czwartek, 31 marca 2011

Przedmowa.

"Księgę ziół" Sandora Marai czyta się specyficznie. Powoli. Na jeden raz nie warto, szkoda lecieć hurtem przez pół książeczki złotych myśli, a też po pół strony, raz dziennie... Już w przyszłym roku skończę.

Zbiór jego podsumowań życia, śmierci, wszystkiego co w trakcie się wydarza, od drobnostek po wielkie słowa. Szczególnie wyraźny rozdźwięk między mną a autorem to jego wiara, która przebija z wielu fragmentów, a kiedy mądry facet pisze o Bogu, czytanie jego książki robi się podwójnie interesujące.
W pierwszym zdaniu Marai napisał "Czytelniku, ta książka chciałaby być szczera". I jest, a przynajmniej ja taką szczerość kupiłam, uwierzyłam w tę jego szczerość.
Zaskoczyła mnie całkowita powaga, spodziewałam się jednak kilku przymrużeń oka. Nie ma, jest krótko, na temat, jakby statecznie i z namysłem. Rozsądnie i w jakiś sposób niepodważalnie.

Nie sposób tak naprawdę zrecenzować "Księgi ziół", bo i jak. Ale pozwoliłabym sobie zacytować kilka fragmentów, które najbardziej utkwiły mi w pamięci. Nie wszystkie za jednym zamachem, po jednym, po jednym, z czasem zbierze się ich trochę.

Na początek pokazałabym Wam sam początek... Lepszej dedykacji jeszcze w życiu nie widziałam. Właściwie ta dedykacja to może nawet najlepsza część "Księgi ziół"?
Książkę tę dedykuję Senece, ponieważ uczył, że bez moralności nie ma człowieka.
I Epiktetowi, ponieważ uczył o tym, co jest w naszej mocy. I Markowi Aureliuszowi, który nauczył się od Epikteta , czym jest to, co jest w naszej mocy – i był cierpliwy.
I Montaigne’owi, ponieważ był pogodnego usposobienia i nie przejmował się tym, co stanie się z jego dziełem po śmierci. I w ogólności stoikom, którzy pocieszali, kiedy nie było pociechy na ziemi, i nauczali, aby nie bać się śmierci ani niewolnictwa, ani biedy, ani choroby. I dwóm-trzem mężczyznom, którzy byli moimi przyjaciółmi i prawdziwymi mężczyznami. I dwóm-trzem kobietom.

Sandor Marai, "Księga ziół", Czytelnik, Warszawa, 2006r., dedykacja na str.5

wtorek, 29 marca 2011

Prostuję zwoje: "Miłość, szmaragd i krokodyl", reż. Robert Zemeckis.

Jak wyciszać otępiałe zwoje mózgowe? Jak je ugłaskiwać? Ja stawiam na prostowanie - podobno im bardziej pomarszczony móżdżek, tym mądrzejsza główka, ale trudno, moja będzie przynajmniej lekka z wyglansowanymi na równo półkulami.
Inwestuję czas wolny w spokojne głupotki, właśnie tak. Najlepiej działa karmienie kaczek w słoneczne, ale ciągle jeszcze chłodne przedpołudnia. Kaczkom marzną kupry, mnie marznie nos, fajnie się wspólnie bawimy chlebem.

Wczoraj np. obejrzałam "Miłość, szmaragd i krokodyl". I się wzruszyłam. Film z lat 80tych, kiedy jeszcze Douglas był niczym młody (względnie) bóg, a Kathleen Turner, jak na śliczną heroinę przystało, czarowała uśmiechem.
I tak sobie planuję w najbliższych dniach dorwać sequel, "Klejnot Nilu", bo przy części pierwszej bawiłam się świetnie.

"Miłość, szmaragd i krokodyl" to jeden z tych filmów puszczanych lata temu, późnymi, wakacyjnymi nocami w TVP, w niezmiennej serii ze "Szczękami", "Rojem" i "Błękitną laguną". Przy atakach rekina ludojada niezmiennie zasypiałam, rozkwity młodości na tropikalnej wyspie wydawały mi się wtenczas tematem niezręcznym (jakieś 8, może 10 lat musiałam już mieć :), wściekłe pszczoły oglądałam z zapałem wiele razy (wakacje, kolejne wakacje, kolejne wakacje...), ale dziś już nic nie pamiętam, poza jedną sceną. A przy wczorajszym seansie uświadomiłam sobie, że "Miłość, szmaragd i krokodyl" zlewał mi się z innym filmem, chyba z "Kopalniami króla Salomona".

Dobrze, reminiscencji dość - jeżeli nie znacie któregokolwiek z wspomnianych przeze mnie filmów, poraz to zmienić, kino lat 80tych ma ogromny urok.
Zerknijcie chociażby na powyższy plakat, jakby krzyczał "Tarzan powraca!". I jak tu nie obejrzeć przygód tej czarującej pary, która spotyka się w gorącym środku kolumbijskiej dżungli.

Ach, "Miłość, szmaragd i krokodyl" urzeka powolnym tempem, które kiedyś musiało być zawrotne. Urzeka prostotą scenariusza. Urzeka poczciwością złoczyńców, jak również ich oczywistym stopniowaniem: ten najgorszy ma wypielęgnowane (sztuczne?) wąsy i wojsko. Ten trochę mniej najgorszy też ma wąsy, ale już brzydsze, i hoduje krokodyle (wiecie, krata, rzuca im surowe mięsko z rozkosznym chichotem, takie cuda). Tym najmniej najgorszym jest Danny DeVito w białym garniturku.

Zachowując powagę mogłabym napisać, że "Miłość, szmaragd i krokodyl" jest idealnym dowodem na to, że proste pomysły często są najlepsze, a zgranie Kathleen Turner i Michaela Douglasa przeniosło dość przeciętny film do czołówki klasyki filmów przygodowych.
Ale powaga mało licuje z tak rozkosznym dziełem, w którym wzięta pisarka romansów i czarujący awanturnik uciekają przez dżunglę z maczetą w łapce. I oczywiście jest mapa skarbów! I duży, zielony kamień. I kolumbijskie pueblo, w którym można tańczyć do porywających rytmów, i zakochać się w sobie w samym środku wielkiej, kolumbijskiej przygody.

środa, 23 marca 2011

"Zabójczy numer"/"Lucky Number Slevin", reż. Paul McGuigan.

Dzwoniący telefon w pokoju z przeokropną tapetą, dwa trupy, chwilę potem trzeci oraz bardzo pechowy poranek w życiu Slevina - to tylko początek filmu zakręconego jak sprężyna, który umilał mi wczorajszy wieczór. "Lucky Number Slevin" rozbawił, wciągnął, nie znudził, nie zniesmaczył, wszystko grało. A zabawnym zrządzeniem losu jest to film o przekręcie, już sam w sobie będący przekrętem. Kiedy usatysfakcjonowany porządną rozrywką widz najmniej się tego spodziewa, w akcji następuje nagłe spięcie, wszystko nabiera powagi i w miarę komediowy film sensacyjny staje się czymś bardziej złożonym.

Na pewno "Lucky Number Slevin" trafia gdzieś między kinem gangsterskim w stylu Ritchiego (najbardziej przypomina chyba "Revolver" - miało być całkiem beztrosko, a potem jednak nie do końca tak jest), a delikatnym pastiszem gatunku - czyli reżyser chciał się dobrze bawić, scenarzysta mu pomógł, a aktorzy wczuli się w atmosferę bezbłędnie. Sporo w tym wszytskim nawiązań, gier słownych i dowcipów z drugim dnem, czyli poza samą akcją mamy jeszcze łamigłówki "skąd ja znam tę scenę?", kiedy McGuigan czerpie inspiracje z kolejnych, znanych większości filmów. Wychodzi więc na to, że "Lucky Number Slevin" to taka zabaweczka w pudełku, które zapakowane jest w kolejne pudełko i (kto wie?) może w jeszcze kolejne pudełko...

Film się jeszcze nie zaczął, a ja już przy napisach (bardzo ładnych, to swoją drogą) aż przysiadłam z radości, Morgan Freeman, Stanley Tucci, Bruce Willis, Ben Kingsley...! To było piękne :) Szczególnie Tucci, którego zawsze mi mało.
Ale główni bohaterowi też zasługują na wzmiankę, Josh Hartnett i Lucy Liu, przeuroczy i całkiem fajni, a na pewno zabawni. W ogóle Hartnetta jakoś mało w kinie widuję, czy on w niczym nie gra, czy po prostu ja tego nie oglądam... Nie wiem, a trochę żałuję, bo ten facet jest dobrym aktorem, przewrotny się wydaje. "I Come with the Rain" w reżyserii Anh Hung Trana - nie potrafię wietnamskich nazwisk odmieniać - z Hartnettem w roli głównej, to podobno bardzo dobry film, nawet miałam się zainteresować bliżej.

Dobrze, wracam do filmu. O ile samej akcji nie warto streszczać, znacznie lepiej zostawić Wam wszystkie niespodzianki, mogę napisać, że "Lucky Number Slevin" to jeden z tych filmów, które zaczynają się scenami bez związku i przez prawie dwie godziny śledzimy z uwagą akcję, która nam ten związek uświadamia.

Ponieważ "Lucky Number Slevin" podobało się mnie, oczywiście możecie się spodziewać ciętego humoru i porażających dialogów, słowa, słowa, słowa...
Ale, skoro na fabule się nie skupiam, mogę podkreślić że część wizualna tego filmu jest bardzo porządnie dopracowana, przede wszystkim scenografie, psychodeliczny korytarz, kontrasty w mieszkaniach Rabina i Szefa, ta koszmarna tapeta... A jeszcze zdjęcia, no nie wiem, takie niby nic, a właściwie kilka razy łapałam się na podziwianiu samego ujęcia - znaczy cacy.

I jak, chcecie już oglądać? Chciałabym, żebyście chcieli, bowiem "Lucky Number Slevin" ma sporo zalet, a mało wad, które z dużym wdziękiem są maskowane. Niedociągnięcia scenariusza gubią się w pędzie akcji, która leci na łeb na szyję, tam aż nie ma czasu na zastanawianie się.
Nagła, aż brutalna zmiana nastroju jest częściowo usprawiedliwiona odpowiednio stonowanym zakończeniem. A wszelkie inne przytyki zbyłabym wzruszeniem ramion i milcząco wskazała nazwisko Tucciego na plakacie - o, w ten sposób sprawiam, że ten film nie ma wad.

Gapa.

No pewne, ja tak potrafię, przegapiłam pierwszy dzień wiosny.
Wczoraj uświadomiłam sobie, że 21szy marca był przedwczoraj, jak tak można wiosnę przeoczyć? Wieczne roztargnienie i zaniki pamięci do grobu mnie kiedyś wpędzą.

Dobrze, zacznę więc oficjalną wiosnę od dnia trzeciego: na raz wstajemy, na dwa klaszczemy w łapki, a na trzy śpiewamy: "wiosna! znów nam ubyło lat".
Przywlokła się w końcu ta utęskniona, wyjękiwana całą zimę wiosna :)
I słońce za oknem się ze mną zgadza. I świergoty także.
Nawet w niedzielę Pan Grajek na Chmielnej faktycznie "Wiosnę" Skaldów grał, z gitarą, organkami, ładnie dawał radę.

Ja za to miałam wczoraj zdążyć, ale nie zdążyłam - napisać o "Dróżniku", kolejnym z filmów, które to "musicie zobaczyć i nie ma nie". Chociaż tak naprawdę jestem zapewne jedną z ostatnich osób, które go wcześniej nie widziały. Jak ten ostatni dinozaur.
Ale może dzisiaj się uda? (no Klakier, tym razem na pewno nam się uda!)
Zapamiętać podstawowe oznaki wiosny: Liritio cytuje Gargamela.

Idę już sobie, przerwa na kawę i papierosa się skończyła, szef zaraz zjawi się z zapytaniem o... (wstawić dowolnie głupie pytanie). A potem rzuci we mnie szklanką (czy to można podciągnąć pod przemoc w pracy?).

Dobrze, czym by tu wiosnę przywitać? No tak, oczywiście, że Edith Piaf, jakże by inaczej.
Jeszcze jedna oznaka wiosny: Liritio słucha francuskich piosenek.
A Wy macie własne znaki tego, że wiosna przyszła? Może sny piękniejsze albo włosy bardziej się kręcą?

I wybaczcie mi te potoki całkiem bez związku wynurzeń z wiosny dnia trzeciego, tak mnie dzisiaj naszło. Do lata niezdrowe uzewnętrznianie się na pewno mi przejdzie.

Padam, padam, niezrównana Edith Piaf.



Tę piosenkę mi kilka lat temu C. tłumaczył, a ja udawałam, że wcześniej wcale jej nie rozumiałam. Podobno to romantyczne było, ale ja tam nie wiem.

czwartek, 17 marca 2011

"Wszystko o czekoladzie", Tatiana Polakowa

Krzyczący pasek "Bestseller!", dziwna, prześwietlona Photoshopem twarzyczka, nie zachęcało, niespecjalnie.
Ale że do odważnych..., i tak dalej, wzięłam do domu. Nie żałuję, książka Tatiany Polakowej, rozpoczynająca cykl o Oldze Riazancewej, jest podstępnym połykaczem czasu. Niby nic, ale w środku nocy kończyłam, kiedy C. z powątpiewaniem zerkał od czasu do czasu na okładkę (złe okładki, oj złe), która trzymała mnie na nogach w godzinach całkowicie ku temu nieodpowiednich.

Miałam to szczęście, że "Wszystko o czekoladzie" jest pierwszą częścią - bardzo nie lubię zaczynać lektury od n-tej, zwykle kiepskiej już, kontynuacji. Zdecydowanie wolę zaprzyjaźnić się z bohaterką i jej otoczeniem, a potem jedynie z sentymentu doczytywać te nie wiadomo które części.

Wcześniej miałam przyjemność zapoznania się z Aleksandrą Marininą i Darią Dońcową - trio pań pisze w sumie po tych samych pieniądzach, noworosyjskie towarzystwo, kobieta w roli detektywa - ale jednak wersja Polakowej najbardziej mi odpowiada.
Marinina podobała mi się bardzo... Na jeden raz. Potem się zastanowiłam: super analityczny umysł w ciele młodej pani policjantki, której wygląd pozwala jej na wcielenie się w ogromną ilość innych aparycji? Eeee... Tak, jasne.
Dońcową przeczytałam całą (w sensie: wszystko, co napisała do 2005 roku, potem miała dłuższą przerwę) pod koniec liceum i nie przeczę, wtedy mi się podobało, ale teraz mnie nudzi. To taki trochę zbyt uproszczony, miły świat. Jakbym czytała Monikę Szwaję w wersji rosyjskiej i kryminalnej.

A w książce Polakowej polubiłam bardzo tę jej niepokorną, trochę niemądrą Olgę - niemądrą, bo prawie szlachetną w mocno przeciwnym otoczeniu, w którym się obraca. I Riazancewa wydaje się takim prawdziwym zlepkiem czystko ludzkich cech, bez udziwnień, których nie odmówiły sobie ani Dońcowa, ani Marinina.
Nie jest jej świat ani zbytnio czarny, ani przesłodzony - może miejscami irytuje uparta gorycz przebijająca z każdej strony, ale to też składa się na wciągający nastrój tych książek.

"Wszystko o czekoladzie" wciągnęło mnie niepostrzeżenie, ale trwale - skończyłam pierwszą i cudem zdążyłam dzisiaj do biblioteki po kolejne części. Już pomijam jęk C. na widok łupów, które wyciągałam z torby. Płaczę trochę, że nie było drugiej części, ale to oczywiście nie przeszkodziło mi zaryć się natychmiast w trzeciej, "Ekskluzywny macho" (i znowu, tytuł, okładka, oj... dobra, już się nie czepiam).

wtorek, 15 marca 2011

"Panda Sex", Mian Mian.

"Jiejie: Jak myślicie, co jest takiego szczególnego w rozmowie przez walkie-talkie?
Mężczyzna 2: To, że zanim się odezwiesz, musisz zaczekać, aż druga strona skończy."
Mian Mian, Panda Sex, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa, 2010r., s.138

Nie jest to dobra książka - nie wiem, czy gorsza od "Cukiereczków", których już w ogóle nie pamiętam - ale jej "niedobrość" nie zmienia faktu, że "Panda Sex" to jednak rzecz interesująca.

Co jest problemem? Słowa będące jedynie dialogiem mają tę słabość, że zawieszają czytelnika w próżni. I nie wiadomo czy na przykład Aktor jest wysoki, niski, i czy stuka papierosem w kciuk, zanim zapali. I nie wiadomo, która z sióstr, Jiejie czy Meimei jest tą ładniejszą, a która mądrzejszą. I nie wiadomo czy na twarzy ABC odcina się zbyt wiele podkładu, a może czarna kreska na dolnej powiece od źle nałożonego tuszu?
A kiedy ich słowa, z których składa się ta książka, zawierają same ważne myśli, nie sposób przeczytać tego wszystkiego w skupieniu. Całość czyta się na jednym wdechu i mam wrażenie, że sporo po drodze ucieka. Uciekło mnie.

Ale "Panda Sex" ma też tę drugą stronę. Mnie rozmowy prowadzone przez grono szanghajskich znajomych przypomina to, co widzę na co dzień wkoło siebie. Gromada w miarę młodych ludzi i ich dylematy. Odrobina pretensjonalności, odrobina przeintelektualizowania, ale też sporo szczerości i całkowity brak pobłażliwości dla wznioślejszych tematów, przetykanych mocno cynicznymi komentarzami do rzeczywistości. Czy cynizm jest plagą dzisiejszego świata? Bo ostatnimi czasy wydaje się modny.

Dużo wśród tych dialogów samotności miejskiego życia, smutnych ludzi. Dużo Szanghaju, który z "Panda Sex" wyłania się jako miasto duchów, miasto bez morza.

Jak zaczęłam, same rozmowy odbierają książce konkretność. I teraz nie wiem, czy "Panda Sex" to jeden mężczyzna i jego liczne kochanki, a niewyjaśniona śmierć jednej z nich to centralny punkt książki? Czy równie dobrze mógłby to być zupełnie inny mężczyzna, a przemykająca w tle ciągłego dialogu historia jest jedynie pretekstem do napisania tych wszystkich słów?

Cienka wydaje się granica między pustym bełkotem a rozmową z sensem. I nie potrafię ocenić jaką dozą własnej nadinterpretacji wzbogaciłam treść "Pandy Sex", a ile faktycznej wartości w tej książce siedzi.
"Aktorka rzucająca palenie: Pewnego dnia jednak wpadłam w jakiś dół. Odkryłam, że my wszyscy w gruncie rzeczy nie mamy nic sensownego do powiedzenia o życiu, sztuce, miłości. Od tamtej chwili nie znoszę Szanghaju, bo gdy wychodzę tu wieczorem z domu, nigdy nie udaje mi się spotkać nikogo, kto zdradzałby choć odrobinę talentu. Nasze środowisko ewidentnie ma jakiś problem."
Mian Mian, Panda Sex, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa, 2010r., s.86-87.

niedziela, 13 marca 2011

Tie me to the end of a kite.

Pisałam o Brandysie, ale w tekst wkradła się potężna sprzeczność moich wrażeń i chwilowo z małym zawirowaniem w głowie czekam, aż sprzeczności się nawzajem zjedzą.

W międzyczasie mogłabym narzekać na chmury, które osłabiają słonko. I jeszcze, że dzisiejszy dzień wcale nie jest dobry.

Lubię prostą muzykę z prostym tekstem, podobnie jak lubię złożoność w piosenkach. Ale na wszystko trzeba mieć humor i dzisiaj wolę te pierwsze. Są dziesiątki takich zespołów, podobnych do siebie jak kraby, a tylko niektóre z nich włażą w uszy na dłużej. To pewnie zasługa głosu.

Rosie Thomas, The Kite Song.



I odfruwamy.

wtorek, 8 marca 2011

"20 odsłon zachłannej młodości", Xiaolu Guo.

"Ludzie mówią, że łatwiej jest uleczyć rany ciała, niż serca. Bzdura. Jest dokładnie na odwrót - to skaleczone ciało goi się dłużej. Zranione serce to nic innego jak popioły wspomnień(...) O ranach ciała możesz mówić wtedy, kiedy na przykład jesteś z kimś przez trzy lata, potem odchodzisz, ale w nocy, w łóżku, kładziesz się po jednej stronie, tak jakby po tej drugiej ktoś wciąż leżał. To jest właśnie rana ciała. Nawyk, który karze ci zostawiać miejsce dla kogoś, kogo tam nie ma."
Xiaolu Guo "20 odsłon zachłannej młodości", Wyd. Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2010, str. 138.
Rzekłabym, że "20 odsłon zachłannej młodości" ma tytuł idealnie oddający istotę książki. Dwadzieścia krótkich opowiastek o kolejnych zdarzeniach w życiu Fenfang, która zwiała z rodzinnej wioski, podobnie jak inne małe wioski nawet nie oznaczanej na mapach Chin, i zainstalowała się w Pekinie. Dokładnie, kolejne odsłon z Fenfang w roli głównej, już same tytuły powinny oddawać atmosferę tych obrazków, np. "Fenfang idzie na basen, ale nie wchodzi do wody".

Nigdy bym się nie spodziewała, że książka z taką okładką i tytułem, książka kobiety, która zajmuje się raczej pisaniem scenariuszy, ksiązka, która na pierwszy rzut oka kojarzy się wyłącznie z prozą Nory Ephron, aż tak przypadnie mi do gustu. A połknęłam "20 odsłon zachłannej młodości" w jeden dzień i uśmiechnęłam się przy zakończeniu. Xiaolu Guo nie poszła na ostatnich stronach na łatwiznę rozwiązania wszystkich nitek, w których plącze się Fenfang i nawinięcia ich na ładną szpulkę "szczęśliwego zakończenia".

A gdyby ktoś zapytał, "ale o czym to jest?" - nie lubię takich pytań - mogłabym odpowiedzieć np. o młodej dziewczynie w Chinach. Albo: o fragmentach dorastania do dorosłości. Albo: o samotności w wielkim mieście. Albo...

Xiaolu Guo pisze bardzo spokojnie, prostym językiem, w krótkich zdaniach potrafi zawrzeć naprawdę piękne fragmenty rzeczywistości. Może mogłabym ją porównać do Baricco? Chociaż Xiaolu Guo jest znacznie konkretniejsza w swoich zdaniach. Szybsza. Mniej poetycka. Określając "pięknymi" obrazki, które opisuje, mam na myśli najzwyklejsze pod słońcem codzienności. Ale ja krojenie ryb na targu o piątej rano, na mrozie, te precyzyjne ruchy noża, ciche szmery budzącego się dnia, to właśnie opisałabym jako "piękne". Chyba zbyt często rzucam tym "pięknem" na prawo i lewo.

Oczywiście nie wątpię, że radość z lektury wynikała w dużej mierze z podobieństwa do Fenfang (tylko umownego) naszego wieku, naszego zagubienia. Chociaż chyba ani ja, ani Fenfang nie jesteśmy specjalnie zagubione, w naturalnym stopniu raczej, jak każdy.

Została w głowie ta książka, została w obrazkach. Na pierwszym planie szuflada Mao, potłuczone szkło i duchota miasta. Dalej pies, Niebiański Drań, sos sojowy i długa podróż pociągiem. Dalej... Z takich haseł można by wszystkie epizody z życia Fenfang ułożyć. Jak puzzle.

A wraz z powrotem słońca do miasta, wróciło i muzyczne zacięcie.
Rickie Lee Jones, On Saturday Afternoons in 1963.
I proszę, na raz dwa trzy, cieszymy się światem.

wtorek, 1 marca 2011

Mewy krzyczą.

W nocy darły się mewy. Ale jak wytrwale :) Rano kontynuowały.
Musiałam wyjść z domu o porze tak wczesnej, że nadal nie wierzę, że to się stało naprawdę. Kocham rozkłady lotów. A wrzaski mew mi towarzyszyły.
Czy mewy w krzyczącym stadzie mogą być uznane za zwiastun wiosny? Proszę?

I słońce jest nadal piękne, a że nastrój mam muzykalny, Sunny Day in Hell, Argyle Johansen, adekwatnie do dnia.



Czasem żałuję, że na gitarze umiem zagrać jedynie trzy akordy na krzyż.

I nabieram niezdrowej ochoty do zobaczenia w takim cudownie głośnym kinie "Drive Angry 3D" - czy to objaw choroby umysłowej? Ale zwiastun powalił mnie na łopatki inwencją twórców: uciekinier z piekła, wysłannik Diabła, jakiś dziwny kult, a do tego szybkie samochody, blond laska i tleniony Nicholas Cage, będzie ogień, już to czuję.
No dobra, przyznam się, po prostu uwielbiam Williama Fichtnera.