Filmy o tańcu dzielą się w mojej opinii na dwie grupy: „The Company” i resztę.
Z tego typu produkcjami jest zawsze jeden problem – żadna nie pokazuje na czym polega bycie tancerzem, żadna nie mierzy się z ich rzeczywistą codziennością. Zamiast obrazu, który mógłby pokazać piękno i brutalność tego zawodu, zwykle dostajemy mydlane filmiki, poziomem technicznym dorównujące mniej więcej programowi „You Can Dance”, a fabularnym… Hmm, nie wiem, czy istnieją gorsze fabuły, nawet adaptacje książek Nory Roberts przedstawiają większy potencjał.
„The Company” jest wystylizowane na film dokumentalny, fabuła właściwie służy za tło dla tańca samego w sobie. I pięknie, ale o czym tak naprawdę jest „The Company”?
Joffrey Ballet, chicagowska grupa baletowa, jest najważniejszym bohaterem filmu. Nie jedna z tancerek, której losy niby śledzi kamera, ale cała grupa, do której należy. Altman wlazł z kamerą i butami w intymny świat tańca, bez skrupułów wszystko przelewając na ekran. Pokrętną wspólnotę tancerzy - grupę bardzo bliskich sobie ludzi, którzy codziennie męczą się na próbach, a jednocześnie bez rywalizują o role, o coraz lepsze miejsce w zespole, o karierę, o uwagę. Dyrektora Joffrey Ballet, który jest apodyktycznym tyranem, który wszystko wie najlepiej. Ale to właśnie siła jego charakteru pomaga godzić grupę tancerzy, reżyserów, choreografów i wszelkie artystyczne zapędy, które są ograniczone przez tak trywialne sprawy jak budżet czy czas.
Czytając kilka recenzji tego filmu spotkałam się ze stwierdzeniami, że Altman zabił magię tańca, że odarł balet z piękna, zostawiając tylko żmudną i ciężką pracę. Bzdura!
Altman pięknie przetykał szarą, niełatwą codzienność, z którą boryka się grupa - ciągłe zmęczenie i ból, ciężar prób, znikome życie osobiste, zawiedzione ambicje - kolejnymi pokazami tanecznymi, które co chwila przypominają, że taniec jest piękny, magiczny i w jakiś pokrętny sposób wart tych wszystkich wyrzeczeń. Z „The Company” naprawdę wyziera istota tego zawodu – taniec jest piękny, ale bardzo boli.
Kulisy przygotowywania kolejnych przedstawień i następujące po nich występy w jakiś sposób zharmonizowały „The Company”. Z jednej strony nie jest to film o płaczu i zgrzytaniu zębów, ale również nie jest to film o tym, jak to fajnie wbić się w obcisłe getry i pokicać na scenie. A niektóre z pokazanych choreografii są przepiękne.
Fabuła nie dotycząca tańca? Jest, oczywiście, ale skromna. Młody kucharz (Franco) i Ry (Campbell) poznają się, są parą i… Tyle. Ale to tło jest niezwykle ciepłe, a pewna odrębność chłopaka Ry od grupy tancerzy jeszcze podkreśla, jak bardzo specyficzny jest to świat. Zresztą nie tylko ten malutki wątek miłosny stanowi fabułę. W typowo atlmanowskim stylu kilkanaście drobnych historyjek przeplata się ze sobą w miarę trwania filmu, ale są zepchnięte na daleki plan. I tu może tkwić jedyna wada „The Company”. Jeżeli ktoś nie ogląda tego filmu dla pewnego rodzaju wtopienia się w świat baletu, ale szuka konkretnej historii – nie znajdzie jej. Niektóre z pokazanych wątków są tak subtelne, tak krótkie i schowane, że trzeba się ich prawie że domyślać. Ale one tam są, uwierzcie mi na słowo, oglądałam ten film kilka razy.
Czy muszę na koniec dodawać, że zdjęcia są niesamowite i muzyka równie dobra? Nie sądzę, przecież to Altman.
PS. Nie cierpię pisać recenzji filmów, czy książek, które niezwykle mi się podobają, bo nigdy nie jestem w stanie opisać ich należycie. Ale z drugiej strony, jaki jest sens w pomijaniu tego, co cenimy najbardziej?
0 komentarze:
Prześlij komentarz