piątek, 28 września 2012

Sitcomy zjadają mnie na śniadanie, czyli oglądajcie "Happy Endings".

Od razu ostrzegam: poniżej część pierwsza.

Serialowość jest wszechobecna na orbicie Liritio. Takie życie.

Chociaż od czasu (moich już oficjalnie naj!) "Przyjaciół" nie wymyślono nic lepszego, próby są. Wiele prób.
Schemat raczej stały: mieszana (płciowo głównie) grupa, ulubiony bar/kawiarnia/cokolwiek, cięte dialogi o życiu, śmierci i tych sprawach. I to piękne przesłanie, że istnieją ludzie, którym można powiedzieć wszystko, zrobić z nimi każdą głupotę, a oni nadal będą nas kochać, będą tam dla nas. W to chce się wierzyć.

Odkąd "How I Met Your Mother" po kiepskim sezonie siódmym przestało być dla mnie główną atrakcją, zaczęłam macać wkoło, przeczesywać nowe i stare, słuchać dobrych rad tłumu, znaczy szukać nowego sitcomu, który będzie wprawiał mnie w pozytywny nastrój.


O "Happy Endings" możecie nie wszyscy wiedzieć, polecam przynajmniej próbę.
Akcję przeniesiono co prawda z Nowego Jorku do Chicago, ale ogólny styl jest podobny do starych, dobrych Friendsów. W jednym odcinku sami bohaterowie przyrównują się do poszczególnych postaci z "Przyjaciół", co nie znaczy, że te dwa seriale niczym się nie różnią, mimo że "Happy Endings" bywają określane po prostu updatem "Friends".
Nie do końca tak jest.
Niby w obu główni bohaterowie znają się długo albo jeszcze dłużej, częściowo wspólnie mieszkają (chociaż nie drzwi w drzwi), a wolny czas spędzają głównie gromadą. Ale "Happy Endings" to znacznie mniej familijna atmosfera, serial rozpoczął emisję w 2011 roku, "Przyjaciele" zaczynali w 1994tym. I tym "Przyjaciołom" jeszcze z XX wieku nie brak niczego, ale odrobiny drapieżności tak. Też rozkład sił w "Happy Endings" jest inny - grupa składa się z małżeństwa, rozbitej pary, geja i wiecznej singielki.

Od lewej, tył taksówki: Alex, Max, Jane. Przód: Brad i Dave. Moje najnowsze słoneczkowe mordeczki, które dwoma sezonami zdobyły serce Liritio i teraz niecierpliwie czekam aż do mnie wrócą w sezonie trzecim.
Alex, słodka kobietka z prawie artystyczną duszą, która prowadzi własny sklep z ubraniami i biżuterią (w którym raczej nie ma klientów), emanuje pozytywną energią, a jednak to właśnie jej najdłużej zajmuje zrozumienie wszelakich przenośni i niedomówień.
Dave, mało charakterystyczny pan, który chciałby mieć swoją restaurację, ale póki co pracuje w biurze. Jest nawet jeden odcinek serialu, w którym wszyscy wymieniają swoją rolę w grupie, swoje charakterystyczne cechy, a Dave jest Davem. Dave chciałby być "the cool one", co nie zmienia faktu, że jest po prostu ich ukochanym Davem.
Alex w pilotowym odcinku ucieka Dave'owi sprzed ołtarza. Mocny początek pierwszego sezonu, który w dużej mierze kręci się wokół prób utrzymania grupy przyjaciół razem, mimo tak drastycznego rozłamu między dwójką z nich.


Jane, siostra Alex, nieco impulsywna mistrzyni planowania, która rozstawia wszystkich po kątach i sprząta pod kanapą z pomocą deski monterskiej (takiej, którą wjeżdża się pod samochody). Początkowo jej postać działała mi na nerwy, ale im dalej w serial, tym częściej skupiano się nie na jej obsesyjnej potrzebie kontroli, ale na tym jak świetnie jej obsesje sprawdzają się w połączeniu z charakterem jej męża. Tak oto Brad i Jane stali się moją ulubioną parą z ekranu. On jest uroczym pantoflarzem, ona blond dyktatorką, ale nie można zaprzeczyć, że tych dwoje rzeczywiście jest razem na dobre i na złe.
Brad jest słodki, to chyba najlepsze określenie. W pewien sposób równie kobiecy, co jego władcza żona, ale on też sroce spod ogona nie wypadł i pewne manipulacje potrafi uskuteczniać, kiedy chodzi o jego blond panią. Brad i Jane są rewelacyjni, zabawni i zgrani niczym stare dobre małżeństwo... Którym przecież są.


Wreszcie Penny, której trzydzieste urodziny też przypadają na odcinek pilotowy. Penny jest rozgadana, rozemocjonowana, trochę może szurnięta, poszukuje wielkiej miłości, a wiele odcinków poświęconych jest jej nowym chłopakom. Jest wśród nich jeden hipster, jeden milioner i nawet jeden o nazwisku Hitler, ma dziewczyna ślepe szczęście.
Jako że Penny to narwana, ale dobra dusza (zgadza się nawet na weselny taniec z facetem na skypie... Tak, tańczy z laptopem), z kiepskim gustem do mężczyzn, nie dziwne jest, że przez jakiś czas była dziewczyną - przykrywką Maxa, najmniej homoseksualnego geja jakiego ktokolwiek widział.
Czyli na koniec mój ulubieniec, Max. Nie ma stałej pracy, mieszka w lofcie i ktoś ciągle musi za niego płacić. Ponadto wydaje się potwornie inteligentny, boi się zobowiązań, a cięte riposty to dla niego odpowiednik oddychania. I zapada w sen zimowy! Albo coś na kształt snu zimowego...
Gdyby nie przeintelektualizowany, złośliwy Max, "Happy Endings" straciłoby większość swojej wabiącej ironią atmosfery.


Podobnie jak Barney w "How I Met Your Mother", Max jest najbarwniejszą postacią "Happy Endings". A przynajmniej tak było na początku - serial zaczynał bowiem z poziomu średniego, jakby scenarzyści nie mieli pewności, w którą stronę chcą skierować swoich bohaterów. Ale z odcinka na odcinek było lepiej, zaczęto rozwijać specyficzny stosunek Penny i Maxa, małżeństwo Brada i Jane, szybko przestał być to serial, w którym wszystko kręci się wokół rozbitej pary. A drugi sezon był już całkiem fantastyczny.

Liritio się zdziwiła, że "Happy Endings" skradło jej sporo czasu i zagnieździło się w repertuarze serialowym.
Zdziwiłam się również, że miejscami "Happy Endings" wydaje się sitcomem produkcji angielskiej, czego nie umiem wyjaśnić, ale jest to niewątpliwie spora pochwała dla amerykańskiego serialu.


Wariackie przygody oferuje nam znaczna większość sitcomowych fabuł (przynajmniej jeśli chodzi o te dotyczące grup przyjaciół), ale naprawdę dobre dialogi na temat codzienności niekoniecznie szalonej i ekscytującej, to nie pojawia się zbyt często. Dialogi przy tym nie silące się na dowcipną puentę co drugiego zdania, co z różnym skutkiem ma miejsce np. w "2 Broke Girls". Nie powiem, że "2 Broke Girls" nie jest śmieszne, ale... To jest zupełnie inny rodzaj humoru i ja wybieram ten nieco subtelniejszy z "Happy Endings".

Jak już wspominałam, dwa sezony są nierówne, drugi znacznie lepszy, ale pierwszy oferuje za to spójniejszą myśl przewodnią, która przemyka z odcinka na odcinek. Rzeczywiście, sezon drugi to już bardziej typowy układ: niby jakaś ciągłość zdarzeń jest, ale raczej w formie akcentowanych możliwości dalszego rozwoju akcji, niż faktycznych jej zwrotów.

W "Happy Endings" żartują i z Hitlera, i z Bin Ladena - tak, tak, naprawdę humor "Happy Endings" jest subtelny - nawet w temacie rasizmu nie są zbytnio poprawni politycznie, a do homoseksualizmu podejście przedstawiają zdecydowanie odmienne, niż to, do którego przyzwyczaiły nas niezliczone chick - flickowe twory. Też obiło mi się o uszy, że kolejne odcinki sezonu pierwszego były puszczane w amerykańskiej telewizji w złej kolejności... Można się więc odrobinę zdziwić, że serial dostał drugi a teraz trzeci sezon. Ale jednak, najwyraźniej nie ja jedyna coś w tych szczęśliwych (powiedzmy...) zakończeniach widzę.

poniedziałek, 24 września 2012

W czekaniu bywam dobra, czyli zwiastuny.

Koniec wakacji to powrót do kinowych premier, które latem raczej omijam (chociaż są wyjątki). Nadal nie widziałam Batmana, nadal nie widziałam Bourne'a bez Bourne'a, w kinie już raczej nie zamierzam. Batmana mi szkoda trochę bardziej, opinie oscylują od "dobre" po "rewelacja!!!!!!!" (wykrzykniki są ważne :).

Problemem polskich premier jest sprawa raczej podstawowa: wielu brak.
Szczególnie brak tych, na które bym czekała, gdybym tylko mogła. Ale dat nie ma, informacje są sprzeczne, Liritio może szlifować cierpliwość w tym biernym oczekiwaniu na filmy, których nasze kina mogą wcale nie ujrzeć.

Tak czy inaczej, zwiastuny się pojawiają i oto czekamy.
Najpierw sławne oczywistości.

"Django Unchained", reżyseria: Quentin Tarantino, premiera: 25.12.2012/Polska: 01.02.2013.
Czyli jeszcze trochę.
Wiecie, można mieć obawy, że znowu Waltz, że partneruje mu Foxx (chociaż to raczej nadzieja na początek pięknej przyjaźni), że zwiastun niespecjalny...
Ale jak pokazało "True Grit", nie zawodzą filmy z piosenkami Johnny'ego Casha w zwiastunie. I Leonardo w roli złego zbója z Dzikiego Zachodu... I Tarantino, którego filmów zawsze mi mało.



"Anna Karenina", reżyseria: Joe Wright, premiera: już była/Polska: 23.11.2012.
Chociaż z Zachodu zachwytów ponadprzeciętnych nie odnotowałam... Ale historia, której nie znoszę - naprawdę, kiedyś o tym wspominałam, kobiety Tołstoja są nieznośne, a Karenina najgorsza. Może ja jestem zbyt pragmatyczna i porywy namiętności mnie nie wzruszają, ale to nie do końca tak, Tołstojowe porywy mnie nie wzruszają.
Ale to wygląda interesująco na tyle, żebym nielubianą historię zobaczyła na ekranie. Joe Wright jest znany z wizualnie pięknych filmów, ale jego "Anna Karenina" zapowiada się wręcz dziwacznie, teatralnie.



I Jude Law w roli odpychającego Karenina, tego jestem najbardziej ciekawa. Rzeczywiście, słoneczny chłopak filmu zamieniony został w kogoś zupełnie do siebie niepodobnego. To chcę zobaczyć.
Reszta obsady też zachęca: Matthew McFadyen, Kelly MacDonald, Olivia Williams... I ta Keira, którą czasem lubię, a czasem nie.
Tylko ten młody człowiek w roli Wrońskiego mnie zastanawia... Ale może coś w tym jest?

"Skyfall", reż. Sam Mendes, premiera: 25/26.10.2012.



Dwa słowa: blond Bardem. Javier Bardem z włosami niczym jajecznica! W teaserze tego nie ma, ale pełen zwiastun jest długi i nudny.
Ben Whishaw (jako Q) też zachęca. I Ralph Fiennes, jego zawsze mogę oglądać.
Ale ja chętnie oglądam każdego Bonda od czasów "Casino Royale" - jestem w drużynie zwolenników Bonda po oszpeceniu kanciastością Craiga. Mnie to odpowiada, chociaż 007 już nie ma czarującego uśmiechu Rogera Moore'a, zyskał jakąś głębię.

Dalej już skromniej.

"The Master", reż. Paul Thomas Anderson, premiera: już była, w Wenecji. O polskiej nic nie wiem.



Joaguin Phoenix. Phillip Seymour Hoffman. Amy Adams. Ten film można chociażby dla nazwisk obsady i reżysera wrzucić do "must see". A Liritio ogląda filmy również tylko dla obsady.
I wielki powrót Phoenixa, który jest jednym z moich ulubionych aktorów, chociaż rzadko gra w moich ulubionych filmach. Ale cieszę się na wzrost formy i nominacje, które na pewno będą. Chyba.

"Killing Them Softly", reż. Andrew Dominik, premiera: już była/Polska: 16.11.2012.



Ray Liotta :)
A Brad Pitt ostatnimi czasy nie gra w złych filmach. "Killing Them Softly" zapowiada się jak dobry film o wdzięcznych twardzielach z szarej strefy, jest na co czekać.
I ponownie casus piosenki Johnny'ego Casha w zwiastunie.

Jeszcze wisienka na torcie.
Czuję, że ten film będzie moim nowym "RED".
"Seven Psychopaths", reż. Martin McDonagh, premiera: 12.10.2012/Polska: 30.11.2012.



Obsada! Historia! Shih Tzu... I Tom Waits z króliczkiem. Proszę, jak na ekranie pojawia się Tom Waits z króliczkiem, to już wszystko jest piękne.

sobota, 22 września 2012

"In these hands I'll hide, while this world collides..."

Z tego co pamiętam, jedynie Sting i Burt Bacharach zaliczyli więcej niż jednorazową obecność na blogu... I Norah Jones. I może Sinatra? Nie, chyba Sinatra nie.
Piszę to dlatego, żeby było zupełnie jasne, na punkcie Olafura Arnaldsa jestem zupełnie zakręcona. Jego ostatnią płytę Living Room Songs dostałam w prezencie, wcześniej słabo kojarzyłam tego pana. Ale włączyłam i przepadłam. "Near Light", przepiękne. Poprzednio było "This Place is a Shelter" właśnie spośród Living Room Songs.

Na dzisiejszy wieczór "Old Skin", Olafur Arnalds i Arnór Dan. Chyba się uzależniłam.



W zimną sobotnią noc można wysłuchać tego wiele razy. Ja niestety wychodzę z domu (a tam pada!), ale Wy macie szansę.

wtorek, 18 września 2012

"Sklep na rogu", reż. Ernst Lubitsch.

Pierwowzór niemożliwego dla mnie do strawienia "Masz wiadomość". To aż przerażające, jak bardzo film z Meg Ryan i Tomem Hanksem odbiega od wersji z 1940 roku.
Tutaj mamy wdzięk, dowcip, konkretną historię, przyjemnie zaaranżowane wątki poboczne i proste, zrozumiałe motywy bohaterów. Tutaj mamy uroczy romans z odrobiną poetycznie nieprawdopodobnego zrządzenia losu.
Ponad pół wieku później zaprezentowano rozwleczoną historię internetowej znajomości, w której niewiele kupy się trzyma, dobrych dialogów brak, natomiast zastąpiono je przesłodzonym zakończeniem i gratis dołożono kilka niemożebnie głupich elementów akcji.
Norę Ephron (reżyserkę i scenarzystkę "Masz wiadomość") po wsze czasy można chwalić za scenariusz do "Kiedy Harry poznał Sally", ale cała reszta jej twórczości jest moim zdaniem równie trafiona co kula w płocie. Może jeszcze poza "Zgagą", chociaż to raczej zasługa duetu Meryl Streep i Jacka Nicholsona.
Mniejsza o marginalne wycieczki, wracamy do "Sklepu na rogu".

Film jest grzeczny, to nie ulega wątpliwości, "źli" są szybko demaskowani, a para głównych bohaterów raczej nie posiada większych wad. Ale "Sklep na rogu" to stare kino i przyjemny romans, głębia postaci może nie do końca była głównym priorytetem. Niespecjalnie też razi brak takowej, częściowo dlatego, że James Stewart był naprawdę znakomitym aktorem i nawet w roli Alfreda - trochę przemądrzałego, a przy tym słodko złośliwego sprzedawcy galanterii - wydaje się interesującą postacią. Rozbrajająca jest scena, w której Alfred opowiada, że zaczął pisać do pewnej damy w poszukiwaniu wiedzy o świecie, gdyż nie stać go na encyklopedię.
Przy tym Alfred/Stewart jest naprawdę czarujący w tym filmie, a ślepa Liritio zawsze uważała Stewarta za aktora dobrego, ale mało wdzięcznego. Teraz odszczekuję, nie wiem gdzie miałam oczy, James Stewart jest uroczy. (Idiotyczny, przypadkowy rym musi być, inaczej to nie mój blog!)


Pełna wdzięku (i niechęci) relacja między Alfredem a Klarą (Margaret Sullavan) jest samograjem. Korespondencyjni znajomi w rzeczywistym życiu spierają się ze sobą, wyzłośliwiają, ostentacyjnie ignorują nawzajem swoje zdanie na wszelaki temat, a gdyby mogli, dosłownie podstawialiby sobie nogi. Przy tym są tak zadowoleni z siebie i pełni uwielbienia dla "nieznajomych" z listów, że aż zaciera się ręce na ich miny w obliczu rewelacji, że wyglądana z nadzieją osoba jest tak naprawdę znienawidzonym współpracownikiem.

Ponadto drugi plan wiele dodaje prostej opowieści o miłości. A tu też się dzieje, personel sklepu pana Matuschka to zabawna galeria postaci. Sam właściciel, czasem srogi a czasem jowialny, czyli w sumie niezdecydowany Hugo Matuschek (Frank Morgan), rozpaczliwie sfrustrowany romansem żony. Pozujący na dandysa Ferench, bawidamek, nieudolny dowcipniś czekający na awans. Pełen ambicji, cwany Pepi, chłopiec na posyłki (głownie pani Matuschek), który odgrywa w akcji zaskakująco dużą rolę. Jeszcze nieśmiały, znerwicowany Pirovitch z wąsem, który wydaje się bać własnego cienia i chowa się za każdym razem, gdy pan Matuschek pyta o opinię.


Ogromną wadą "Masz wiadomość" (poza innymi ogromnymi wadami tego filmu) jest niepotrzebne rozdęcie tematu. Przejęcia, wielkie interesy, jakieś niepotrzebne dzieci, nieudany narzeczony, ciągłe wzdychanie Meg Ryan...
Akcja "Sklepu na rogu" toczy się w przeciągu niewielu dni, głównie na małej przestrzeni sklepu i zaplecza. Wiele scen opisujących relacje między pracownikami, chemię Klary i Alfreda, zostało prosto, ale skutecznie sprowadzonych do dialogów w oczekiwaniu na otwarcie sklepu (bój o otwieranie drzwi panu Matuschkowi), dyskusji nad asortymentem (bój o pudełka z pozytywką), dekorowaniem drzewka świątecznego (bój o wcześniejsze wolne) czy zwykłym przepychaniem się przy szafkach.
Ale "Sklep na rogu", mimo skromnej otoczki, jest po prostu ładnym, słodkim filmem z naprawdę dobrymi dialogami. Filmem, po którym po prostu robi się milej na świecie.

A kawiarniana rozmowa Alfreda, który już wie i Klary, która jeszcze nie wie to mistrzowsko napisana eksplozja emocji w nienaruszalnych ramach społecznych konwenansów i dobrego tonu, już dla tej jednej sceny warto obejrzeć całość.

niedziela, 9 września 2012

"Chleb i tulipany", reż. Silvio Soldini.

Obejrzałam zadziwiający film. Zupełnie przypadkowo. A przez pierwsze minuty w ogóle nie wiedziałam, na co patrzę.
Jakiś niskobudżetowy projekt włoskiego debiutanta? Nie, mimo wyraźnie niskich nakładów finansowych, coś za mało kontrowersji i młodości w tym filmie było, żeby okazał się debiutanckim kinem. Kino telewizji, które potrafi w jednym wnętrzu przedstawić każdą objętość scenariusza i udawać, ze wszystko gra? Nie, to też mi nie pasowało. Wnętrze jednak było więcej niż jedno.
Nie miałam pojęcia, czego się po tym filmie spodziewać, ale oglądało się wspaniale. Ten film to taka prosta przyjemność, którą bardzo szkoda ominąć.

Historia? Rosalba została zapomniana przez współwycieczkowiczów na stacji benzynowej. O tyle jest to znamienne, że jej nieobecności w autokarze nie zauważył ani mąż, ani żaden z dwóch synów, ani nikt w ogóle.
A może to przez swoje nieogarnięcie Rosalba zgubiła resztę wycieczki? Z dwóch stron można na to spojrzeć, ale na pewno pierwsze sceny bezbłędnie określają jej postać. Odrobinę roztrzepana, zahukana przez męża pani domu, która spóźniła się na autokar, bo wyławiała kolczyk z muszli klozetowej. Pęsetą. Tak, potem wyławiała również pęsetę.

Jednocześnie Rosalba już od pierwszych scen wydaje się jednak inna, niż chciałby to widzieć na przykład jej mąż, jest w niej jakaś stłumiona przekora. W delikatnym uśmiechu, w milczeniu, w tym uważnie ściskanym pudełeczku kupionym na pamiątkę, którego wieczko tłucze się na podłodze autokaru. I ta przekora zaczyna pokazywać czułki na owej niefortunnej stacji benzynowej, a szczerzy się już pełną gębą, kiedy Rosalba zamiast czekać na rozkrzyczanego męża, trafia autostopem do Wenecji. Tak po prostu, bo nigdy nie była.

W tej teoretycznie prościutkiej opowieści zawartych jest bardzo wiele drobnych wątków. A może raczej kilka z życia wziętych obrazków, nawet nie pełnoprawnych wątków.
Zagubiony bez żony Mimmo (szczęśliwy w biznesie wykończeniowym, łazienki to podstawa), któremu nikt nie chce uprasować koszuli, a już na pewno nie kochanka.
Hydraulik/detektyw amator wysłany przez Pana Męża na poszukiwania krnąbrnej Rosalby, która jakoś nie spieszy się z powrotem do domu. Oj, scena, w której hydraulik Costantino śledzi Rosalbę to perełka, pościg mistrzostwo, chluba w życiorysie każdego detektywa.
Stary kwiaciarz rozstawiający klientów po kątach, kiedy kupują nieodpowiednie kwiaty. Odpowiedni bukiet to sprawa równie poważna, co wykończenie łazienki.
Masażystka Grazia z sąsiedztwa... O właśnie, masażystka, która marzy o miłości.
Rosalba może też marzy, ale ona ma męża, dwóch synów... Ona marzy inaczej, a tak naprawdę to gra na akordeonie i chyba wtedy jest tak samo, jakby marzyła.

Ale zanim masażystka, zanim kwiaciarz, hydraulik i na pewno zanim akordeon, Rosalba trafia do ponurego pensjonatu i idzie na kolację. A tam postać, w której Liritio zakochała się momentalnie po czubki uszu.
Fernando, posępny kelner w białej marynarce, którego sposób wysławiania się jest zastanawiająco wyszukany (o ile angielskie napisy prawidłowo oddają włoski oryginał dialogu). Naprawdę, ten człowiek nie mówi, on się wysławia, dla takich zdań stworzono czynność wysławiania się. A przy okazji zgadza się wynająć Rosalbie pokój (zagracony, ale jednak). Nagła lokatorka nieco krzyżuje jego plany, które wymagają krzesełka, sznura i chwili spokoju, ale z drugiej strony "Chleb i tulipany" to film również o tym, czego potrzebujemy i co dostajemy od życia. Czyli że jest zupełnie tak samo, jak śpiewa Mick Jagger, że "sometimes you get what you need". Rosalba akordeon, masażystka przyjaciółkę, a kelner Fernando ciepłą duszę w mieszkaniu.

"Chleb i tulipany" to przede wszystkim pogoda ducha i delikatność przekazu. Bez namolnych treści, bez niepotrzebnych dialogów poznajemy kolejne osoby, kolejne sytuacje, a drobne elementy tej historii trafiają na swoje miejsce. Bo chociaż jest prosto i zwięźle, znajduje się czas na matkę hydraulika, która pakuje prowiant i ociera łzy. Też na małe śledztwo Rosalby, która przecież sama jest śledzona. I na czarująco cwanego właściciela hotelu/odrapanej łajby.

I jeszcze znajduje się czas na Wenecję. Nie na miasto - pocztówkę turystyczną, które widujemy w wielu filmach ("Turysta" się kłania), ale miasto w którym się żyje. Wąskie, zapyziałe uliczki, wysokie kamienice, drewniane bale stojące w wodzie i puste, zszarzałe place... To jest silna charakterystyka filmu Soldiniego, szczerość planu zdjęciowego, szczerość całości. Bez upiększeń, czy to wnętrz, czy aktorów, oglądamy wycinek z życia, który może odrobinę przypomina bajkę, ale bajkę umieszczoną w sztywnej rzeczywistości ciasnych mieszkanek i zmęczonych twarzy.
Czyli Liritio się w "Chlebie i tulipanach" odrobinę zadurzyła, nie mogło być inaczej. W codziennej komedii i w przemycanym romantyzmie, w melodyjnym włoskim.
A w kelnerze Fernando za całokształt zagraconego mieszkania, prześlicznych śniadań (jabłko! jabłko to słowo klucz), sznura i akordeonu w szafie.

poniedziałek, 3 września 2012

Finał: zbiorowa agonia. Czyli Ryszard III, a Liritio przytacza. Znane przytacza.

Nie mogę się pozbyć fragmentu z Barańczaka, linijki tańczą mi w głowie od kilku godzin. Znane linijki, które swego czasu przepisywałam z książki od polskiego do zeszytu, który całe życie (no dobra, odkąd skończyłam naście lat) zapełniam wierszami. Nie swoimi oczywiście, czego jak czego, ale talentu do poezji nie mam. Nie ta dusza, nie te myśli, mam wrażenie.
Podobnie do wielu osób wcześniej i później, zapełniałam ów zeszyt tym, co mnie złapało i nie puszczało, wierszami, cytatami z książek, kawałkami piosenek... W sumie zapełniam nadal, ale odkąd mamy swoje małe komputerki i sieć internetową, takie zeszytowanie wygląda inaczej, stało się nieco... Hm, czynnością jakby dodatkową. Nadprogramową.

A linijki z Barańczaka, właściwie linijka, czyli "Córki: dwie złe, jedna lepsza...". Finał? Kto zna, ten się uśmiecha. A zna pewnie mrowie a mrowie osób.
Zakochana w tych "streszczeniach" Szekspira byłam i jestem.
Czyli Stanisław Barańczak:

Król Lear
Król - ojciec: lebiega.
Błazen: go ostrzega.
Córki: dwie złe, jedna lepsza.
Finał: wszystko się rozpieprza.

Skoro już słowem wstępu podzieliłam się z Wami wersami, których z głowy wyrzucić dzisiaj nie mogłam, przechodzimy dalej. Uznajmy, że cytat okazyjnie, skoro dzisiaj (już dzisiaj, Liritio nadal nie umie wcześnie chodzić spać) pierwszy dzień roku szkolnego, tak?
Barańczaka (jak sam napisał) "podstawowe utwory W. Szekspira, przystępnym sposobem streszczone i dla celów mnemotechnicznych w formę wierszową przyodziane" miło wśród młodzieży szkolnej rozprzestrzeniać. Nawet jak Szekspira czytać nie zaczną, przynajmniej się uśmiechną?

Mój (chyba, aktualnie, to zmienne...) ulubiony:
Romeo i Julia
Rody Werony: wraży raban.
Młodzi: hormony, starzy: szlaban.
Mnich: lekarstwem zielarstwo.
Finał: trup grubą warstwą. 

I jeszcze tytułowy:
Ryszard III
Garbus: knuje.
Wokół szuje.
Ząb za ząb. Królestwo za konia.
Finał: zbiorowa agonia. 

Liritio życzy wszystkim wesołego roku szkolnego, a wpis wyszedł przypadkiem, wszystko przez to brzęczące w głowie "dwie złe, jedna lepsza".
Zastanawiam się, dlaczego akurat córki Leara mi brzęczą, skoro "Króla Leara" czytałam raz w życiu, dzisiaj już nie wiem, nie pamiętam, nie znam.
A Liritio ulubionym Szekspira dramatem jest... Hm, właściwie to żaden, chyba że "Otello". Oryginalna nie jestem.

I na marginesie, mam wrażenie, jako że zeszyt zapisany wyciągnęłam i przeglądałam chwilę lub dwie... Czyli mam wrażenie, że niedługo Leśmianem Lirito będzie się blogowo cieszyła. Leśmianem wiele kartek zapisałam.