środa, 30 grudnia 2009

"Bękarty wojny", reż. Quentin Tarantino.

Oczekiwałam fajerwerków i dostałam fajerwerki. Z tym że zupełnie nie takie, jakich się spodziewałam. Było spokojniej, mało wojny, dużo śmiechu. Mniej dziwacznych historii, raczej jedna wielka groteska. I dialogi jak zwykle świetne.
Po recenzjach pełnych zachwytów wymagania rosną, a skoro "Bękarty wojny" mnie nie zawiodły, to już jest ich ogromny plus.

Tarantino uwielbiam za całokształt, ale jeszcze bardziej za drobny fakt, że najwyraźniej robiąc filmy, niczym się nie przejmuje. Kto inny mógłby nakręcić film o Aldo Apaczu, amerykańskim Żydzie, który dokooptował sobie grupę jemu podobnych żołnierzy i ruszył do Francji zbierać nazistowskie skalpy? Kto mógłby nakręcić taki film i przeistoczyć go w coś fajnego, a nie totalną porażkę klasy C?

Oczywiście "Bękarty wojny" mają swoje minusy. Oczywiście Tarantino ma na koncie lepsze filmy, ale nie w tym rzecz. Mnie rozkłada na łopatki sama idea tak absurdalnego scenariusza, z którego powstaje coś, co nawet trzyma się kupy. Już pomijam zabawy z historią.

Największy zachwyt wzbudził we mnie wcale nie wychwalany Christoph Waltz jako Hans Landa - Łowca Żydów. Chociaż nie przeczę, był niesamowity. Z jednej strony jak szeroko uśmiechnięty gospodarz teleturnieju, a z drugiej równie szeroko uśmiechnięty pułkownik SS, prawie szaleniec. Niewątpliwie Waltz sprawił się świetnie i chociaż nie znam jego filmografii, myślę, że można w ciemno uznać Hansa Landę za jedną z jego najlepszych ról.

Jednak Til Schweiger jako Hugo Stigliz był jeszcze lepszy. Może dlatego, że dotąd postrzegałam go jako takiego sobie aktora ze zdecydowanie cudownie przystojną aparycją typowego ss-mana. Co za zaskoczenie, ten człowiek potrafi grać, i to jak! Jest spokojny, opanowany, groźny, czasem zły - idealny jako zdrajca własnego kraju i morderca. Miła niespodzianka - Schweiger naprawdę jest dobrym aktorem.
Reszta się nie wybija, wszyscy na mniej więcej jednym, całkiem niezłym poziomie. Chociaż panie zdecydowanie gorsze, niż panowie. A to dziwne, bo normalnie Tarantino świetnie dopasowywał role żeńskie.

Film sam w sobie? Odjazdowy - to jest najwłaściwszy przymiotnik. Szalone pomysły, które w złych rękach zakończyłyby się klapą, w wersji Tarantino rozbrajały mnie całkowicie. Wszystkie smaczki związane z francusko - niemieckimi relacjami pełnymi uprzejmej, obopólnej nienawiści. Parodia Rzeszy i Furhera niektórych może drażnić. Prześladowania Żydów pokazana od strony dziwacznej i absurdalnej - nie ma w tym powagi, jest jedynie prześmiewcza banda, która szuka zemsty. Żydowski Niedźwiedź z kijem baseballowym i Aldo Apacz z przepięknym, amerykańskim akcentem, poszli na wojnę. (dobrze, przyznam, że Brad Pitt też dobrze zagrał - scena, w której parodiuje Marlona Brando - przepiękna)

Tarantino nie pokazuje rzeczywistości. Nie pokazuje wielkich bohaterów, wielkich uczuć czy czegokolwiek innego, poza wielką, głośną zabawą w świecie ironii i zgryźliwości. I ja to lubię.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

"Californication".

Dobrze, ja jestem serialowo opóźniona, zawsze byłam. Wszelkie ogólnie uwielbiane przez wszystkich cudeńka wpadają mi w ręce w swoim własnym czasie. Tak było z "House MD", który oglądałam na długo przedtem, nim zgryźliwy doktor podbił publiczność polską. Tak też było z "Lostami", których pierwszy sezon oglądałam, na długo po tym, jak świat oszalał, a ABC wyemitował sezon 5.
Cóż, taka karma, że nigdy na nic nie trafiam we właściwym czasie. Podobnie jest z "Californication", którego trzy sezony miałam wielką przyjemność obejrzeć przez Święta, i prawdopodobnie jestem ostatnią osobą na Ziemi, która stwierdziła, że Hank Moody jest cudowny i jedyny, podobnie jak reszta zgrai z L.A.
Dlatego nie będę się rozpisywała na temat serialu samego w sobie, poza może krótkim zaznaczeniem, że ja chcę już czwarty sezon. Brakowało mi czegoś takiego, jak "Californication", odkąd House się popsuł. Czegoś ironicznego, drapieżnego i zabawnego. Czegoś mało romantycznego i absolutnie nie rzewnego. Czegoś o Hanku Moodym po prostu.

Ja wspominam o "Californication" ze względu na muzykę. Po prostu nie mogę ścieżki dźwiękowej wyrzucić z głowy i tak od kilku dni słucham sobie "California Dreamin'", "Rocket Man", "My Shit's Fucked Up" i innych cudeniek. Soundtrack z serialu jest naprawdę świetny (oczywiście jak trafi w odpowiednie gusta muzyczne - patrzcie: moje). I tym właśnie jestem ostatnio muzycznie zachwycona i chciałam się podzielić ze światem w ramach zaspokajania swojego ekstrawertyzmu. O, rzekłam.

sobota, 26 grudnia 2009

"Kochający na marginesie", Johanna Nilsson.

Co jest takiego w skandynawskich książkach, że brak słońca aż trzeszczy z każdej strony?
Wiem, że literatura skandynawska ma bardzo wielu zwolenników, ja jednak pozostaję wierna południowym krańcom Europy, Skandynawia jeszcze mnie nie przekonała.
Nie przekonali mnie również „Kochający na marginesie”.
Nie zrozumcie mnie źle – w sumie jest to dobra książka, nie zaprzeczę. Ale rzadko kiedy spotykam się z tym, żeby lektura aż tak zniechęcała do życia. I nie to, że każdy wątek rozpoczęty w „Kochających na marginesie” źle się kończy, bo tak nie jest. Niby ostatnie strony ślą nadzieję na przyszłość, ale jakieś to takie wszystko mocno osłabiające. Mnie przynajmniej, może brak mi jakiegoś genu, który uodpornia na tę szwedzką mentalność. Wstępnych narzekań dość.

Na pewno „Kochający na marginesie” przedstawiają całkiem interesującą galerię postaci, od depresyjnej i samotnej Bei – złodziejki, po równie depresyjną i samotną Sofię/Stefana – transseksualistę. A po drodze piękna Mirja, która marzy o karierze modelki, jej rodzice Rosa i Victor – właściciele kawiarni „Na marginesie”. Lekko psychiczny Jack – niespełniona miłość Bei. Oraz mój prywatny faworyt, Mans, kaleki muzyk, któremu na drodze do kariery stoi własna ułomność – nogi jak odwrócone ekierki. Oczywiście te wszystkie postaci i te, które pominęłam w powyższej wyliczance – mieszają się odrobinkę, wpływają nawzajem na swoje losy, popychają się nawzajem w różnych kierunkach. Zabawne jest to, jak niewiele im tak naprawdę trzeba, żeby zmieniali swoje życia. Znaczy inaczej, „Kochający na marginesie” to krótka książka i krótkie są ich historie, a więc krótko czekamy na zmiany. I właśnie to mi jakoś nie do końca przypadło do gustu, że Nilsson jakby wrzuca czytelnika w środek, między swoich bohaterów, nie daje się mu za bardzo do któregokolwiek bardziej przywiązać i bliżej poznać, bo już musimy każdemu zrobić papa. Musimy pożegnać się z każdym z bohaterów i jego krótką, zniechęcającą do życia historyjką. A wnioski? Życie jest do kitu. Inne? Hmmm, brak tolerancji i problemy z komunikacją międzyludzką to niezwykle nieoryginalny problem, wszędzie się pojawia. I nawet to, że w „Kochających na marginesie” od czasu do czasu komuś odbija, nie czyni tej książki bardziej „jakąś” – że tak głupim słowem określę ogólny brak charakteru, nastroju i czegoś jeszcze.
Ale jak zaznaczyłam na początku, ja po prostu nie do końca umiem wczuć się w tę skandynawską literaturę, nie do końca rozumiem ich sposób patrzenia na świat, taki do znudzenia poważny i zniechęcony. Według mnie brak im ironii. Brak im czarnego humoru. I zapewne brak im czegoś jeszcze, co by mnie jakoś do Skandynawii i „Kochających na marginesie” przekonało.
Wiem, że w tym momencie trochę wrzucam wszystko do jednego worka i wiem również, że prawdopodobnie nie przeczytałam wystarczającej liczby skandynawskich książek, żeby o skandynawskiej literaturze pisać, dlatego wrócę do samych „Kochających na marginesie”.

Ponure to. Trochę smutne, ale nie wzruszające w żaden sposób, po prostu tępo przygnębiające. Coś się dzieje w życiach kilku osób, trochę się kotłuje i cóż, wiele się nie zmienia. Myślę, że komuś bardziej zadomowionemu w szwedzkich książkach „Kochający na marginesie” mogą się bardzo podobać. Albo i nie…
Mnie w sumie nawet się podobało. Albo i nie. Sama nie wiem, przeczytałam bezboleśnie, szybko i nawet byłam ciekawa zakończenia. Ale dla mnie to wszystko jest zbyt poważne. Lekkiego zmrużenia oka zabrakło.

Może wcześniejsze książki pani Nilsson oferują coś więcej?

środa, 23 grudnia 2009

smacznego i dobranoc

Jak w tytule - miałam nadzieję, że uda mi się nadgonić z recenzjami przed Świętami, ale najwyraźniej nic z tego.

zamiast tego życzę Wam więc radosnych, cieplutkich i niezapomnianych (w dobrym znaczeniu tego słowa) Świąt, oraz oczywiście wspaniałego Sylwestra i Nowego Roku;

nie wątpię jednak, że coś wrzucę jeszcze przed 2010 rokiem :)

a teraz zostawiam Was z Pink Martini "Veronique",
smacznego karpia i słodkich snów!

poniedziałek, 21 grudnia 2009

"The Company", reż Robert Altman

Filmy o tańcu dzielą się w mojej opinii na dwie grupy: „The Company” i resztę.

Z tego typu produkcjami jest zawsze jeden problem – żadna nie pokazuje na czym polega bycie tancerzem, żadna nie mierzy się z ich rzeczywistą codziennością. Zamiast obrazu, który mógłby pokazać piękno i brutalność tego zawodu, zwykle dostajemy mydlane filmiki, poziomem technicznym dorównujące mniej więcej programowi „You Can Dance”, a fabularnym… Hmm, nie wiem, czy istnieją gorsze fabuły, nawet adaptacje książek Nory Roberts przedstawiają większy potencjał.

„The Company” jest wystylizowane na film dokumentalny, fabuła właściwie służy za tło dla tańca samego w sobie. I pięknie, ale o czym tak naprawdę jest „The Company”?

Joffrey Ballet, chicagowska grupa baletowa, jest najważniejszym bohaterem filmu. Nie jedna z tancerek, której losy niby śledzi kamera, ale cała grupa, do której należy. Altman wlazł z kamerą i butami w intymny świat tańca, bez skrupułów wszystko przelewając na ekran. Pokrętną wspólnotę tancerzy - grupę bardzo bliskich sobie ludzi, którzy codziennie męczą się na próbach, a jednocześnie bez rywalizują o role, o coraz lepsze miejsce w zespole, o karierę, o uwagę. Dyrektora Joffrey Ballet, który jest apodyktycznym tyranem, który wszystko wie najlepiej. Ale to właśnie siła jego charakteru pomaga godzić grupę tancerzy, reżyserów, choreografów i wszelkie artystyczne zapędy, które są ograniczone przez tak trywialne sprawy jak budżet czy czas.

Czytając kilka recenzji tego filmu spotkałam się ze stwierdzeniami, że Altman zabił magię tańca, że odarł balet z piękna, zostawiając tylko żmudną i ciężką pracę. Bzdura!

Altman pięknie przetykał szarą, niełatwą codzienność, z którą boryka się grupa - ciągłe zmęczenie i ból, ciężar prób, znikome życie osobiste, zawiedzione ambicje - kolejnymi pokazami tanecznymi, które co chwila przypominają, że taniec jest piękny, magiczny i w jakiś pokrętny sposób wart tych wszystkich wyrzeczeń. Z „The Company” naprawdę wyziera istota tego zawodu – taniec jest piękny, ale bardzo boli.

Kulisy przygotowywania kolejnych przedstawień i następujące po nich występy w jakiś sposób zharmonizowały „The Company”. Z jednej strony nie jest to film o płaczu i zgrzytaniu zębów, ale również nie jest to film o tym, jak to fajnie wbić się w obcisłe getry i pokicać na scenie. A niektóre z pokazanych choreografii są przepiękne.

Fabuła nie dotycząca tańca? Jest, oczywiście, ale skromna. Młody kucharz (Franco) i Ry (Campbell) poznają się, są parą i… Tyle. Ale to tło jest niezwykle ciepłe, a pewna odrębność chłopaka Ry od grupy tancerzy jeszcze podkreśla, jak bardzo specyficzny jest to świat. Zresztą nie tylko ten malutki wątek miłosny stanowi fabułę. W typowo atlmanowskim stylu kilkanaście drobnych historyjek przeplata się ze sobą w miarę trwania filmu, ale są zepchnięte na daleki plan. I tu może tkwić jedyna wada „The Company”. Jeżeli ktoś nie ogląda tego filmu dla pewnego rodzaju wtopienia się w świat baletu, ale szuka konkretnej historii – nie znajdzie jej. Niektóre z pokazanych wątków są tak subtelne, tak krótkie i schowane, że trzeba się ich prawie że domyślać. Ale one tam są, uwierzcie mi na słowo, oglądałam ten film kilka razy.
Czy muszę na koniec dodawać, że zdjęcia są niesamowite i muzyka równie dobra? Nie sądzę, przecież to Altman.


PS. Nie cierpię pisać recenzji filmów, czy książek, które niezwykle mi się podobają, bo nigdy nie jestem w stanie opisać ich należycie. Ale z drugiej strony, jaki jest sens w pomijaniu tego, co cenimy najbardziej?

sobota, 19 grudnia 2009

"The Family Stone", reż. Thomas Bezucha. (za samo nazwisko ma u mnie plusa)

Czymże byłyby Święta, bez chociaż jednego ataku paniki, bez chociaż jednego ataku furii, bez chociaż jednego westchnienia „nienawidzę Świąt”? Cóż, nie może też zabraknąć chociaż jednego filmu o świętach. Najlepiej takiego klasy zdecydowanie średniej. (czy „Kevin sam w domu” nadal uświetnia świąteczne poranki?)
Ja trochę się pospieszyłam i z okazji lekkiej choroby zaległam w łóżku z pierwszym lepszym filmem na wieczór. „The Family Stone”. (wiem, że powinnam używać polskiego tytułu, ale „Rodzinny dom wariatów” tak nie pasuje do tego filmu, że odmawiam, nie ma takiej opcji)
Gdyby nie kilka detali, byłaby to faktycznie świąteczna komedia obyczajowa. Na Święta zjeżdża się cała rodzina Stone’ów, rodzice i dzieci z przyległościami. No właśnie, Everett – najstarszy syn – przywozi do domu kobietę, z którą ma zamiar się ożenić (Sarah Jessica Parker). A ona niekoniecznie przypada Stone’om do gustu.
Pomijam fakt, że Sarah nie jest dobrą aktorką (jakkolwiek mam do niej sentyment za „Seks w wielkim mieście”). Pomijam fakt, że w ogóle obsada tego filmu jest dziwna, jakby nierówna. Naprawdę całkiem utalentowani ludzie (Diane Keaton, Luke Wilson – chociaż jego nie lubię, nie odmówię mu pewnego talentu, czy Rachel McAdams), a obok nich aktorzy zdecydowanie mniejszego formatu. Ale nic to.

Pomijam też fakt, że fabuła niestety do najoryginalniejszych i najbardziej pozbieranych nie należy, liczne luki, tematy zaczynane i zostawiane, niestety to wszystko wpływa ujemnie na odbiór filmu. Pomijam też fakt, że ja ogólnie rzecz biorąc nie lubię świątecznych produkcji, które propagują wartości rodzinne itd.
Dlaczego pomijam? Bo mimo wszystko ten film całkiem mi się podobał. Ale może dlatego, że dotyka problemu, który aktualnie bardzo mnie zaprząta – jak wejść do cudzej rodziny i nie dostać pomieszania zmysłów? Związki jakie są, każdy widzi, a fakt, że kochamy drugą osobę nigdy nie będzie gwarancją takiej samej miłości do jej matki, kuzynki i psa. Zwykle przy rodzinach zaczynają się schody, kłopoty i niepewności. Oraz ataki paniki w stylu „co ja najlepszego wyprawiam”… Ale dobrze, wystarczy o mnie, wróćmy do filmu ;)
Nowa dziewczyna Evertta nie umie trafić do jego rodziny, a kolejne komplikacje urastają jak grzyby po deszczu.

I chociaż wątek miłosny jest w „The Family Stone” absolutnie nieciekawy, bardzo podobały mi się wszelkie poboczne historyjki. Córka w ciąży, której mąż jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. Syn, który jeszcze się nie ustatkował (cholera, może gej?), drugi syn, głuchy gej, który chce adoptować ze swoim partnerem dziecko. Pierścionek rodowy, który nie powinien trafić w niepowołane ręce. Kolejna córka, która… itd., rodzina Stone’ów do najmniejszych nie należy. A w tym wszystkim Meredith, jak słoń w składzie porcelany – a nikt nie ma zamiaru jej czegokolwiek ułatwiać. I to jest nawet przyjemnie, obejrzenie problemów innej rodziny, które nie są ani większe, ani mniejsze od różnorakich urozmaiceń, jakie mamy we własnych.
Szkoda tylko, że w filmie skupiono się aż tak na miłosnych roszadach, tylko wspominając mimochodem o reszcie rodziny, która od wątku głównego była dużo ciekawsza. Jak również wejścia smoka w wykonaniu Meredith, która bardzo się stara zdobyć przychylność Stone’ów.
Przyjemnie, ale bez szaleństw. A kiedy reżyser zdecydował się na film obyczajowy, mógłby już sobie darować te kilka gagów, w których ktoś dostaje drzwiami od lodówki, a dwóch braci wywraca stół.

niedziela, 13 grudnia 2009

"Aniołowie dnia powszedniego", Michal Viewegh.

„Chcecie wreszcie się dowiedzieć jak wyglądają aniołowie? Jak dobrzy ludzie.”*
Michala Viewegha znałam dotychczas jedynie jako autora książek, na podstawie których nakręcono „Mężczyznę idealnego” i „Wycieczkowiczów”. Oba te filmy widziałam i umiarkowanie mi się podobały – nie wątpię, że książki też by mi się podobały. Umiarkowanie :)
„Aniołowie dnia powszedniego” to jeden dzień z życia kilku osób, nieświadomych tego, że niedługo zetkną się ze śmiercią.
Czterej aniołowie siedząc na przęsłach praskich mostów ustalają w jaki sposób uczynić czyjś ostatni dzień życia lepszym, jak zaopiekować się tymi, którzy będą opłakiwali umarłych. Historie kilku osób przeplatają się ze sobą i ich przeszłość pomiesza się z teraźniejszością, kiedy wszystkie poprzednie doświadczenia i wydarzenia z ich życia doprowadzą do jednego, wspólnego punktu. A kiedy tylko aniołowie wiedzą, że nic nie może być inaczej, ludzie nie mają nawet najmniejszego przeczucia nadchodzącej katastrofy.

Rozmowy czterech aniołów to dyskusje o sensie życia, o zamysłach Boga (o ile Bóg jest), o ich własnych złudnych wyobrażeniach o świecie, które rozwiały się z czasem, w miarę jak opiekując się umierającymi poznali ludzką naturę lepiej.
Zabawne w tej książeczce jest to, że z jednej strony napisana została jak najlżejsza opowiastka, jak romansik niuansik, czy inna wakacyjna lektura. Anioł przebierający się za anioła, albo za dostawcę pizzy. Żarciki, docinki, historyjki z życia – trochę smutne, trochę śmieszne.
A z drugiej strony porusza tyle istotnych i ciężkich zagadnień. Tak jakby Viewegh muskał każdy z tych tematów i nie zagłębiał się w ich roztrząsanie, ale zostawiał czytelnikowi pole do namysłu. Nawet nie tyle śmierć, co sposób, w jaki ludzie przeżywają swoje dni. Jak tracą najlepsze lata na bzdury, jak przypadkowe zdarzenia determinują ich przyszłość, jak wszystko się im w życiu kotłuje i wywraca, i wszystko jest inaczej, niż miało być.

Zadziwiające, że na niecałych 150 stronach Viewegh zawarł historię wielkich miłości, śmierci, godzenia się ze stratą, zaprzepaszczonych marzeń, zamykania się w sobie, początków obłędu, konfliktów rodzinnych, tragedii życiowych, a na dokładkę jeszcze ogólnej znieczulicy ludzkiej. A „Aniołowie dnia powszedniego” wydają się książką lekką.
„- Widzisz tę dziewczynę w żółtej bluzce, Ilmuth? – wskazuję na ładną, zgrabną dziewczynę, która wybiera jakiś kosmetyk do demakijażu. – Za czterdzieści lat umrze w cukierni w Luhaczowicach na udar mózgu.”**
Mnie „Aniołowie dnia powszedniego” przypadli do gustu, nawet pomimo lekkiej goryczy bijącej z każdej strony. A może właśnie z powodu tego ponurego humoru, którym podszyta jest ta historia.
Niektóre spostrzeżenia Viewegha wplecione w słowa czterech aniołów, z których każdy ma swój indywidualny charakter, są… Cóż, są po prostu mądre. Jakkolwiek niemądrze takie podsumowanie brzmi.

*"Aniołowie dnia powszedniego", Michal Viewegh, przełożył Jacek Illg, wyd. Prószyński i S-ka, 2009r., str.114
**str.56

piątek, 4 grudnia 2009

"Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny", Kamila Sławińska.

Przez ostatni tydzień miałam lekkiego pecha do książek. No dobrze, może trochę dłużej, niż tydzień. Najpierw to nieszczęsne „Jedz, módl się i kochaj”, którego nawet wolę nie komentować. A zaraz potem w rączki wpadł mi „Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny” pani Sławińskiej. W sumie już chyba wolałam Elizabeth Gilbert, która nie pasowała mi absolutnie, ale przynajmniej trochę mnie bawiła. Podczas gdy pani Sławińska po prostu wykręciła mnie na drugą stronę swoim… Wszystkim.
Oczywiście ma ta książka jedną zaletę. A nawet dwie. Rzeczywiście tytuł nie kłamie, jest to przewodnik niepraktyczny, ale z założenia bardzo interesujący – taki zbiór prywatnych odczuć i wspomnień. Ulubione miejsca, ciekawostki z życia miasta, wtrącenia z architektury i mnóstwo ludzkich charakterystyk. Z założenia fantastyczna sprawa, jakby informacje Sławińskiej przekazał ktoś inny, na pewno wyszłoby cudeńko, część z jej obserwacji jest naprawdę ciekawa.
Tylko niestety styl autorki jest nie do zniesienia. Podejrzewam w skrytości ducha, że sama autorka również może być nie do zniesienia. Jak również nie wątpię, że jeżeli komuś jej osobowość pasuje – książką też się zachwyci. Ale ja nie cierpię zarówno przeintelektualizowania, sztucznej oryginalności – jak ja kocham ludzi „alternatywnych”, w większości są koszmarem – pretensjonalności i tego całego… Nie wiem jak to określić. Jakby z jednej strony potwornego zadufania w sobie, ale z drugiej strony niskiej samooceny, którą trzeba podbudowywać przynależnością do jakiegoś rodzaju „elity”, kliki, nie wiem czego. W każdym razie według Kamili Sławińskiej taką elitą są Nowojorczycy. I pięknie, ja się nie znam, w Nowym Jorku nigdy nie byłam, chociaż już od dłuższego czasu moim marzeniem jest tam pojechać. Ale Nowy Jork według „Przewodnika niepraktycznego” wcale nie jest miastem, które chciałabym odwiedzić. Sztuczna egzaltacja i puch marny. Po prostu Sławińska jest definiowana przez jakieś ambitne kawiarnie, w których przesiaduje, a jest to absolutnie bez sensu. Charakter powinien mieć człowiek sam z siebie, nie nabierze go niezależnie do jak fantastycznej kawiarni wejdzie, jak niezwykle zwykłej ulicy nie opisze i jak bardzo niepraktyczny przewodnik po Nowym Jorku wyda.
Dobra, starczy, wspomniałam przecież o jeszcze jednej zalecie.
Jedną z ciekawszych części tej książki jest fragment nie tyle o Nowym Jorku, co o zmianach społecznych wśród emigrantów. Tak, to mnie naprawdę zainteresowało, jak ci ludzie sobie radzili kiedyś, jak to robą teraz, przed i po wejściu do Polski kapitalizmu. W skrócie: „stara” i „nowa” emigracja, wskaż podobieństwa i różnice. Acha, ta część była niezła. Niestety szybko się skończyła.