poniedziałek, 21 września 2009

"Król życia", czyli lekkie rozminięcie się tekstu z tytułem.

Oscar Wilde! Moja miłość w świecie literatury, trochę nieszczęśliwa, zważywszy na jego preferencje, w "Królu życia" została przedstawiona dokładnie acz blado. Niby mi się podobało, bo i o Wildzie, i ładnym językiem napisane, ale w jakichś dwóch trzecich ogarnęło mnie takie zniechęcenie do tej nieszczęsnej poprawności Parandowskiego, że prawie rzuciłam "Króla życia" w kąt. Ale po kolei.
„Król życia”, przeczytany bardzo szybko i z uśmiechem, zrodził we mnie jedno pytanie: dlaczego ktoś tak idealistyczny i, nie bójmy się tego słowa, po prostu sympatyczny, jak Parandowski, napisał książkę biograficzną o Wildzie? Bo chociaż ja bym z perspektywy czasu Wilde'a "królem życia" nie określiła, coś musiało w nim być, skoro dziewiętnastowieczny Londyn taki przydomek utworzył. A Wilde według Parandowskiego nie tylko królem życia wcale się nie wydaje, ale co więcej, został przedstawiony jako ofiara własnej próżności i słabości, oraz oczywiście Alfreda. Wilde jako jednostka raczej krzywdzona przez otoczenie i pechowy los, niż własny charakter, to dość przykry i chyba mało prawdziwy obraz.
Bardzo podobała mi się część o dzieciństwie Wilde’a i studiach w Oxfordzie, a potem podróży do Ameryki. Nie wiem na ile to jest prawdą, ale Parandowski przedstawił go jako prawie cudowne dziecko. Może i nim był? O rodzinie Oscara również ładnie napisał, o interesującej matce i porządnym ojcu, da się wyczuć atmosferę tamtych czasów, standardy epoki.
Niestety dalej przyszło i na Wilde’a prawdziwe życie, i Parandowski też musiał do tego w „Królu życia” dojść. Taaa, wszystko fajnie, ale o ile Wilde'a lubię naprawdę, człowieka, który wnurza się z kart książki Parandowskiego nie darzyłabym większą ilością uczuć, niż odrobina współczucia. Może trochę za bardzo rozbił się w dalszej części na pisanie nie tyle o Wildzie, co o nim i Bosiem? Oczywiście, że Alfred jest nieodłączną częścią życia Oscara, ale Parandowski jakby zapomniał, że taka indywidualność, taka siła charakteru, jak Oscara, nie mogła być zmieciona w sposób przedstawiony w „Królu życia”. Nie ulega wątpliwości, że Alfred do upadku Oscara się przyczynił w znacznej mierze, ale Oscar to był człowiek silny. Parandowski zdaje się o tym zapominać.
Z jednej strony niby genialny pisarz, niby charakter, który nie mógł być traktowany obojętnie, niby człowiek z wizją, ale w wersji Parandowskiego traci całą moc. Zostaje próżność, gnuśność i ogólny marazm, a poza tym odrobina nieprzystosowania, co z tego, że z fantazją. A cała jego złośliwość? Dystans do siebie, ironia, egoizm, tchnienie nowości i to wszystko, co zamienia Wilde’a w człowieka wartego zainteresowania i sympatii, pomimo całej jego fircykowatości, zostało przez Parandowskiego jakoś wyciszone, pominięte. Został biedny Oscar, który wcale nie był królem życia, a raczej egzotycznym wybrykiem natury, marnie oceniającym rzeczywistość.

niedziela, 20 września 2009

"Żółty pies", czyli nic specjalnego.

Chociaż deklarowałam trochę inne książki, przez „Czarny szal” nie byłam w stanie się przedrzeć, a przeczytanie jedynie tytułowego opowiadania to chyba nie do końca to, o co chodzi. Szukając szybkiego zastępstwa trafiłam w bibliotece na „Żółtego psa” i niestety, przy całej mojej miłości do kryminałów i różnorakich postaci detektywów, książka Simenona nie zachwyciła mnie. Możliwe, że akurat na taką trafiłam, bo jak przeczytał „Żółtego psa” również C., stwierdził, że jemu wygląda to na wczesną książkę o Maigrecie. I faktycznie, jest jedną z pierwszych napisanych o tym komisarzu, nie wykluczam więc możliwości, że kolejne są lepsze.
Akcja toczy się w małej wsi portowej, gdzie zostaje zamordowany, najwyraźniej przypadkowo, pan Mostaguen. Wkrótce okazuje się, że cała tajemnica zdaje się skupiać wokół trzech mężczyzn, którzy mają w zwyczaju spędzanie wieczorów w kawiarni hotelu „Amiral”. Maigret, człowiek raczej milczący, spokojny i chyba raczej pochmurny oraz młody inspektor Leroy starają się rozwiązać tę zagadkę, w której tle plącze się ogromny, żółty pies.
To ja może krótko podsumuję moje wrażenia. Przede wszystkim „Żółty pies” nie byłby przeze mnie nazwany klasycznym kryminałem, chociaż oczywiście morderstwa są. Bardziej czymś jak mała łamigłówka do rozwiązania, de facto prosta. Tutaj leży moja pierwsza bolączka – historia jest tak banalna, że rozwikłanie jej nie przedstawia najmniejszej trudności, nawet nie znając dokładnych przyczyn zachowań bohaterów.
Drugą bolączką jest sam Maigret, a dokładniej jego brak. Snuje się jakiś facet tam i z powrotem, zbyt wiele z tego nie wynika, a na koniec rozwiązuje tę zastraszająco skomplikowaną tajemnicę, ale w sumie wielu podejrzanych mu nie zostało. Komisarz jakoś tak chyłkiem pojawia się w tej opowieści, chociaż w praktyce znajdziemy go na prawie każdej stronie, ja jakoś nie widziałam tej postaci, w ogóle nie wyczułam jego charakteru. Ot, jest sobie Maigret. Fajnie.
Tak też „Żółtego psa” raczej bym nie polecała, ale jak już zaznaczyłam na początku, możliwe, że sięgnę jeszcze po inne kryminały z Maigretem, bo naprawdę podobał mi się styl Simenona, a skoro napisał o facecie całą kopę książek, musi w nim być coś więcej.

sobota, 19 września 2009

Marina Mayoral, czyli trzy spotkania.

Książek Mariny Mayoral przeczytałam trzy i zapewne na tym nie poprzestanę. Miałam napisać o każdej z osobna, ale że z recenzowaniem ostatnio u mnie ciężko, bo jakoś czasu brak, (a jeszcze mam wakacje, jak do pracy dojdą studia, to już w ogóle przestanę spać, jeść i czytać – dokładnie w tej kolejności) niestety tekst o pani Mayoral jakoś się odwlekł w czasie.

Pierwszą było „Jedno drzewo, jedno pożegnanie”, której tytuł niezwykle mi się podobał. Jak się okazało, zawartość dopasowała się do tytułu i teraz stwierdzam bez chwili wahania, że jest to naprawdę dobra książeczka – słowo „książka” trochę przeczy objętości. Króciutka opowieść Laury, która wraca na chwilę do swojego rodzinnego miasta i oczywiście dopadają ją wspomnienia. Wraca, żeby posadzić drzewko magnolii, co jest trzecim z symbolicznych osiągnięć, po urodzeniu dziecka i napisaniu książki, jakie planowała w życiu.
Sadząc magnolię przypomina sobie kilka chwil ze swojego życia w tym miejscu, kilka postaci, które miały na nią taki, a nie inny wpływ. I chociaż jej historia jest taka, jak miliony innych, coś w języku jakim posługuje się Mayoral, coś w jej komentarzach, które są jakby spokojnymi westchnieniami rezygnacji, przykuło moją uwagę na dłużej. Chciałabym mając pięćdziesiąt lat tak się godzić z własną przeszłością, jak robi to Laura, chociaż wcale nie dochodzi do wniosku, że jej decyzje z młodości były słuszne.

Następna, „Życie oddać i duszę” zaskoczyła mnie zgoła odmienną formą. Mayoral analizowała dziwny związek Amelii i Carlosa, jakby przeprowadzała analizę dzieła literackiego. W tle dodała trochę własnych historii, będących jakby komentarzem do omawianego tematu. Ale czytając nie mogłam się pozbyć ciągłego wrażenia tego chłodnego umysłu, który rozkładał Amelię i Carlosa na części pierwsze. Absolutnie to książce nie zaszkodziło, tylko czyta się to nie jak historię o miłości, a bardziej wnikliwy profil psychologiczny. Jednak „Życie oddać i duszę” nasunęło mi myśl, że chyba polubiłabym autorkę, gdybym kiedykolwiek poznała ją bliżej. Że chciałabym ją poznać i porozmawiać.

„Utajona harmonia” to typowa powieść. Blanca i Helena poznały się w szkole zakonnej, przyjaciółkami stały się z czasem i już do końca nimi pozostały. Książka napisana z punktu widzenia Blanki jest opowieścią o nich dwóch i życiu pełnym pomieszanych uczuć, które najprościej można by określić mianem „błędnego koła”. Jakby tę historię opowiedzieć, wyjdzie niezła telenowela, a jest wręcz przeciwnie. Blanka kocha ojca Heleny, a wszyscy mężczyźni, których Helena tak naprawdę pokochała, wolą Blankę. Uroczo. Gdyby wziąć pod uwagę punkt widzenia Heleny, może i by się miało wrażenie powtórki z „Mody na sukces”, ale spokojny racjonalizm Blanki sprawia, że cała ta historia staje się prosta. Ot, tak wyszło.

Chociaż „Utajoną harmonię” uważam za najgorszą z tych trzech przeczytanych przeze mnie książek, a od tamtych jest dwa razy grubsza, czytałam ją jednym tchem. Z dwoma poprzednimi nie poszło tak łatwo, mimo mojego zafascynowania jej sposobem pisania. Ot, taka śmiesznostka na zakończenie. Marina Mayoral na pewno jest warta zainteresowania, gdyż pisze książki inteligentne. Naprawdę, autorka wychodzi swoją prozą na kobietę niegłupią, błyskotliwą i ogólnie rozgarniętą. A to już niemało.

poniedziałek, 7 września 2009

"Moje życie z Mozartem", czyli rozkład na części pierwsze.

„Gdy Mozart pisze mszę, nie myśli, że Bóg jest głuchy. (…) Poza tym gdy Mozart pisze mszę, nie myśli, że i człowiek jest głuchy.”*
Nie lubię Mozarta i książka E. E. Schmitta tego nie zmieniła. Ale za to jestem pod ogromnym wrażeniem sposobu, w jaki autor „zaprzyjaźnił się” z nim oraz rozłożył na czynniki pierwsze, a także tego, że chociaż mozartowska muzyka mnie nie wzrusza, samego Mozarta, tego istniejącego w życiu Schmitta jako mentor i kompozytor, zaczęłam uważać za człowieka wartego uwagi.
Po książkach Schmitta można, a nawet należy spodziewać się głębi i ta krótka, odrobinę autobiograficzna książeczka na pierwszy rzut oka może wydawać się napisana inaczej, jakby po łebkach, niby o życiu autora, ale jakoś tak mało tego Schmitta w „Moim życiu z Mozartem”. To wrażenie jest całkowicie mylne.
„Moje życie z Mozartem” jest chyba bardzo osobistą książką, zbiorem listów pisanych do kompozytora, które dla czytelnika czasem nie przedstawiają większej treści, ale dla Schmitta musiały być kluczem do całej galerii wspomnień. Jest to zbiór fascynacji Schmitta, nie tylko muzycznych, oraz zapis swoistej przemiany autora, od piętnastoletniego chłopaczka, który cierpiał przez duże „C” - banalnie i młodzieńczo, do człowieka dojrzałego i co istotniejsze, naprawdę interesującego. Z „Mojego życia z Mozartem” wyłania się obraz Schmitta, który ładnie o nim świadczy, a nie wydaje mi się żeby autor specjalnie stawiał się w tym świetle. Takie naginanie rzeczywistości jakoś mi do niego nie pasuje.

Tym, co mnie najbardziej podobało się w „Moim życiu z Mozartem” były właśnie fragmenty dotyczące austriackiego kompozytora. Tak dokładnej analizy czyjegoś charakteru i twórczości nie przypominam sobie z żadnej przeczytanej wcześniej książki.
„Głos mozartowski to głos dźwięczny, giętki i plastyczny, który trzyma się równie daleko od krzyku, jak i mowy, głos klarnetowy, taki, który umie się powstrzymać i gdy trzeba – dopasować do innych. W interpretacji Twej muzyki nie mam miejsca na ekscesy, przesadną kolorystykę, na szlochy czy na muzyczny ekspresjonizm: emocje pojawiają się na łuku frazy, ot tak, znienacka, jakby z niczego. ”
„Nauczyciel złożoności – oto kim jesteś.”
„Chciałbym sięgnąć wraz z Tobą po ideał sztuki prostej, zrozumiałej, która najpierw uwodzi, a potem porusza.”
Mozart teoretycznie uczył Schmitta żyć, wiadomości przekazując muzyką. I faktycznie, muzyka została przez pisarza odebrana w sposób, który chociaż niewątpliwie może być określony nadinterpretacją, jednak sprawił, że Schmitt się zmieniał. Że doznawał olśnień, a coś w jego myślach „zaskakiwało” na właściwe miejsce. Fascynujący, a przy tym jakże naturalny i codzienny przykład przemian, które tak naprawdę są samodoskonaleniem się, gdyż Schmitt sam z siebie odczytywał Mozarta w sposób taki, a nie inny.
„Później zrozumiałem bezużyteczność tego rodzaju zarzutów. (…) Z punktu widzenia Boga śmierć dana jest nam w momencie narodzin: dola jest równa dla każdego.”
Tak się zastanawiam, czy każdy z nas ma kogoś takiego? Wirtualnego mentora, z którym nie możemy rozmawiać w tradycyjny sposób, który jest pretekstem do analizowania i poprawiania samych siebie?

*Wszystkie cytaty pochodzą z książki „Moje życie z Mozartem” E.E. Schmitta w przekładzie J. M. Kłoczowskiego, Wyd. Znak, 2008.