środa, 31 marca 2010

"Uciekłam na wyspę", Anne Rivers Siddons.

Zaczęłam po angielsku, skończyłam po polsku i stwierdzam, że czegoś takiego było mi trzeba. Książkę wręczyła mi siostra C., kiedy niedawno odwiedzaliśmy jego rodziców w ramach przymusowej integracji przedświątecznej. Zmarszczyłam brwi nad przerażająco słodką okładką, zmarszczyłam brwi nad opisem, ale uznałam, że nawet jak mi się nie spodoba, to przecież mnie nie zabije.

Przez pierwsze kilkadziesiąt stron, zanim główna bohaterka wyjechała w końcu z Atlanty, miałam ochotę dziesięć razy rzucić książkę w kąt. W końcu ile można czytać o nie mogących się pozbierać kobietach w wieku prawie średnim, które mąż puścił kantem? Aż by się chciało potrząsnąć, huknąć i z kopniakiem na szczęście posłać ponownie w wielki świat. Ale z drugiej strony, co ja mogę wiedzieć o uczuciach, które opanowują człowieka, kiedy pewnego dnia jego poukładane ładnie życie wali się w urocze gruzy.
Potem umarła jej matka i odczułam dla niej cień współczucia. A potem pojawiły się łabędzie i już czytało się przyjemnie.

Oczywiście to nie jest lektura bardzo wysokich lotów, ale również nie bolą zęby. W zalewie podejrzanych chick-litów i pseudo-głębokich dramatów miło trafić na książkę napisaną tak po prostu, bez zadęcia na mądre przesłanie, ale też bez tego banalnego połysku rodem z Fifth Avenue. Nawet jeśli początki nie były łatwe, szkoda mi było, kiedy dotarłam do ostatniej strony. Ja już bym mogła tę książkę czytać długo, przyzwyczaiłam się do niej. Mały domek, łabędzie, ponury inwalida z przeciwka, koszmary z mamusią, ojciec z depresją, portugalskie panie... Żyłam chwilę życiem Molly zamiast moim własnym i przy jej życiu odpoczywałam.

Możliwe, że "Uciekłam na wyspę" przypadło mi do gustu akurat teraz, bo to taka nieskomplikowana rozrywka dla zmęczonego umysłu. Szczególnie, że wcześniej kolejno porzucałam "Moją historię czytania", "Duże amerykańskie dziecko" i "Muzea i kobiety", nie mogłam przebrnąć nawet przez połowę. Potem już tylko kiwałam się w kącie z wymownym "dajcie mi coś lekkiego!" w oczach, dostałam "Uciekłam na wyspę" i odetchnęłam z ulgą.
Ale możliwe też, że to jednak jest po prostu dobra książka, już sami musicie sprawdzić.
Ja się w każdym razie zachęciłam i przytargałam sobie z biblioteki kolejną książkę pani Siddons, "Zdarzyło się pewnego lata" - kiedy znowu będę miała niedobór lekkości we krwi, mam już pierwszego zwycięzcę.

wtorek, 30 marca 2010

"Niebezpieczne związki", reż. Stephen Frears.

Nie napiszę, jakie były słowa, które przychodziły mi na myśl po odkryciu, że mój cudowny i ukochany laptop zamknął się w sobie i ma mnie gdzieś. Chwilę (ha, ha, tydzień) zajęło mi przywołanie go do porządku, a że w międzyczasie nie osiwiałam, to jedynie cud (albo całkiem niezła kondycja włosów). Już nie wspominam o jakiejś muzyce, czy innych bzdurach, ale moja praca! Tak, momentami miałam ochotę walić głową w ścianę. Na szczęście miły pan z serwisu tylko raz wspomniał o wymianie dysku - zapewne mój wyraz twarzy przekonał go, że jeśli chce nadal żyć w zdrowiu, powinien naprawić to tak, żeby wszystkie dane ocalały. I proszę, oto mam kochanie moje z powrotem, nic nie straciłam, a instalowanie wszystkiego od początku było naprawdę świetną zabawą...

To teraz do rzeczy: John Malkovich i dlaczego go kochamy - tak, Wy też go kochacie, nawet jeśli jeszcze nie zdajecie sobie z tego sprawy.

Jestem wdzięczna Inez, że jakiś czas temu obudziła we mnie ochotę na zobaczenie "Niebezpiecznych związków". Szkoda by było nigdy go nie zobaczyć.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widziała ładniejsze napisy wejściowe. To było piękne, ledwo włączyłam film, sekunda i bach! Zakochałam się. A dalej było tylko gorzej (dla mojego zakochania znaczy), jako że ten film nie ma wad. Żadnych.
Co prawda przeniesienie książki Choderlosa de Laclos na ekran nie wydaje się koszmarnie trudnym zadaniem, zważywszy na pewną obrazowość tematu - piękni ludzie, piękne stroje, la belle epoque co prawda była później, ale to określenie do filmu pasuje jak ta lala. Niemniej jednak chylę czoło przed panem Frearsem za tak cudne dokonanie, jak "Niebezpieczne związki". Oczywiście, że zaślinić się można już na widok ładnej kiecy z XVIII wieku i pałacowych wnętrz, ale niebanalne ujęcia i naprawdę ogromna szczegółowość (chociażby we wspomnianej już przeze mnie wejściówce), robią wrażenie.

Glenn Close w roli markizy de Merteuil jest idealna, właściwie prawie cała obsada jest perfekcyjnie dobrana, ale o Glenn Close chciałam napisać więcej. Już pomijam oczywistości, że to rewelacyjna aktorka, sięgniemy głębiej w moje różne na jej temat odczucia. Właściwie nie mogę wymienić innej kobiety, która aż tak by mnie przerażała. Niektórzy cierpną ze strachu pod zimnym spojrzeniem Meryl Streep, a ja kiedy widzę ten paskudny uśmiech Glenn Close. Z jednej strony piękna kobieta, z drugiej, nie da się ukryć, czarownica. Chociażby w "Żonach ze Stepford" była doskonale przerażająca. A kiedy ona się śmieje, ja mam ochotę ukryć się pod łóżkiem. Ekhm, no tak, to właśnie to, co ja myślę o Glenn Close. I tak, oczywiście, że jest to jedna z moich ulubionych aktorek, zaraz obok Lauren Bacall, Cate Blanchett i Catherine Zety-Jones. (ale ją kocham głównie za szyję, chciałabym mieć taką szyję)

A teraz jedno westchnięcie do Malkovicha i pukając się w czółko pytam, gdzie ja miałam oczy? Jednym z ostatnich filmów, które z nim widziałam, była "Hańba". (przypadkiem również ten film uważam za lepszy od książki, ale to Coetzee ogólnie mi nie pasuje) Chociaż nigdy w życiu nie przeszłoby mi przez gardło, że Malkovich jest kiepskim czy nieciekawym aktorem, dotychczas nie uważałam, żeby był jakiś bardziej interesujący. Głupia ja - Malkovich jest cudowny, a lista moich wirtualnych miłości się powiększyła o jedną osobę. Ale jak go nie kochać? Za wdzięk, za makiaweliczny uśmieszek, za kreacje aktorskie, przy których zapominam, że Malkovich to indywidualna postać sama w sobie, kiedy kolejno staje się Valmontem, Mr. Hydem, Davidem Luriem, Cyrusem "Wirusem" i Coxem. Z chęcią dołączę do fanklubu i wchłonę całą jego filmografię.
A pozostając w temacie obsady, jedyne do czego mogłabym się przyczepić, to Michelle Pfeiffer. Nie, żeby zagrała źle, czy coś, ale kto uwierzy, że kobieta z takim wyrazem twarzy może być bezwolną, niewinną ofiarą? Żarcik.

Ciężko pisać o filmie bliskim ideału, przecież nie zacznę wymieniać wszystkich genialnych scen, kolorów, muzyki, ujęć... No tak, właśnie tego nie zacznę wymieniać. Ale absolutnie nie wierzcie mi na słowo, obejrzycie sami. Dzisiaj. Zaraz.

Jeszcze nie mogę nie wspomnieć, że to jest zapewne jedna z nielicznych ekranizacji, którą uważam za niebo lepszą od książkowego pierwowzoru. Chociaż powieść pana de Laclos jest całkiem zjadliwa, nie wiem jak można ją przeczytać w całości - dla mnie korespondencja, poza tą między markizą de Merteuil a Valmontem, była nieznośna do czytania. Nudna po prostu. Jeszcze czasem bawiła mnie madame de Volanges, pisząca do swojej "przyjaciółki", de Merteuil, ale to tyle, co ja byłam w stanie w "Niebezpiecznych związkach" wyczytać. Chociaż zabawne jest, jak ludzie w ogóle się przez wieki nie zmieniają.

Jedyna przykrość związana z "Niebezpiecznymi związkami" - czy to się naprawdę nie może kończyć napisem "happily ever after"? No dobrze, wiem, że nie. Ale mogłoby, w jakiejś równoległej rzeczywistości.

Jeszcze tylko jedno zatrzymanie przy osobie reżysera, i już zbliżam się do końca, obiecuję. Stephen Frears był przeze mnie ustawicznie pomijany, oglądając jego filmy nigdy nie pomyślałam o ich reżyserze. A przecież zasługuje na wielkie uznanie, chociażby za nosa do obsady i tę wspomnianą już przeze mnie dokładność w szczegółach świata, który przedstawia. "Królowa" (po tym filmie uśmiech Michaela Sheena stał się moim ideałem), "Mrs. Henderson Presents" (naprawdę nie wiem, dlaczego nigdy nie napisałam więcej o tym filmie, chociaż majaczy mi się, że kiedyś go polecałam), "Niewidoczni" (przeżyłam, nawet mimo niechęci do Audrey Tautou), "High Fidelity" (po pierwsze, muszę to w końcu przeczytać, a po drugie, na raz dwa trzy, kochamy Johna Cusacka), obejrzana wczoraj "Mary Reilly" (to już ze względu na Malkovicha, ale ujęcie tematu Dr Jekylla jest całkiem ciekawe). Z chęcią dorwałabym także "Moją piękną pralnię" z Day-Lewisem czy "Nadstaw uszu" z Alfredem Moliną, do którego czuję niezrozumiały sentyment. Ach, i jeszcze "Ocalić Nowy Jork" już długo polecany mi przez znajomego.
To tak w nie-skrócie o Frearsie.

Inne ekranizacje "Niebezpiecznych związków" raczej nie wzbudzają mojego zainteresowania. "Szkoły uwodzenia" nigdy nie trawiłam (Rayan Phillippe to jakiś żart), "Valmont" z Colinem Farrelem w roli Valmonta to również żart, chociaż mniejszy. Jedynie miniserial z Catherine Deneuve i Rupertem Everettem może kiedyś skuszę się i zobaczę.

niedziela, 21 marca 2010

Weekend z Hitchcockiem (ekhm... ten poprzedni weekend).

Należę do tego głupiego gatunku ludzi, których nudzi większość starych filmów. Już kiedyś chyba o tym wspominałam. Prawdopodobnie jest to kwestia tempa, a może statycznego obrazu? Nie znaczy to, że nie lubię filmów sprzed lat, tej sławnej „klasyki”, ale większość starszych obrazów z łatwością biją na głowę młodsze filmy.
Tylko proszę, nie uważam za film „stary” produkcji końca lat 80tych. Mam na myśli kino czarno białe i początki kolorowego.

Taki Hitchcock na przykład, w czym leży jego geniusz, którym został okrzyknięty?
Czytałam jego biografię jakiś czas temu („Alfred Hitchcock, życie w ciemności i pełnym świetle”) i uznałam ją za równie monotonną, co większość jego filmów. Chociaż nie da się zaprzeczyć, że osobowość reżysera można uznać za intrygującą, nie należy on do tego typu ludzi, którzy budziliby moje wielkie zainteresowanie, że o sympatii już nie wspomnę.
Weźmy chociażby najsławniejszy jego film – „Psychoza”. Wynudziłam się za wszystkie czasy. Podobnie rzecz miała się z „Ptakami” i „Północ - północny zachód” – chociaż z tym filmem wiążę bardzo miłe skojarzenie z „Arizona Dream” Kusturicy, ale o genialnym „Arizona Dream” innym razem.
Ostatnimi czasy było lepiej, kiedy rok temu trafiłam na „Urzeczoną” z Gregorym Peckiem i Ingrid Bergman.
A potem C. dowiedział się, że nie doceniam Hitchcocka wcale a wcale, westchnął i orzekł „głupia kobieto, obejrzyj „Okno na podwórze””.
Głupia kobieta obejrzała i odszczekuje – Hitchcock nakręcił bardzo dobry film.

Zacznijmy może od garderoby Grace Kelly… No dobrze, żartuję, ale na marginesie można zaznaczyć, że ucieszyłam się dwa razy, po raz pierwszy w początkowych minutach, sukienką Kelly właśnie. I po raz drugi, kiedy oglądałam napisy końcowe i pokonywałam przemożną chęć zaczęcia od początku.

Przede wszystkim, film zrobiony tak prosto z tak świetnym efektem zasługuje na podwójne pochwały. Reporter na wózku inwalidzkim (James Stewart, którego ostatnio nie lubię, ale uznajmy, że akceptuję jego talent) przez lornetkę podgląda z nudów swoje sąsiedztwo. I wydaje mu się, że w jednym z okien naprzeciwko coś poszło źle.
Już sam pomysł obserwacji sąsiadów ma swoją intrygującą stronę. Kiedy spojrzę w okna bloku naprzeciwko mojego balkonu, bardzo często ułamkiem sekundy zahaczam o czyjąś prywatność. Światła w oknach są bezlitosne, wszystko widać, jak na dłoni, idea wkradania się w cudze życia sama przychodzi do głowy.
Tak, wiem, że w "Oknie na podwórze" liczy się morderstwo. Ale drobne obserwacje życia sąsiadów, poza głównym wątkiem, są równie interesujące, co kryminalna intryga.
Jest też drobny, nieważny romansik, większą część filmu pochłania jednak odpowiedź na pytanie "co też mogło się wydarzyć naprzeciwko?"
Polecam wszystkim fanom (których 99,9% zapewne już ten film widziała), a także nie-fanom, takim jak ja, bo szkoda by było nie zobaczyć tak dobrego filmu.

Idąc za ciosem dorwałam się do "Rebeki". I niestety wróciłam do starych westchnień, że długie, nudne i nic się nie dzieje. Ale i tak "Rebeka" nawet mi się podobała, jednak bardziej chyba z sympatii do książki.
Mało mroczny był ten film i jedynie pani Danvers dorównała swojej książkowej odpowiedniczce.
Max (Laurence Olivier) wydaje się zbyt nijaki do tej roli, ani kropli szaleństwa nie ma w tym człowieku. Młoda pani de Winter (Joan Fontaine), zagrana sztucznie (ale to chyba specyfika dawnego aktorstwa, ta teatralność ról), wydaje się po prostu za mądra do tej roli. Chociaż nie, źle, może połączenie inteligencji z pewną powagą sprawia, że trudno utożsamić Fontaine z tą młodą gęsią, którą grała. Doskonale potrafię sobie natomiast wyobrazić w tej roli Vivien Leigh (nie dostała roli, ale gdzieś w internecie są dostępne materiały z przesłuchania), która w "Przeminęło z wiatrem" udowodniła, że umiałaby przybrać wystarczająco naiwnie zdziwiony wyraz twarzy. A i filmowi dodałaby trochę ikry.

"Rebeka" się dłuży, nie ukrywam. Za mało Manderlay - w sensie domu, służby, znaków dawnej pani de Winter w każdym kącie - za mało bardzo dobrej pani Danvers (tak, jej zdecydowanie mogłabym się przestraszyć), za mało mrocznego ducha Rebeki, a zdecydowanie zbyt dużo nowej pani De Winter, która ze sztucznie przestraszonym wyrazem twarzy wpatruje się w... W różne elementy scenografii. I za dużo nudnego Oliviera, dlaczego to on właśnie dostał tę rolę, spośród tylu lepszych kandydatów?
Ale oczywiście obejrzeć się da, jak najbardziej, może rączka by mi trochę zwiędła przy słowie "polecam", ale na pewno nie odradzam. Szczególnie nieco bardziej odpornym na styl starego kina.

Co do książki Daphne du Maurier, czytałam ją dawno i nie do końca pamiętam swoje wrażenia. Chyba mi się podobała, szczególnie, że wydaje mi się, że czytałam ją w kontekście prawie że gotyckiej powieści grozy. Możliwe jednak, że sama "dorobiłam" trochę nastroju w tej książce i gdybym przeczytała ją teraz, najprawdopodobniej młoda pani de Winter zdenerwowałaby mnie nieprzytomnie.

I jeszcze co do powieści grozy, zachwalę krótko "Tajemnice zamku Udolpho" Ann Radcliffe. Coś pięknego - książka napisana w roku 1794, miejscami wspaniale klimatyczna, burze z piorunami, tajemnicze trupy porozkładane za każdym rogiem, straszny czarny charakter i piękna dziewoja. Cudeńko. Oczywiście można by tę książkę czytać z powagą godną wytrawnej czytelniczki (ew. czytelnika) z dawniejszych czasów, wtedy z koniecznym grymasem grozy na twarzy. Ale nie sądzę, żeby obecnie ktokolwiek przebrnął z powagą przez "Tajemnice zamku Udolpho" - radzę czytać tę powieść jak "Trędowatą", wyłącznie dla radosnej przyjemności.
Chociaż Ann Radcliffe stworzyła książkę znacznie inteligentniejszą, niż Mniszkówna, ale z drugiej strony powaga bijąca z każdej strony "Tajemnic zamku Udolpho" wywołuje uśmiech natychmiastowy.

I jest wiosna! Na razie jest, podobno ma jeszcze wrócić śnieg z deszczem, ale ja na razie udaję, że w to nie wierzę.
Także jeszcze raz, małym chórem, jest wiosna!

wtorek, 16 marca 2010

Lauren Dukoff.

Fotografia jest moim niespełnionym marzeniem, najdawniejszym hobby, które ma cykliczne reaktywacje, i źródłem wszelkiej radości. Jeżeli chodzi o moje zdjęcia - zdecydowanie Warszawa i jej wszelkie uroki (głównie mam na myśli ludzi) wygrywa jako mój ulubiony temat. Miasta, tłum, ludzie mnie interesują, a że większość życia spędzam w Warszawie, siła wyższa.

Natomiast fotografię reportażową zdecydowanie cenię w tym zawodzie najbardziej. Jakiś czas temu wspominałam o Natchway'u, uważanym przeze mnie za genialnego fotografa.

Ale zdjęcia mody, portrety, te ubarwiające świat, rozrywkowe, kolorowe, jak i te przybliżające zjawisko mody jako takiej, czy sławy - nie można pomijać tej ogromnej części fotografii. O dziwo (a może i nie o dziwo) najsławniejsi, och i ach, wcale mnie nie ruszają. Też fakt, że nigdy nie przeczesywałam nazwisk kolejnych fotografów, u mnie to działa na zasadzie błysku - zobaczę świetne zdjęcie i muszę wiedzieć kto, gdzie i jak. Dlatego najsławniejsi według mnie, wcale nie muszą takimi być w branżowej rzeczywistości, a możliwe, że jakichś innych "najsławniejszych" nie znam. Ale np. Anne Leibovitz, czy Demarchelier (tak, to właśnie są ci według mnie "naj") są mało porażający.

Co innego Lauren Dukoff. Jej strona zawiera sporo zdjęć, wątpię żeby wszystkie. I te zdjęcia do mnie przemawiają, mają nastrój. Nie są jak bańki mydlane - śliczniutkie i puste. Niektóre drapieżne, niektóre spokojne, jedne smutne, inne gniewne. Ale nie są robione po to, żeby zaznaczyć jedynie piękno fotografowanego obiektu - widać, że z założenia miały wydobywać charakter osoby czy sytuacji. I to się pani Dukoff udaje bardzo zgrabnie.

Pierwsze jej zdjęcie, na które zwróciłam uwagę, Joe Henry. Im dłużej na nie patrzę, tym większą mam ochotę nigdy nie przestawać.


I kolejne, po którym Lauren Dukoff pokochałam, Sting. Zdjęcia ludzi wymagają odrobiny kooperacji obu stron, pomysłu i szczęścia, żeby uchwycić najlepszy moment. Voila! Ja chcę więcej.


I to światło, którego Dukoff tak przebiegle używa. Chętnie bym się zakochała.
Tyle o fotografii. Na razie.

Zdjęcia ze strony autorki: http://www.laurendukoff.com/

sobota, 13 marca 2010

"Tajemnica rodu Hegartych", Anne Enright.

„Spadam tak od miesięcy. Od miesięcy spadam w swoje życie. I zaraz w nie trafię.”

Tym zdaniem książka się kończy, ale może powinna się zaczynać? W ramach ostrzeżenia dla czytelnika, który od pierwszej strony wpada w życie Veroniki i niewiele z niego rozumie.
Czytając opis na okładce, tytuł, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Dlatego pierwszym stronom towarzyszyło nie tylko niezrozumienie, ale także lekkie rozdrażnienie. Ja się nastawiłam na wspaniałą powieść o tajemnicy rodzinnej, a zamiast tego czytam wynurzenia jakiejś nie do końca zdrowej psychicznie kobitki o jej życiu rodzinnym i o wyobrażeniach na temat jej babci.
Ale po jakimś czasie tknęło mnie, że może coś w tym jest? I kiedy przestałam traktować Veronicę jak wariatkę – wariatką być przestała. Została tylko odrobinę denerwująca kobieta z problemami. I wyłoniła się też tajemnica. I opowieść o rodzinie.

„Wszystkie wielodzietne rodziny są takie same. (…) Zawsze się trafi jeden pijak. Zawsze się trafi ktoś molestowany w dzieciństwie. Zawsze się trafi ogromna kariera, z wieloma domami w różnych krajach, do których właściciel nikogo nie zaprasza. Zawsze się trafi tajemnicza siostra.”
*

Nie pochodzę z wielodzietnej rodziny, więc nie wiem ile w tych słowach prawdy, ale niewątpliwie do Hegartych pasują jak ulał. Tylko sposób patrzenia Veroniki na świat jest tak nieprzyjemny i depresyjny, że zamiast opowieści wciągającej dostajemy męczącą. Główna bohaterka jest jakby lekko dysfunkcyjna – podobnie jak większość jej otoczenia. I nie wiem, czy ta tajemnica sprzed lat była tego przyczyną, czy po prostu Veronica taka miała być – trochę nużąca swoim antypatycznym charakterem.
„Tajemnicę rodu Hegartych” czytałam skokami, w pewnych miejscach nie mogłam się oderwać, żeby potem znowu ziewać nad swobodnym przepływem myśli Veroniki. Taka jest ta książka – wszystko poza narratorką jest całkiem interesujące.
Tytułowa tajemnica sama w sobie zbytnio nie zaskakuje, ale wątpię, żeby miała zaskakiwać. To nie jest opowieść z zagadką w tle, ale psychologiczna wycieczka po umyśle kobiety obciążonej traumą z dzieciństwa. Właściwie nawet nie jej traumą.
Kiedy oddzielić prywatne przemyślenia Veroniki od reszty, „Tajemnica rodu Hegartych” staje się bardzo wciągającą historią zła, którego skutki ciągną się pokoleniami i zapewne nigdy nie znikną całkowicie. Veronica jest chyba jedyną osobą w rodzinie, która domyśla się przyczyn samobójstwa swojego brata, ale z drugiej strony nigdy nie wiadomo. Hegarty’owie są barwni, odrobinę podłamani psychicznie i mało ze sobą zintegrowani, ale interesujący. Niestety Veronica sama w sobie męczy nieprzystosowaniem, chociaż ładnie komentuje swoje otoczenie – szczególnie dwie córki.

Chociaż miejscami miałam ochotę cisnąć książkę w kąt, czytało się ją raczej gładko. W porównaniu jednak z innymi nagrodami Bookera, „Tajemnica rodu Hegartych” raczej nie poraża. Ale również odzywa się w tej recenzji moje małe spaczenie, mianowicie niechęć do literatury irlandzkiej. Jakoś wszystkie irlandzkie książki, które czytałam, sprawiają wrażenie, jakby każdy w tym kraju dziwnie zaciągał i hodował owce, w wolnych chwilach wydłubując nożem brud zza paznokci. A przecież tak nie może być! Nigdy tam nie byłam, ale Irlandia to zapewne piękny kraj, chociaż jej mieszkańcy może nie są aż tak życzliwi, jak głosi powszechna opinia.

*"Tajemnica rodu Hegartych", Anne Enright, tłumaczenie Anny Kołyszko, Wyd. Literackie 2008, s.203

wtorek, 2 marca 2010

"Odette i inne historie miłosne", Eric-Emmanuel Schmitt.

Miniony tydzień nie był zbyt dobry, jeżeli chodzi o książki i mnie. Pomijam już nieszczęście, jakim była poprawka egzaminu, z okazji której nigdzie się nie ruszałam bez fury notatek na różnej wielkości kartkach, które fruwały wokół mnie.
Najpierw, pełna niedawno odkrytego zainteresowania Ukrainą, sięgnęłam po „Siostro, siostro” Oksany Zabużko i nie przebrnęłam nawet przez pierwsze dwa opowiadania. Nie wiem, czy nie przypasował mi styl, czy temat, ale nie dało rady. Nic to, twarda byłam, przewidziałam, że Oksana Zabużko może mnie nie zainteresować, miałam pod ręką również „Dwanaście kręgów” Andruchowycza – poszło lepiej, zmogłam połowę.
Najwyraźniej Ukraina nie chce ze mną współpracować i pozostaną mi czysto historyczne źródła na temat. I poezja Wasyla Stusa – chociaż też nie jestem tej poezji pewna, skoro zbytnio w wierszach nie gustuję.

Także po lekko przytłaczającej przygodzie ukraińskiej chciałam przeczytać pewniaka, książkę nokaut, która na pewno mi się spodoba – a któż, jeśli nie Eric-Emmanuel Schmitt dostarcza mi pięknych pozycji literackich? Wahałam się chwilę między „Marzycielką z Ostendy”, a „Odette…”, w końcu padło na historię miłosne. Teraz myślę, że należało wziąć „Marzycielkę z Ostendy”.
Rozumiem, że zawsze musi być ten pierwszy raz, a E.E. Schmitt też człowiek, ale przyznam się, że niewiele jest niespodzianek, które dołują mnie bardziej, niż kiepska książka moich ulubionych pisarzy. Bo moja szufladka z „ulubionymi pisarzami” jest prawie pusta – wszyscy mają mankamenty, ale Schmitt się jeszcze bronił.

Oczywiście „Odette i inne historie miłosne” to zbiór opowiadań na poziomie, którego znaczna część autorów szumnie zwanych pisarzami, nie przebija nawet w snach. Inteligencja, mądrość, bystre dialogi, akapity skłaniające do zadumy, tak, to wszystko i w „Odette…” jest. Ale naprawdę, jak na Schmitta, nie podobało mi się.
Widzicie, nie miałam pojęcia o czym on chciał napisać. A kto jak kto, ale Schmitt zwykle bardzo silny przekaz w swoich książkach zawiera. Moralista, cholera, ale jego jednego w tym moralizatorstwie lubię. A w „Odette…” nie umiałam dostrzec celu, który mu przyświecał, w związku z czym czytałam zbiorek całkiem niezłych, jednakże miejscami nudnych opowiadań o miłości i jej skutkach, przyczynach, i innych związanych z miłością wydarzeniach.
Co prawda zaczyna się pięknie, pierwsze opowiadanie, „Wanda Winnipeg” rozbudziło mój apetyt na dalszą część, wywołało błysk w oku i uśmiech zadowolenia. Niestety, reszta uśmiech starła i zamiast błysków w oku marszczyłam nos w rozpaczy. Przyznam się wręcz do czynu strasznego, ja tę książkę kartkowałam! Przerzucałam znudzona strony, szukając lepszych fragmentów – proszę, Schmitta się przecież nie kartkuje. Zbrodnia. Jest mi z tym niecnym kartkowaniem zdecydowanie źle.

Przecież Eric-Emmanuel Schmitt jeszcze nigdy mnie nie zawiódł, a z jego książek pominęłam chyba tylko „Przypadek Adolfa H.”, co mam zamiar nadrobić, i „Dziecko Noego”.
Niedawno czytane przeze mnie „Moje życie z Mozartem” było świetne, naprawdę. A „Pan Ibrahim i kwiaty Koranu” to moje prywatne mistrzostwo, kolejna z tych książek, do których często wracam i podczytuję ukradkiem znajome zdania, kiedy smętnie sterczę przed regałem w poszukiwaniu czegoś do czytania.
Także postanawiam pójść na kompromis z jednym z moich ulubionych pisarzy, ja udam, że „Odette i inne historie miłosne” mi się podobały, a on już nigdy więcej mi tego nie zrobi. Dobry plan? Dobry.
I bardzo chcę przeczytać „Ulissesa z Bagdadu”.

PS. Miss Jacobs podała informację, że Eric Emmanuel-Schmitt ma być w Warszawie 7-8 marca, 8 marca o 17.00 w Traffic Club. I zastanawiam się poważnie czy po raz pierwszy w życiu nie pójść na spotkanie z autorem. Autorzy średnio interesują jako tacy, a autografów nie lubię. Gdyby Stendhal zmartwychwstał, albo Dostojewski, to na spotkanie z nimi przeleciałabym pół świata, ale wśród współcześnie żyjących pisarzy jakoś nie mogę pomyśleć o kimś, kto wzbudzałby we mnie aż takie emocje. Ale może, może jego bym chciała zobaczyć?