemi."

Bezlitosny w opiniach tak o Azji, jak i reszcie świata - każdemu wyszczególnia zasługi i winy. Nie było najwyraźniej ucieczki przed bezkompromisowym komentarzem Terzaniego. Nie było również w jego komentarzach miejsca na tanie sensacje, co jest chyba największą zaletą tej książki - brak tanich chwytów, które żerują na najprostszych emocjach. W najbardziej poruszających momentach zdołał unikać pustych frazesów. I ani razu w Azji nie gadały do niego góry - wielki plus.

Z chęcią pobiegnę dalej tropem Terzaniego, prosto do "Nic przypadkiem się nie zdarza". Również "Powiedział mi wróżbita" mnie nęci, ale jednak po "W Azji" mam nadmiar Azji (idiotyczne zdanie, przykro mi). Sam Terazino, z tego co naprędce wyczytałam tu i tam, a także po wyklikaniu kilku zdjęć, najwyraźniej sporo uwagi poświęcał duchowości według mądrości Wschodu. Jestem ciekawa, czy to była taka poza, czy szalone mary człowieka, który trochę nadwyrężył psychikę podczas pracy, czy jednak podejście całkiem sensowne. Między innymi tego mam zamiar się dowiedzieć z jego innych książek.

Terzani stał się więc jednym z moich nowych zainteresowań. Jakim był człowiekiem, co myślał, jak myślał, jak żył... Pochłonęłabym wszystko, co napisał i przetrawiła jak zadowolony, nażarty wąż (wężyca?). A że za mną dopiero "W Azji", to nie da się ukryć, daleka droga przede mną.