Zaczęłam po angielsku, skończyłam po polsku i stwierdzam, że czegoś takiego było mi trzeba. Książkę wręczyła mi siostra C., kiedy niedawno odwiedzaliśmy jego rodziców w ramach przymusowej integracji przedświątecznej. Zmarszczyłam brwi nad przerażająco słodką okładką, zmarszczyłam brwi nad opisem, ale uznałam, że nawet jak mi się nie spodoba, to przecież mnie nie zabije.
Przez pierwsze kilkadziesiąt stron, zanim główna bohaterka wyjechała w końcu z Atlanty, miałam ochotę dziesięć razy rzucić książkę w kąt. W końcu ile można czytać o nie mogących się pozbierać kobietach w wieku prawie średnim, które mąż puścił kantem? Aż by się chciało potrząsnąć, huknąć i z kopniakiem na szczęście posłać ponownie w wielki świat. Ale z drugiej strony, co ja mogę wiedzieć o uczuciach, które opanowują człowieka, kiedy pewnego dnia jego poukładane ładnie życie wali się w urocze gruzy.
Potem umarła jej matka i odczułam dla niej cień współczucia. A potem pojawiły się łabędzie i już czytało się przyjemnie.
Oczywiście to nie jest lektura bardzo wysokich lotów, ale również nie bolą zęby. W zalewie podejrzanych chick-litów i pseudo-głębokich dramatów miło trafić na książkę napisaną tak po prostu, bez zadęcia na mądre przesłanie, ale też bez tego banalnego połysku rodem z Fifth Avenue. Nawet jeśli początki nie były łatwe, szkoda mi było, kiedy dotarłam do ostatniej strony. Ja już bym mogła tę książkę czytać długo, przyzwyczaiłam się do niej. Mały domek, łabędzie, ponury inwalida z przeciwka, koszmary z mamusią, ojciec z depresją, portugalskie panie... Żyłam chwilę życiem Molly zamiast moim własnym i przy jej życiu odpoczywałam.
Możliwe, że "Uciekłam na wyspę" przypadło mi do gustu akurat teraz, bo to taka nieskomplikowana rozrywka dla zmęczonego umysłu. Szczególnie, że wcześniej kolejno porzucałam "Moją historię czytania", "Duże amerykańskie dziecko" i "Muzea i kobiety", nie mogłam przebrnąć nawet przez połowę. Potem już tylko kiwałam się w kącie z wymownym "dajcie mi coś lekkiego!" w oczach, dostałam "Uciekłam na wyspę" i odetchnęłam z ulgą.
Ale możliwe też, że to jednak jest po prostu dobra książka, już sami musicie sprawdzić.
Ja się w każdym razie zachęciłam i przytargałam sobie z biblioteki kolejną książkę pani Siddons, "Zdarzyło się pewnego lata" - kiedy znowu będę miała niedobór lekkości we krwi, mam już pierwszego zwycięzcę.
0 komentarze:
Prześlij komentarz