niedziela, 29 listopada 2009

Mam dwie wiadomości - tylko jedną nową :)

Przede wszystkim chciałam się podzielić tym: (chociaż niewątpliwie wiadomości24 mają większą frekwencję niż moja mała stronka :) ale nie zaszkodzi)
Cmentarzysko Zapomnianych Książek

a poza tym nadal Sinatra króluje w moim świecie - a C. jakby rzadziej musi mnie ściągać siłą z kanapy. Czyżby ocieplenie, czy to ja przestawiłam się na tryb zimowy?


Kocham tę piosenkę bardzo, bardzo. I tak pięknie mi się kojarzy (oczywiście C. zarzuca mi banalny sentymentalizm, ale to tylko jego zdanie ;) a poza tym, cóż jest złego w odrobinie sentymentalizmu?)
Więc jak już wszyscy warczą na Stinga, niech się teraz odstingowują Sinatrą. A ja mogę bezkarnie pląsać po mieszkanku podśpiewując sobie "tararara, love was just a glance away, a warm embracing dance away...". Zakład, że za jakieś dwa dni C. będzie błagał o powrót do Stinga?
Albo podstępnie zawładnie odtwarzaczem i włączy jakiegoś mruka, on takich lubi, Tomem Waitsem mnie zakatuje (nie, żebym ja Waitsa nie lubiła, ja lubię, ale tylko czasem i tylko niektóre płyty - np "The Heart of Saturday Night" jest piękna. To chyba nie jest zaskakujące, że jednocześnie z akceptacją drugiego człowieka w naszym mieszkaniu musimy też polubić jego płyty? :))

A recenzja "Najdłuższej podróży do domu" stanęła w martwym punkcie. Ale nic to, czuję, że niedługo będę miała używane na pani Sławińskiej i jej niewątpliwie... hmmm, wartej wspomnienia książce.

piątek, 27 listopada 2009

"Dziewczyna o szklanych stopach", Ali Shaw.

Ponieważ niechciej mnie trzyma twardo, a ja boję się, że zapomnę, co sobie myślałam, jak to czytałam (tak, wiem, składnia poraża), recenzja będzie zwięzła (ha, ha, Liritio i zwięzła).
Na moim blogu brak pruskiego porządku, trzeba wprowadzić odrobinę subordynacji! Tak… Albo raczej Howgh.

Podobało mi się (co to w ogóle za zagajenie jest, "podobało mi się"?! jak z zeszytu przedszkolaka, cofam się, nie ma wątpliwości):
Język przepiękny, zdania, metafory, różne różniste składnie, cudawianki i generalnie z zachwytu można się schować pod stół. O tutaj mam takie pod ręką zdanko (tak, wiem, że zdanka nie można mieć pod ręką – ja nic nie poradzę, że tak piszę, chociaż mnie też irytuje, kiedy ludzie np. robią błędy ortograficzne i wzruszają ramionami mówiąc, że tak już mają. Zwykle staram się poprawiać takie kwiatki, ale dzisiaj mi się nie chce)
„Pomyślał o Evaline, o białych ważkach szybujących nad rzeką, o łupinach, które zostawiły na trzcinach i zielonych łodygach, i o tych odległych czasach, kiedy sądził, że to miłość się wykluwa.”*
Pomysł, temat i fabuła w ogóle. Fascynująca w „Dziewczynie o szklanych stopach” jest pozorna prostota. A kiedy po przetrawieniu ostatniej strony zamyśliłam się na momencik, dotarła do mnie mnogość wątków, które splotły się w tak spokojną i myląco uporządkowaną historię. Każdy wątek jest wyjaśniony i doprowadzony do końca, każdy jest wąską ścieżką, która prowadzi do tylko jednego celu. Ogólne relacje międzyludzkie, siła miłości i nienawiści, obsesje, marzenia, strachy i koszmary. Wszystko tak naturalne i codzienne, a w „Dziewczynie o szklanych stopach” jakby uwypuklone odrobiną magii. Książka pomiędzy obyczajową opowiastką a baśnią o pradawnych dziwach i najgłębszych mrokach i przebłyskach światła w ludzkiej duszy. A może „Dziewczyna o szklanych stopach” jest książką o dorastaniu i zapominaniu? A może o ostatecznym rachunku sumienia? A może o wszystkim po trochu.
Charaktery przedstawione. Nie były irytujące – to jest moja zmora, że tak wiele książkowych postaci denerwuje mnie nieprzytomnie i wtedy rzucam książkę w kąt (zwykle oczywiście trafiając w niewinnego kota). Ida o szklanych stopach jest cudowna, Midas ma swoje problemy, ale jest jak z bajki (to trochę jest bajeczka dla tych dojrzalszych dzieci), a bohaterowie drugiego i trzeciego planu zajmowali miejsca w moich myślach kolejno i na długo.

Nie podobało mi się…
Przede wszystkim porównanie do Murakamiego – ja oczywiście wiem, że to wymysł genialnego wydawcy, bzdura kompletna. Ali Shaw jest z innej galaktyki, niż Murakami i niech obaj w swoich przestrzeniach międzygwiezdnych pozostaną.
Zakończenie? Hmmm, też troszkę. Ale w sumie było dobre, tylko… Sami wiecie (jak kto czytał to wie, jest jesień, ja się nie mogę tak denerwować).
A taki malutki przytyk mogę mieć jedynie do faktu, że im bardziej książka się rozkręcała, tym bardziej Shaw porzucał tę baśniową formę. Jakby stylistycznie ciągnął jednolitą opowieść, ale jednak treść się zmieniała. Tak, niezwykle jasno to wyraziłam.

Dobra, tyle o „Dziewczynie o szklanych stopach”, jestem bardzo na tak i kolejne książki Shaw z chęcią przeczytam.
A zwięzłość oczywiście mi nie wyszła.

*"Dziewczyna o szklanych stopach" Ali Shaw, Wyd. Amber, 2009 str. 128, przekład: Radosław Januszewski.

środa, 25 listopada 2009

Smuteczki, ploteczki i czcze obietnice :)

W ramach postanowienia przednoworocznego na pewno w końcu napiszę coś o "Dziewczynie o szklanych stopach" i panu Groganie, i tych wszystkich przeczytanych ostatnio kryminałach... i może w końcu o "Gdzie krokodyl zjada słońce" (tak, czytałam tę książkę we wrześniu), skoro już wyzwanie na peryferiach mi umyka, chociaż na własnym blogu się wykażę. Ale jakoś jesień mnie obezwładnia totalnie, nic mi się nie chce, sprzątać (dobra, wiosną też mi się nie chce), gotować, studiować, czytać też nie. Nawet ładnie ubrać, umalować i wyjść codziennie z domu mi się nie chcę, ale to muszę... Chociażby dlatego, że C. stanowczo odmówił mieszkania z kobietą zamieniającą się w warzywo na kanapie :) oczywiście tak naprawdę chodzi mu o to, że nie chce mu się robić zakupów...
Najchętniej zamarłabym tępo przed komputerem i obejrzała jakiś wciągający serial - tak żeby się ładnie odciąć od rzeczywistości, która swoją drogą jakoś mało przyjemna się ostatnio zrobiła.
Niech lato wróci!
Także zamiast recenzji filmowo-książkowych, niezastąpiony Sinatra. On jest przecież wieczny i dużo fajniejszy ode mnie. :)

piątek, 20 listopada 2009

"Zła krew", Grzegorz Gortat.

Bardzo podobała mi się ta książka i nie tylko dlatego, że była pierwszą naprawdę dobrą rzeczą, jaka wpadła mi w ręce w ciągu ostatnich tygodni.
Mały Michał ma problem w postaci tatusia, który zawiódł wszelkie pokładane w nim oczekiwania. Rodziców, żony, syna i całej reszty socjalistycznego społeczeństwa również. A że jaki ojciec, taki syn, Michał za każde podwinięcie nogi otrzymuje wykład: jak mógł wdać się w ojca. Przekleństwo, nie ojciec.
Mały Michał chodzi do socjalistycznej szkoły, a jego kolega jest Żydem. A on jest synem przestępcy. Oczywiście ma to wpływ na każdą jego ocenę.
Mały Michał rozumie otaczający go świat mądrością dorosłych – co zapewne wynika z faktu, że autor jest dorosły – ale Michał czuje się zagubiony. Zdeptany tą prześladującą go złą krwią, której wyjaśnienie dostrzega w końcu w „Braciach Karamazow”.
Mały Michał, w miarę jak robi się coraz starszy, podsumowuje nie tylko swoją matkę, którą z niewiadomej przyczyny określa nie mamą, ale Zofią Bodler, również sąsiadów, szkołę, kolegów i koleżanki, rzeczywistość socjalizmu. Ale nie odnosi się do tej RP, w której talerze są na łańcuchu. Odnosi się do RP, w której ludzie są zamknięci w klatce ustroju oraz własnego ograniczenia umysłowego. Odnosi się nie do RP w której czołgi wyjechały na ulicę, a księdza Popiełuszko znaleziono z poderżniętym gardłem, ale do tej RP, w której dyskryminacja i podział na lepszych i gorszych zaczynał się już w szkolnej ławce, kultywowany przez zaślepionych, zaplutych socjalizmem nauczycieli.

Stary Jochanan u schyłku życia znajduje Michała – a dokładniej Michał znajduje jego – któremu może opowiedzieć swoją historię, będącą jednocześnie historią wszystkich Żydów którzy przeżyli holocaust jak i opowieścią jednego poety, Jochanana Fajnera.

„Zła krew” to kilka różnych strumyczków połączonych w jedną, wciągającą całość. Antysemityzm, socjalizm, bezmyślne i okrutne szufladkowanie – to są pojęcia mające część wspólną. A do tego wszystkiego piękny język i proszę – książka, którą połknęłam w całości. Teraz oblizuję się u szukam „Szczurów i wilków”.

poniedziałek, 16 listopada 2009

I jeszcze...



Nie mogę przestać słuchać tej piosenki, chociaż w odrobinkę innej wersji. Już C. ma dość, koty mają dość, a ja nie. Czy kiedykolwiek zwierzałam się Wam z mojej miłości do Stinga? Teraz może jest doby moment.

"Bez krwi", czyli krótko i... I tyle.

Przede wszystkim, "Jedz, módl się i kochaj" - czy tylko ja nie jestem w stanie przebrnąć przez pierwsze 50 stron? A może tajemnicą tej książki jest właśnie to, że na 51 stronie zaczyna być fascynująca? Tyle się dobrego nasłuchałam i naczytałam o Elizabeth Gilbert, że poczekałam grzecznie w bibliotecznej kolejce i pożyczyłam. I co? Wielkie nic! Jakoś magia "Jedz, módl się i kochaj" do mnie na razie nie dotarła i chyba już nie dotrze.

Natomiast "Bez krwi" Baricco połknęłam szybko - to jest cieniutka książka - i oczywiście jestem zachwycona stylem, tak samo delikatnym i plastycznym, jak w "Jedwabiu". Tylko niestety nie do końca zrozumiałam treść. Znaczy nie, każde słowo z osobna i ogólny sens jest całkowicie dla mnie jasny. Zabójstwo ojca i jego syna na farmie, ocalała córka - Nina, oszczędzona przez młodego chłopaka, który nigdy nie zapomniał widoku tej małej dziewczynki pod klapą w podłodze. Po latach ta dwójka spotyka się ponownie, i... Właśnie, i co? Przeczytałam "Bez krwi", zamknęłam i zadumałam się nad faktem, że po tej lekturze nie mam absolutnie nic, nad czym mogę dumać. Masło maślane, ale tak właśnie było. "Bez krwi" nie wywołało we mnie ani jednego wzruszenia, ani jednego znaku zapytania, ani jednego wniosku z przeczytanej książki. Zero emocji i ciągu dalszego, jakbym przeczytała kilkadziesiąt pustych stron.
A przecież "Jedwab", także krótki, wywołał we mnie mnóstwo różnych uczuć, nie tylko zachwyt ogólny, więc nie w długości (a dokładniej jej braku) leży problem. Tylko w czym?

środa, 4 listopada 2009

Ja wiem, że zwykle muzyki tutaj nie ma, ale...

Jest zimno, to znaczy mnie jest zimno, nie wiem jak innym. Zaczynam z pewnym zdziwieniem dostrzegać, że C., który pochodzi z drobinę cieplejszego kraju, po dwóch latach lepiej się dostosowuje do polskich warunków zimowych, niż ja. Tak, według mnie to już zima.
A jak jest tak przytulnie i słodko pod kocykiem, z herbatką i... notatkami z wykładu (mnie też to boli). Czytania więc na razie nie ma, znaczy jest ograniczone (jakoś ani Saramago, ani Rudnicki nie wciągnęli mnie zbytnio, a przecież nie przyznam się tak od razu, że zamiast tego czytam kryminały P.D. James i zastanawiam się, co właściwie mnie w jej książkach wciąga).
Zostają więc przyjemności muzyczne.

niedziela, 1 listopada 2009

"Fame", czyli remake, a i tak kocham profesjonalizm.

Sama idea odświeżania starych hitów kinowych jest przeze mnie co prawda rozumiana, ale raczej nie pochwalana. Dlatego na remake "Sławy" z 1980 roku został przeze mnie skwitowany jedynie zmęczonym westchnieniem, że oto kolejny całkiem niezły film zostanie przemaglowany przez hollywoodzką cukierkowatość, a o starszej wersji dzisiejsza młodzież już nie usłyszy.

Ale nie mogę im odmówić jednego, czasem zwiastun się naprawdę idealnie uda. Widziałam ten teaser w kinie i naprawdę mnie zatchnęło - co za energia!
Żebym ja kiedyś w Polsce zobaczyła taki profesjonalizm, wiem, że budżety nie te same, ale jednak na coś dobrego miło popatrzeć. Nawet jeśli "Fame" będzie głupawe (pewnie będzie), przez moment miałam takie drgnienie, że oczywiście, że chcę zobaczyć ten film.