wtorek, 10 września 2013

"Księżniczka z lodu", Camilla Läckberg, czyli agresja winą poniedziałku

"Mankell przynajmniej jest solidny", było jedynym, co powiedział C., kiedy krzywiłam się nad kolejnym szwedzkim kryminałem, tym razem "Księżniczką z lodu" Camilli Läckberg. I miał rację, rzeczywiście, Mankell przynajmniej jest solidny.

Liritio jest na bakier ze szwedzkim kryminałem od zawsze - o tym możecie wiedzieć, nie pierwszy raz marudzę - ale od kiedy zyskały na popularności, często zastanawia się, czy jest z nią coś nie tak. Zwykle dochodzi do wniosku, że to naturalna kwestia preferencji, oczywistość, że powinna dać sobie spokój i tyle.
Gorzej jest, gdy owe rozważania rozpoczną się w poniedziałek, jak rozpoczęły się tym razem (czyli wczoraj). W poniedziałki Liritio dochodzi do jak najgorszych wniosków, a jej codzienna, względnie pozytywna obojętność wobec świata zmienia się w zdecydowaną wrogość. Ot, życie.

Jestem prawie pewna, że pierwszym szwedzkim kryminałem, jaki kiedykolwiek przeczytałam, musiał być całkiem dobry "Śmiejący się policjant" Sjöwall i Wahlöö, który stał na regale mojej matki zaraz obok "Jak kamień w wodę", seria z jamnikiem i te sprawy. Sjöwall i Wahlöö są wyjątkiem w mojej niechęci do skandynawskich kryminałów, chociaż nikogo nie próbowałabym nawet przekonywać, że "Roseanna" jest dobrą książką.
Kolejny był na pewno Ekström, cztery książki stały na tym samym regale, Liritio czytała, co było. Ale Ekströma wyjątkiem już nazwać nie mogę, poza może "Węgorz ryba pożądana" nie wciągnęłam się w żaden jego kryminał, a i węgorz szału nie robił.

Duży przeskok w czasie i mamy Larssona. Widzicie, Liritio się irytuje, bo Larsson jest już mało znany. Tzn, jest bardzo znany, bo przecież filmy, ale jeśli ktoś nie przeczytał Millennium przed kilkoma laty, jestem prawie pewna że już albo nie przeczyta, albo w nieustannej zalewie szwedzkiej literatury, przeoczy, zapomni, odłoży w połowie.
Dlaczego? Bo ten cały badziew tak chętnie wypluwany obecnie przez wydawnictwa jest łatwiejszy, ach, o ile łatwiejszy, a przecież i Larsson nie "Ulissesa" napisał, ale kryminał trochę przygodowy, trochę polityczny.
Skąd taki niemiły wniosek? Proste, z biblioteki. Kiedy podejść do szwedzkiej półki, stoi Mankell, stoi trylogia Millennium. Wszyscy korzystający z bibliotek już przeczytali? Możliwe. Ale dla mnie jest to też wyznacznik braku zainteresowania.

A Mankell przynajmniej jest solidny, co przyznam bez bicia, mimo że ze wszystkich jego wydanych po polsku książek (a Liritio przeczytała prawie wszystkie) podobała mi się tylko jedna i już nawet nie pamiętam która. Chyba "Mężczyzna, który się uśmiechał" (zbieżność z policjantem z regału matki przypadkowa). Dzisiaj już nawet nie umiem powiedzieć, dlaczego jedna mi się podobała, pewnie intryga bardziej w moim stylu, a może o co innego chodziło...
Larsson też był solidny, nie jest to literatura wielkiej klasy, ale w swoim gatunku mierzy wysoko, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" są bardzo dopracowaną książką, skomplikowaną i dopracowaną. Kolejne części Millennium to trochę inna bajka, mnie drażniła Lisbeth i zmiana tematyki, znacznie mniej tajemniczo - kryminalna, znacznie bardziej sensacyjno - spiskowa. Nadal jednak były to bardzo długie, bardzo dopieszczone książki.

I tą drogą docieramy do wrześniowego poniedziałku, kiedy Liritio do końca przekartkowała, inaczej nie da się tego nazwać, "Księżniczkę z lodu" Läckberg, po czym trzasnęła się dłonią w czoło.
Mogę uwierzyć, że fafnasta książka tej kobiety jest lepsza niż pierwsza, mogła się wyrobić, lubiany przeze mnie Beckett się wyrobił, jej nie zabronię.
Ale sama "Księżniczka z lodu" to tandetna fabuła, sztampowo napisana (serio, jakby według samouczka), nudno, prosto, w negatywnie niefinezyjnym tego słowa znaczeniu.
Erika, piękna i mądra pisarka, jest postacią pozbawioną charakteru, ale wiadomo, że piękna, cudownie, jej amant jest jeszcze gorszy, charaktery drugoplanowe to parodia i stereotypy. Jeśli najciekawszym bohaterem książki jest emeryt planujący ucieczkę od żony, który w całkiem długiej fabule pojawia się dokładnie trzy razy, to ja nie mam pytań.
Zdenerwowałam się.

Tyle że taka jest prawda, wśród kryminalnej pulpy importowanej ze Skandynawii o perełki trudno. Co tam perełki, po prostu o dobre kryminały jakoś trudno. A tyle już tego towaru przeczytałam... Z jednej strony, nie moje gusta, do tego wracam, o tym cały czas pamiętam. Ale jednak po "Księżniczce z lodu" uświadomiłam sobie, że każdy kolejny kryminał z Północy, który trafia w moje ciągle nienasycone łapki, to równia pochyła.

Są dobre przykłady, fińska Lehtolainen, na upartego norweski Nesbø, islandzka Sigurðardóttir, co drugą jej książkę czyta mi się bardzo dobrze, szwedzki Håkan Nesser, ale to naprawdę rodzynki w tłumie pisarzy kwalifikujących się na półkę pod hasłem "bardzo, bardzo średnie". Ciągle pamiętam o mojej rozbieżności upodobań, tak, generalizuję, tak.

Tylko dlaczego idąc do księgarni widzę zalew "następców" Larssona, "lepszych niż Mankell", itd, itp, a z około trzydziestu książek Marthy Grimes na polski przetłumaczono mniej więcej osiem? Reklama dźwignią handlu, to rozumiem bardzo dobrze, co nie zmienia faktu, że protestuję.
Ale skoro Liritio nie została zasypana przez wydawnictwa mrowiem a mrowiem książek (w tym kryminałów) hiszpańskich czy angielskich, czyta, co jest, po latach ciągle czyta, co jest, kiedyś Ekströma, dzisiaj Läckberg. I zdecydowanie woli się zanudzać Ekströmem, niż kaleczyć kolejnymi tomami sagi, tak jest serio napisane na okładce, "saga kryminalna". Że też nie zwróciłam na to uwagi w bibliotece i cichutko nie odłożyłam "Księżniczki..." na półkę. Mnie by to oszczędziło nerwów, a Wam marudzenia.

wtorek, 3 września 2013

Sierpniowa Liritio, czyli już jakby miniona

Liritio miewa ostatnio szczęście do książek, możliwe, że trochę szczęściu pomaga, uparcie przekładając wszystko inne Światem Dysku, ostatnie nastroje Liritio nie pozwalają na filozofie i dramaty, poza tym czasu coraz mniej. Jeszcze na dodatek (prawie) nigdy nie jest tak, żebym czytała tylko jedną książkę, więc proces finiszowania się rozwleka.

Odkąd po cudnym "Łups!" Liritio złapała chrapkę na Pratchetta, pochłonęła "Bogowie, honor i Ankh-Morpork", jak zwykle radosna przy znanej pratchettowości.

Tym razem Ankh-Morpork było w stanie wojny z Klatchem, Vimes posiłkował się mądrością książki genialnego Tacticusa, Vetinari jak zwykle kradł moje serce swoją spokojną przebiegłością, a straszny pustynny lud D'Regów spotkał na swojej drodze (na mocno wojennej drodze) niezwykłego Kapitana Marchewę.
Cytat z Tacticusa, którego wojskowy geniusz nie ulega żadnej wątpliwości po skończeniu książki, jakbyście mieli w planach prowadzenie jakiejś inwazji, jest jak znalazł.
"Po pierwszej bitwie w Sto Lat sformułowałem zasadę, która dobrze mi służyła w innych bitwach. Brzmi ona: jeśli przeciwnik ma niezdobytą twierdzę, dopilnuj, żeby w niej został."
"Bogowie, honor i Ankh-Morpork", Terry Pratchett, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa, str. 208.
Zrobiłam małą przerwę na świetną książkę Richarda Bradforda, "Tak daleko do nieba" (tak blisko do Teksasu), zdziwiona, że od razu zaczęłam ją uwielbiać, a jeszcze bardziej zdziwiona, że w żadnej (prawie) bibliotece nie można jej dostać. Ale jeśli macie możliwość, czytajcie Bradforda, warto.

Kończąc "Tak daleko do nieba" ze złośliwym uśmiechem na ustach, płynnie przeszłam do "Prawdy" (nadal Pratchett, nadal Ankh-Morpork) i jestem zachwycona chyba na równi z "Piekłem pocztowym". Wśród bardzo różnych książek Pratchetta, "Prawda" zdecydowanie należy do tych najlepszych, a jeszcze jej nawet nie skończyłam.

Obecnie podczytuję "Młodszego księgowego" Dehnela i coraz bardziej się cieszę. Pierwsze dwa felietony mnie nie porwały, ale potem... Złośliwość jest zacna, śmieję się miejscami do tych komentarzy niczym głupi do sera. Jest z czego się śmiać, Dehnel w złośliwości bywa elegancki, stąd moja sympatia, spostrzegawczy, nie nadyma się. Oczywiście, skoro Dehnel, wiadomo, trochę przeintelektualizowany, trochę snob, tu i tam na wyrost, tu i tam generalizuje aż nadto. Ale inteligencja i humor są najważniejsze, wszelakie ludzkie wady kłaniają się tym dwóm zaletom, więc "Młodszego księgowego" lubię coraz bardziej.

Jeśli mówić o Dehnelu, najlepiej pamiętam "Lalę", którą dawno temu bardzo bezczelnie zabrałam koleżance na wakacyjnym wyjeździe (kiedy ona była gdzieś w połowie książki, zbrodnia to niesłychana...), niby to zerknąć na kilka pierwszych stron. Tzn., miałam szczery zamiar zerknąć, przekartkować, ustalić czy warte czytania, po czym oddać i poczekać grzecznie na swą kolej. Plan upadł, oddać już nie chciałam.

A w tzw. międzyczasie przeczytałam (baaaaardzo powoli) "Daleko stąd. Podróż afrykańską" E. Waugh'a, utwierdzając się w przekonaniu, że nie ma kontynentu (poza Europą) fascynującego mnie na równi z Afryką. Waugh, jak "Powrót do Brideshead", angielski, trochę smutny, nostalgiczny, cierpki, czarujący.

Za to przed Dehnelem, Bradfordem i jeszcze przed falą chęci na Pratchetta sięgnęłam po książkę Rosy Montero, "Łzy w deszczu". Połknęłam ją w trzy dni i jestem niezmiennie zaskoczona, jak bardzo mi się podobała i jak mocno różni się od innych przetłumaczonych na polski książek tej autorki.

Futuryzm jest podstępnym tematem, zdaje się, że mimo nieograniczonego (względnie nieograniczonego) pola do popisu, nasze wizje mniej więcej pokrywają się z wizjami innych, a więc albo kryzys atomowy, albo degeneracja planety i różne wersje androidów.

Już samo to, że polubiłam upartą bohaterkę było pewnym zdziwieniem. Ale polubiłam, Bruna jest trochę komiksowa, aczkolwiek może tak właśnie powinno być, skoro jest androidem. Uwikłana w tajemnicze knowania stara się dojść do prawdy, w czym pomaga jej przyjaciel, archiwista historii świata (Montero bardzo ciekawie rozpisała naszą najbliższą przyszłość, mniej katastroficznie niż większość podobnych książek, choć nadal ponuro). Ważną rolę w wydarzeniach odgrywa też pewien pamięciopisarz (androidom pisze się pamięci) i policjant prowadzący dochodzenie w sprawie dziwnych i bardzo groźnych zachowań pozornie losowych androidów. Spiski, morderstwa, podejrzani, podejrzani...

Bardzo dobra, barwna książka, trochę wciągającej intrygi, trochę rozważań nad kondycją świata, Rosa Montero ponownie trafiła do mnie jak w dziesiątkę. I ostatnia biała niedźwiedzica, którą widać na okładkach hiszpańskich wydań, niedźwiedzica, która jest, ale już jej nie ma, serce mi prawie złamała.

I z takim sercem, przez niedźwiedzia prawie złamanym, mogę witać wrzesień, który po dwóch dniach szarych, mokrych i okropnych (jest rym, jest zabawa), wraca jednak do bycia ładnym wrześniem. Tak trzymać.

Skoro jesień, skoro niedźwiedź, to chyba Osiecka i Krajewski.
Uciekaj moje serce
W wersji live, żeby nie było. Piski fanek są.