poniedziałek, 17 grudnia 2012

Delikatniej, może dźwięczniej.

Cóż ja mogę, skoro poniedziałki rzadko bywają rześko - radosne (chyba że wiosną, ale do wiosny, wiadomo... daleeeko).

Sprawy odkładane na ostatnią chwilę lubią podkradać się leniwie w ten pierwszy dzień tygodnia.
Sprawy nagłe lubią objawiać się ze złośliwym rechotem.
Sprawy cięższe ciążą jakby mocniej, kawa stygnie nieco szybciej... Poniedziałki.

Ale! Znam sposób na delikatne udźwięcznienie każdego dnia, każdego poniedziałku.
Radujcie uszy.

If I Tell You I Love You, Melody Gardot.


środa, 12 grudnia 2012

"Druga prawda", reż. Barbet Schroeder.

Pisząc o tym filmie należałoby zauważyć małe rozdroże.

Z jednej strony dostajemy podstępną treść, niezły galimatias interpretacyjny dla widza, który od powściągliwego początku do otwartego końca nie dostaje znikąd pomocy. Tutaj można się zastanawiać nad wielostronną naturą człowieka, nad niemożliwą obiektywnością stron, nad znaczeniem prawdy.
Z drugiej wykonanie, powiedziałabym, nie do końca zadowalające. Ale o tym później.

Zaczyna się od sprawy kryminalnej: mąż skazany za podwójną próbę zabójstwa żony. Włos na głowie się jeży, kiedy Jeremy Irons niewzruszonym głosem stwierdza "nie zrobiłem tego". Piękny akcent, nieruchoma twarz... Oczywiście mu nie wierzymy, oczywiście, że jest winny. Oczywiście?
Każdy wie, że nic nie jest czarno białe, ale jednak faktyczna wersja wydarzeń jest niepodważalna, interpretować możemy jedynie pobudki. Schody zaczynają się gdy faktycznej wersji brak. "Druga prawda" jest filmem o tyle wciągającym, że chcemy wiedzieć, jak to było. Dlaczego, kto, kiedy... Czy rzeczywiście Klaus von Bulow próbował zamordować swoją żonę.

A potem jest o tyle jeszcze bardziej wciągającym filmem, że prawda chyba przestaje się aż tak liczyć. Jak więc jest, drążenie do gołych faktów czy dialog o pobudkach i moralności?
Pod względem akcji nie mam zastrzeżeń, byłam prawie zafascynowana dobitnym przekazem, że wszystko zależy od punktu widzenia.

Tutaj docieramy do drugiej strony, obsada.
Oscarowa rola Ironsa to największy atut i przekleństwo tego filmu, kiedy dorównuje mu jedynie partnerująca na pierwszym planie Glenn Close i jeszcze obsadzona w znacznie mniejszej roli Christine Baranski (znacie ją z "Mamma Mia!").

Niestety reszta zawodzi. Rudawy Ron Silver w roli adwokata, który musi stoczyć niemały pojedynek ze swoją niepewnością i konsekwencjami, nazwijmy je moralnymi, obrony człowieka, który został już skazany na trzydzieści pięć lat więzienia za zbrodnię mocno perfidną. Głosem moralności (i niemoralności) chyba miały być opinie jego małych pomocników, znaczy studentów i aplikantów z którymi pracuje nad sprawą. Jednak wszelkie dialogi na ten temat wychodziły obsadzie drugoplanowej beznadziejnie i sztywno, bardziej przypominając film instruktażowy bhp niż prawniczy dramat.

Jeszcze w scenach z Ironsem rozdźwięk nie był aż tak istotny, jego tło po prosu ginęło, przestawało mieć znaczenie, a sam Silver grając z Ironsem jakoś dawał radę. Ale w momencie, kiedy musiał udźwignąć całą scenę, kiedy Ironsa brakowało, wyłaziło na wierzch całe jego niedopasowanie do tej złożonej roli, z której zrobił postać zdecydowanie bliższą szkolnemu trenerowi koszykówki niż przebiegłemu prawnikowi.

Niemniej jednak, mimo sporego marnotrawstwa na drugim planie, który mógł składać się z ciekawych postaci, ale większości to się nie udało, film pozostaje wciągający, a duet Glenn Close i Jeremy'ego Ironsa grających schodkowy rozpad małżeństwa warto zobaczyć. Od miłości do tragedii, ale na zimno, nie na darmo to właśnie Irons gra rolę główną.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Guilty Pleasure #1: "Drive Angry", odmawiam 3D, reż. Patrick Lussier.

All hell breaks loose...
Zdecydowanie zachęcam do pełnego radosnych pokwikiwań seansu.

Milton (inny Milton, nie pisarz.... Tam "Raj utracony", tutaj sporo o Piekle, spryciarze...) zwiał z Piekła (kaszka z mleczkiem, każdy by mógł) żeby uratować swoją wnuczkę, która w czasie najbliższej pełni ma zostać ofiarowana Szatanowi, a wtedy Piekło przeniesie się do naszego świata. Taka winda w górę... Tak czy inaczej, po drodze do wnuczki Milton napotyka blond Piper, której samochód okazuje się przydatnym środkiem lokomocji. Ona akurat nie ma nic lepszego do roboty, więc mu towarzyszy i razem gonią Jonaha Kinga i jego uzbrojonych pachołków. Ale to jeszcze nie koniec, za Miltonem, który przede wszystkim jest uciekinierem z Piekła, podąża tajemniczy mężczyzna w garniturze, nazywający się Księgowym.
Certyfikat jakości wystawia Liritio.

Sami wiecie, Cool Guys Don't Look At Explosions!
"Drive Angry" dostarczyło mi mnóstwo radości, chociaż zapowiadało się koszmarnie, nawet mimo ukrytej broni w postaci Williama Fichtnera, którego Liritio kocha szczerze.
Ale jest taki próg absurdu, który "Drive Angry" przekracza nie raz, nie dwa, za którym całkiem poważnie nakręcony film staje się fantastyczną rozrywką, komedią sensacyjną roku i istnym cyrkiem na kółkach z fajerwerkami. I właśnie w "Drive Angry" (aka "Piekielna zemsta") jest ten cyrk, jest niemal wszystko.

Zaciśnięte szczęki przeżywającego Nicolasa Cage'a, w pakiecie również jego tlenione włoski (dlaczego? kiedy rozpoczęła się klątwa tlenionych włosów Cage'a?).
Tak naprawdę nie mam nic przeciwko Cage'owi, chociaż czasem zastanawiam się, co zjadło tego pana, który wybierał role w filmach sensacyjnych, owszem, zawsze, ale towarzyszyły im tytuły z innych bajek. Chociażby "Adaptacja", "Mandolina kapitana Corelli", "Miasto Aniołów"... Nic to, najwyraźniej woli stronę naprawdę przeciętnych sensacyjniaczków (chociaż czasem, może niezamierzenie wyjdzie coś pozytywnie szalonego, jak niniejszy tytuł) i słabych horrorów. Może tak po prostu lepiej się bawi.

A Milton z "Drive Angry" jest (to oczywiste) niewzruszony. Milczy i obserwuje, ale jednocześnie pozostaje człowiekiem czynu. Całuje znienacka różne kelnerki, a w łóżkowych wyczynach nie przeszkadza mu nagły atak kilkunastu siepaczy Tego Złego. Zawsze ma w zanadrzu ciętą ripostę i twardą pięść. Nie traci rezonu nawet po strzale w oko. W dodatku jest poniekąd nieśmiertelny, bo ten... Już raz umarł. Więc sami widzicie, bohater niczym feniks (z popiołów) powstaje raz po raz i gna go poczucie celu. Cel? Na ratunek małej księżniczce. Tak z grubsza.

Wszyscy jednak wiemy, że jakkolwiek niezniszczalny, jeden Cage cudów nie czyni. Obecna na trasie jest również blond laleczka z jajami, wierna (chociaż przypadkowa) towarzyszka. W tej roli prześliczna Amber Heard, znana Wam może z "Rum Diary". Dziewczyna jest naturalnie wdzięczna i całkiem urocza, co plakat skutecznie kamufluje. Stanowczo popieram jej kandydaturę na pierwszą seksbombę Hollywood w latach najbliższych.

Niby się wyśmiewam, ale przy blond koleżance zrobimy pauzę, ponieważ postać Piper pozytywnie mnie zaskoczyła. Widzicie, każda towarzyszka Niezniszczalnego Bohatera ma wystarczająco dużo charyzmy i siły woli, żeby zaszczytne miejsce owej Towarzyszki zyskać. Ale rzadko (nie przypominam sobie innego tytułu) nie ląduje prędzej czy później w roli damy w opresji, jak waleczna i twarda nie byłaby przez pierwszą połowę filmu.
Ale nie tym razem. Piper uratuje siebie, Miltona i cały świat, kopiąc, gryząc, krzycząc, strzelając, niekoniecznie jest niezniszczalna jak Milton, ale woli przetrwania ma za trzy i z tego się cieszyłam, temu przyklaskiwałam.

A jeszcze czarny charakter, gratka, rewelacja i sama radość. Jonah King, przede wszystkim zlizuje z siebie krew wrogów, plącze się po USA z ludzką kością (udową?) w roli laski, a poza tym wszystkim pragnie Piekła na ziemskim padole. Co zabawne, gra go wąsaty papcio ulubionej ukochanej wampirów, znaczy ojciec Belli ze "Zmierzchu". Prywatnie Billy Burke. Oczywiście wolimy go w roli Jonaha Kinga, złeeeego przywódcy sekty skrywającego pewien wstydliwy dla mężczyzny sekret.

I w "Drive Angry" nie brak humoru, częściej może tego niezamierzonego, ale scenariusz zawarł kilka zabawnych dialogów, głównie wypowiadanych przez Księgowego. Aczkolwiek warto zauważyć, że "Drive Angry", tak absurdalne na planie pierwszym, ma niegłupio zmontowany plan drugi, chociażby w odmalowaniu południowych stanów USA (Milton startuje w Oklahomie), jedynego miejsca, w którym sekta może poświęcać Szatanowi noworodki. Również w cudnych rolach Toma Atkinsa i Williama Fichtnera.
Atkins jako szeryf z Teksasu pojawia się niestety tylko dwa razy i całkowicie dominuje obie sceny, wywołując natychmiastowy uśmiech na mojej twarzy kiedy w ciągu kilku minut zagrał postać starszego, doświadczonego dowódcy nokautującą każdego innego funkcjonariusza policji obecnego w filmie.

Fichtner to inna historia, to moja mała miłość i uważam, że ten aktor byłby w stanie zagrać stojak na kapelusze tak, że ukradłby scenę i każdemu spadłyby kapcie. Niemniej, jako Księgowy wprowadza szczyptę innej klasy do filmu, który z klasą pożegnał się mniej więcej w siódmej minucie. Nie tylko dlatego, że jest uroczy. Postać Księgowego jest jakby z innego, nieco lepszego filmu, zaplątała się w to mordobicie Cage'a i stara się wyjść z tego wszystkiego z fasonem. Co oczywiście udaje się Fichtnerowi doskonale, nawet jeśli "Drive Angry" chałturą pachnie na kilometr. I czy może mi ktoś na marginesie wyjaśnić, dlaczego Fichtner wielkiej kariery nie zrobił? No dlaczego?

Chociaż bez Księgowego nie byłoby tak samo, "Drive Angry" to grindhouse'owa rozrywka z rodzaju tych zupełnie pustych, szalonych i zabawnych, tutaj nie wypada się czepiać szczegółów czy sensu. Lepiej radośnie obejrzeć i klaszcząc w łapki nucić "Highway to Hell" razem z Księgowym.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

"Kobiety", Zofia Nałkowska.

Zaczęło się niewinnie, małym antykwariatem na rogu budek w Hali Mirowskiej. Przyznam się Wam do pewnej słabości, a może objawu snobizmu... Nie do końca, nie wiem sama. Kiedy widzę książki w kartonowych pudłach wystawione koło targu, w cenach rzędu kilku złotych... Tak, wtedy zaczynam wierzyć w upadek kultury, koniec świata według Majów i wszystkie kataklizmy pochodne. Czy dlatego, że za trzy złote wydanie Czytelnika z lat sześćdziesiątych leży niedaleko białego sera?
 Nie, nic przeciwko białemu serowi nie mam. Raczej dlatego, że Nałkowska w znamienitym towarzystwie zielników, senników, Gałczyńskiego, Stendhala i tego mniej znanego Tołstoja dogorywa koło sera, a w księgarniach triumfy święci światowy bestseller "50 twarzy Greya" w dziesięciokrotnie większej cenie. Kurtyna, dziękuję, można zwątpić.

Rzecz druga, kiedy widzę książki w cenie kilku złotych, z trudem powstrzymuję się od kupienia wszystkich. WSZYSTKIE chcą być moje, instrukcja obsługi tokarki również. Ciężko się oprzeć, batalie w myślach staczam i ograniczam się do pojedynczych zakupów, bo choć chciałabym wszystkich, to po co, na co, skoro biblioteki istnieją, skoro i tak nie przeczytam, skoro...
Tym razem "moje" okazały się "Kobiety" Nałkowskiej, raczej od niechcenia niż z wielkiej miłości. Uczucie przyszło chwilę później.

Zabawnie się stało, że zupełnie nieoczekiwanie zafrapowała mnie autorka dotychczas znana mi (i podejrzewam większości ogółu) jedynie z "Granicy" czy "Medalionów", lektur którejś klasy liceum. Lubię takie niespodzianki, ów przyjemny stan nowego zainteresowania.
I równie zabawnie się stało, że złapałam się Nałkowskiej na jej pierwszą książkę, a właściwie zbiór trzech nowel, niby ściśle powiązanych ze sobą, ale tak naprawdę... Hm, dyskutowałabym. Można uznać, że "Kobiety" to trzyczęściowa opowieść, a kolejne jej części diametralnie różnią się treścią i nastrojem, mimo faktu, że są historią tej samej osoby w tym samym ciągle towarzystwie. Tylko lata lecą.

Część pierwsza, "Lodowe pola" jest raczej wprawką, wstępem i treścią skromną.
Ot, panna pod drzewem i zakochany młody człowiek. Jeszcze Marta, przyjaciółka piękna, bliska, depresyjna. I myśli o zostawionej chwilowo Warszawie, o profesorze Obojańskim i jeszcze o jakimś umyśle chłodnym, który tam się po mieszkaniu profesorskim plątał. Takie niby nic, a w rzeczywistości zarys charakteru pełen współcześnie chyba niepopularnych, rozbudowanych, bardzo poetyckich metafor. I te metafory okropnie nieładnie mnie początkowo śmieszyły, nieco irytowały, niby że usiadła niewiasta pod drzewem i opowiadanko machnęła jak ta lala, jakieś pola lodowe, jakieś ciemności tajemnicze, ani chybi delirium pensjonarki. Do końca "Kobiet" tak metaforycznie gęsto bywa, ale jeszcze w "Lodowych polach" przestałam się głupio śmiać, tknęło mnie, że może taki styl, taka specyfika epoki, może autorki, dlaczego nie skoro sens jest.

Po "Lodowych polach" następuje "W czerwonym ogrodzie" z moimi ulubionymi fragmentami. Powrót dziewczęcia spod drzewa do Warszawy i posunięcie w czasie. Teraz ujmę to ryzykownie, gdyby "Seks w wielkim mieście" pisano na początku XX wieku, wyglądałby może mniej więcej jak "W czerwonym ogrodzie". Salonowe rozmowy o miłości, o kobietach, mężczyznach, małżeństwie (i jego braku), a w tle związki, uczucia, dramaty raczej małe, mieszczące się w ścianach mieszkań. Tyle że Nałkowska pisze świetnie, mam tu na myśli warsztat, a Candace Bushnell jednak gorzej. I naprawdę nigdy bym nie wpadła na to, że w jednym zdaniu zestawię Nałkowską z Bushnell. Tyle że ja "Seks w wielkim mieście" lubię szczerze, książkę oddzielnie całkiem od serialu, kiedyś może napiszę dlaczego. Natomiast wiem, że nastawienie do "Seksu w wielkim mieście" Bushnell jest raczej negatywne, więc zaznaczam, że w moim małym rozumku zrodziło się do amerykańskiej pisarki porównanie bardzo odległe i związane jedynie z wrażeniem.
"Pieśń miłości" to finał o tytule nieco przewrotnym, ale najwięcej w nim akcji, najwięcej życia bohaterki, jakichś rzeczywistych działań i konsekwencji. Najpiękniej wyszło ostatnie zdanie, piękny pomysł, za to jedno zdanie już bym Nałkowską pokochała. 

W znanej powszechnie "Granicy" jest dużo psychologii, ale jest jej dużo również w tym debiucie Nałkowskiej, którego główna bohaterka (Janka) jest istotą zdecydowanie przeintelektualizowaną, nastawioną do świata analitycznie i jakby obojętnie. Owa Janka jest częścią towarzystwa, trochę jednak odrębną, wyemancypowaną, sama na siebie zarabia. Nałkowska urodzona jeszcze w XIX wieku napisała po prostu o swojej codzienności i ciekawie czyta się te rozważania o zmianach w postrzeganiu kobiet, o emancypacji, o jakiejś mitycznej kobiecie przyszłości, która wydaje się przerażającą formą zbliżoną do kobiety idealnej a la PRL, o mężczyznach, którzy będą musieli się zadowolić jedynie wspomnieniem kobiecości.

A jak Nałkowska pisze! Poza Smoleńskim, którego macie z boku i którego teksty czytam powoli, zwykle po jednym, czytam również "Milczący zamek" australijskiej pisarki, Kate Morton. Bolesne jest odejście od dopracowanego, chłodnego stylu Nałkowskiej, w którym poetyckie metafory są, ale pustych, banalnych zdanek zapełniających linijki absolutnie brak.
Czyli Nałkowska pisze cudownie, elegancko i zwięźle, tarzać się w jej pisaniu można. I tarzać się będę, "Książę", czyli książka druga już na mnie w bibliotece czeka, a o Nałkowskiej jeszcze będzie, nie ma wyjścia.