sobota, 29 czerwca 2013

Zezowata sobota, czyli może bonus do Czerwcowej Lirito

Sobotnio Lirito zdziałała cuda dwa: spaliła sobie nos (trochę, ale jednak jest osiągnięcie) i tak fajnie oparzyła się żelazkiem na obu przedramionach, że teraz wygląda jak po nieudanej próbie samobójczej, w dodatku dość zezowatej.
Serio, zakleiłam plastrami dwa oparzenia, żeby spaloną skórą ludzi nie straszyć, i już nie wiem co gorsze...

Florence and the Machine w większej masie chyba się zlewa, nie? Przykładowo ja słabo rozróżniam między sobą większość jej piosenek. Ale jest kilka, które znacznie wyraźniej wpadły mi w ucho, od "Never Let Me Go" się zaczęło i na "Shake it Out" skończyło. Florence jest świetna, ale w sumie to nie moja para kaloszy.

Ha! Poza raz pierwszy użyłam stwierdzenia "nie moja para kaloszy", rewelacja, tyle lat czekałam na sposobność i jeszcze żeby mi się w dobrym momencie przypomniało.

Drugim, co zawsze chciałam powiedzieć, to cytat z "Szóstej klepki" Musierowicz: "ze wszystkich łakoci najbardziej lubię boczek". Ale to, obawiam się, może się nie udać, ze wszystkich łakoci zdecydowanie nie wybrałabym boczku.

Kończąc absurdalne dygresje, Florence and the Machine i piosenka, która od kilku dni nie chce mnie opuścić. Prawdopodobnie ją znacie i może Was też nie chce opuścić? Bo do mnie przyczepiła się skutecznie, no light no light in your bright blue eyes...


środa, 26 czerwca 2013

Czerwcowa Lirito

Czerwcowa Liritio ma trochę za dużo na głowie, co jest o tyle nieprzyjemne, że obejrzałam jakiś czas temu zupełnie fantastyczny film, "Medianeras", i nie mam kiedy Wam o nim napisać. Jest to, przy okazji bycia fantastycznym, film odrobinę ciężko opisywalny (jak się okazuje podczas każdego kolejnego podejścia Liritio do klawiatury).

O tym argentyńskim filmie piszę, piszę, i już nie mogę... Ale napiszę!
Obejrzałam również kilka starych filmów, w których niezmiennie znajduję ukojenie od codzienności. "Hands Across the Table" był jednym z nich i nawet zaczęłam coś wyklikiwać na temat, w czasie niedługim powinnam skończyć. Owe "Hands Across the Table" mocniej do mnie trafiło niż dwa pozostałe ("Lady Eve" i "Bringing Up Baby"). Ale to prywatne odchylenie Liritio, nie przepadam za tzw. "screwball comedy". Może określenie "nie przepadam" jest nietrafione, niewątpliwie mnie irytują, ale też dostrzegam ich urok. Stąd słynne "Bringing Up Baby" z Carym Grantem i Katharine Hepburn bardziej mnie rozdrażniło niż zachwyciło. Ma swoje momenty, nie przeczę, ma przede wszystkim świetną obsadę i dużego kotka na planie...

Henry Fonda ilustracją pobocznej tezy.
Ale jednak nie, znacznie skromniejsze i mniej okraszone absurdem "Hands Across the Table" (Carole Lombard i Fred MacMurray) jest zdecydowanie bardziej w stylu Liritio. Prawdopodobnie dlatego, że para głównych bohaterów to manikiurzystka i bankrut - obibok, cała akcja toczy się w sporej części w jej małym mieszkanku, nie na luksusowych statkach i nikt nie udaje angielskiej księżnej (to akurat "Lady Eve").

A porpos jeszcze "Lady Eve", poniekąd pamiętałam ten fakt z "Jezebel", ale film Sturgesa mi przypomniał, że Henry Fonda był skandalicznie przystojnym mężczyzną, chociaż zdjęcia nie oddają tego w wystarczającym stopniu. O ile ogółem widzę, że Cary Grant czy Gregory Peck nie mają trzeciego oka i również prezentują się nad wyraz dobrze, Henry Fonda jest jednak nokautem. To oczywiście kwestia gustu, a Liritio jest niezmienna fanką wyglądu Johnny'ego Deppa (chociaż gdybym miała wybierać, przykułabym się jednak do Paula Newmana).

Czerwcowa Liritio ma trochę za dużo na głowie, przez co nie czyta. Inaczej, czyta, ale mało nowego i z niecierpliwością. "Potęga huraganu" z paska bocznego okazała się tragedią całkowitą, więc Lirito uciekła do Rosy Montero i po raz trzeci przeczytała "Stąd do Tartaru". Rosa Montero i Marina Mayoral, dwie hiszpańskie pisarki, które Lirito czyta chętnie. Rzekłabym, ulubione hiszpańskie pisarki, ale nie bardzo kojarzę inne. Mężczyzn owszem, wielu hiszpańskich autorów mam zaznaczonych w pamięci, ale kobiety... No nie, tylko te dwie.
Rosa Montero... O Mayoral kilka razy napisałam, o Montero najwyżej wspominałam, co jest o tyle przykre, że sposób w jaki pisze i układa historie idealnie mi pasuje. "Córka Kanibala" to chyba jej książka, którą bym najbardziej polecała, ale zdaje się, że opinie innych skłaniają się bardziej do chwalenia "Instrukcji, jak ocalić świat". Kłóciłabym się, ale nie muszę, wystarczy mi, że bardzo długo tylko dwie książki Montero były przetłumaczone na język polski, a obecnie jest ich cztery, radosny postęp.

Kolejnym do czego Liritio ucieka, są kryminały Dorothy L. Sayers, która stworzyła postać uroczego, rudego lorda Petera Wimseya. Prawdę mówiąc wcale nie ma tak wielu książkowych detektywów czy policjantów, których Liritio naprawdę lubi. Chętnie czytam kryminały, przykładowo Leeny Lehtolainen, ale nie znaczy to, że rzeczywiście bardzo podoba mi się postać Marii Kallio. Akurat do Kallio mam stosunek obojętny, podobnie jak do znacznej większości wiodących akcję bohaterów kryminalnych opowieści. Chociaż inspektora Maigreta nie trawię, podobnie jak komisarza Montalbano. A sztandarowym przykładem niechęci Lirito do sławnego charakteru jest panna Marple, której nie znoszę absolutnie. Może kiedyś zbiorę się w sobie i dojdę do podstaw negatywnego nastawienia do słynnej starszej pani, nie dzisiaj jednak.

Wróć, wróć, lord Peter i kryminały Sayers. Angielskie kryminały z pierwszej połowy XX wieku, więc już pewnie wiecie o czym mowa. Bohaterowie z "towarzystwa", delikatny snobizm i subtelny humor, nieśpieszna i niezbyt skomplikowana akcja. Lirito to lubi, aczkolwiek rozumie, że nie każdy musi znajdować przyjemność w obcowaniu z sielsko angielską arystokracją.
Aktualnie cieszę się "Nieprzyjemnością w klubie Bellona", piątą książką z serii o Wimseyu. Akcja zaczyna się kiedy stary generał Fentiman zostaje znaleziony martwy w fotelu klubu Bellona, a do Wimseya należy ustalenie, czy starszy pan zmarł wcześniej czy później niż jego równie leciwa siostra. Rzecz dotyczy oczywiście pieniędzy, na które czekają nerwowi spadkobiercy. Czasy ledwo powojenne, dialogi pierwszej klasy i spokojne nawarstwianie kolejnych zagadek, Lirito jest zachwycona.
"Znałem kiedyś gościa, który spaskudził porto cygarem indyjskim. Nikt go więcej nie zapraszał. Osiem miesięcy później odebrał sobie życie. Nie twierdzę, że dlatego. Ale musiał źle skończyć, co?"
Dorothy L. Sayers, "Nieprzyjemność w klubie Bellona", Państwowe Wyd.."Iskry",1986r., str. 14
Jaki dokładnie jest lord Peter, Liritio napisze w kolejnej odsłonie popołudnia detektywów, zestawiając go z równie przeze mnie uwielbianym Merlosem Plantem. Ale już samo sparowanie dużo mówi, uprzywilejowany angielski dżentelmen, nieco ekscentryczny, złośliwy, zdystansowany, jakby nerwowy. Lirito lubi te klimaty i takich bohaterów. Bo mówiąc o Plancie (książki Marthy Grimes) mogę jeszcze dodać, że Jury mojej wielkiej sympatii nie budzi. Za dużo w nim bohaterskiego rysu i szlachetnej postawy. A na dodatek, wracając już do Wimseya i stylu Sayers, Liritio uwielbia Oscara Wilde'a, więc o nieco przeintelektualizowanych dialogach wiele możecie dopowiedzieć sobie sami.
I odniesienia, w kryminałach Sayres podobają mi się nawiązania (głównie ustami Wimseya) do klasyki literatury, poezji, również do klasyki kryminału, komentarz przywołujący Sherlocka spotkacie chyba w każdej jej książce.

Czerwcowa Lirito ma trochę za dużo na głowie, więc towarzyszy mi głównie muzyka, kiedy brak czasu na coś innego. I cieszę się, że w radiu pojawia się Rodriguez, już nie tylko "Sugar Man", dzisiaj usłyszałam "Crucify Your Mind". Nigdy w końcu nie napisałam o "Sugar Manie", chociaż film pozostawił mnie radośnie zachwyconą. Ale inni napisali, inni też docenili, nie przepadło to w eterze, Sixto Rodriguez na stałe pojawił się w szufladce z napisem "znane". Lepiej późno niż później, wiadomo.
Pobocznie do radia, Liritio przypomniała sobie po raz kolejny, jak świetna jest muzyka z "Once". Oscarowe "Falling Slowly", wstawianie kiedyś na blogu "If You Want Me" to tylko fragmenty genialnej ścieżki dźwiękowej.
Kończąc więc przydługie czerwcowe wyliczanki, będzie ponownie Glen Hansard i Marketa Irglova.



The little cracks they escalated and before we knew it was too late for making circles and telling lies...
Bardzo piękne słowa mają te ich piosenki, co jedna do lepsza.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

W pięć filmów bawię się i ja.

Łańcuszek czy nie, myśl mi się podoba, chociaż chwalenie się wiekiem to inna para butów. Ale też, co ma wiek do wiatraka (tzn. piernik, ale zachciało mi się sparafrazować, nigdy nie obiecywałam, że będę poważną osobą), czyli do blogowania. Wiek jaki jest, każdy widzi (chociaż akurat Liritio zawsze wyglądała na młodszą, co doceniła dopiero niedawno).

Będzie wstęp, nie ma przebacz, do konkretnych pięciu filmów zjedźcie sobie niżej.  

Zabawne, że film żadnego z moich ulubionych reżyserów czy scenarzystów nie miał premiery w 1987 roku, a na pewno żaden znaczący film. Po części ze względu na ich wiek, nie każdy z moich ulubieńców był reżyserem czegokolwiek w 1987 roku. Fincher jeszcze robił reklamy i dopiero miał kręcić teledyski z Madonną, Guy Ritchie nie mam pojęcia co też wtedy wyczyniał, ale zapewne jeszcze nie sądził, że i w jego życiu Madonna okaże się istotna. Soderbergh dopiero nakręcił krótkometrażowego "Winstona", który przerodził się potem w jego znany debiut "Seks, kłamstwa i kasety wideo", a Wes Anderson istniał, ale również nie mam pojęcia czym się w 1987 zajmował. Richard Curtis pisał do "Czarnej żmii", Grant Heslov grywał w serialach telewizyjnych i nie wiem czy już znał Clooneya, czy jeszcze nie, a Tony Gilroy... Cóż, Gilroy robił coś jeszcze innego, może pisał skrypty do reklamówek proszku do prania.

Jednak są również ci znacznie (albo nieznacznie) starsi, doświadczeni tytani (albo niekoniecznie tytani) kina, których bardzo cenię, śledzę twórczość i staram się coraz lepiej poznawać. Najwyraźniej 1987 rok nie był ich rokiem. Ani Kusturica, ani Polański, ani Altman nic ciekawego, ani Frears, ani...
Za to rok kolejny, 1988, był dla tych panów owocny, premiery miały "Czas cyganów" Kusturicy, klejnot filmografii Frearsa, czyli "Niebezpieczne związki", "Ostatnie kuszenie Chrystusa" Scorsese, "Frantic" Polańskiego...
Tylko Altman wypuszczał jakieś nie najlepsze filmy w tym 1987 roku i kolejnych, żeby dopiero w latach 90tych wrócić z czymś ciekawszym.
Nic to, życie, najwyraźniej rok mojego urodzenia to również rok kręcenia dobrych filmów, które premiery miały nieco później.

Kończąc rozwlekłe szastanie nazwiskami i tytułami, pięć filmów w moim wieku. Wybrane subiektywnie, z powodów bliżej niedefiniowalnych skojarzeniami i sentymentami obciążone.

Zaczniemy filmem - ikoną, tanecznie sprawnym, fabularnie nieco mniej, kłania się Dirty Dancing.
Antypatia do Patricka Swayze to jedno, niejakie znudzenie przesadnie poważną historią to drugie, totalny brak zainteresowania schematem "buntownik i stłamszona królewna" to trzecie.
Co nie zmienia faktu, że ów boleśnie przetłumaczony "Wirujący seks" wrył się w historię kina i odniesienia do filmu pojawiają się wszem i wobec od lat.

Jeśli chodzi o sentymentalne skojarzenia z "Dirty Dancing" to wolę radosne "Grease", ale i "Dirty Dancing" moją sympatię budzi. Jest takie niewinne, nieporadne, naturalne i naiwne, zupełnie jak główna bohaterka. Kojarzy mi się z czasami, kiedy ta cała historyjka wydawała mi się urocza, a zdanie "nikt nie stawia Baby w kącie" (czy jakoś tak) prawie mnie ekscytowało. Jak widzicie, Liritio tęskni za czasami, w których nieco więcej ją ekscytowało. Zblazowanie to choroba.
Oczywiście jeśli "Dirty Dancing", to przecież ścieżka dźwiękowa i "Time of My Life". Niezapomniany oscarowy hit (a na pewno nie dają nam o nim zapomnieć), podobnie nie trzeba chyba nikogo zapoznawać z "Hungry Eyes", "Stay" czy "Be My Baby". A "She's Like the Wind" to piosenka z tego filmu najlepsiejsza i zdania nie zmienię.

Kontynuując, The Living Daylights.
Przedostatni Bond w reżyserii Johna Glena, odpowiedzialnego za późniejszą "Licencję na zabijanie", straszną "Ośmiorniczkę", brawurowo przesadzony "Zabójczy widok", do którego mam trwałą słabość, oraz nijaki romansik z "Tylko dla Twoich oczu".

Jednocześnie pierwszy Bond Timothy'ego Daltona, a lubię go w roli Bonda, chociaż moim faworytem pozostanie na zawsze czarujący Roger Moore i czeka mnie zbiorowy lincz za niechęć do Seana Connery'ego.
Dalton był czymś nowym i całkiem nieźle wykombinowanym, nie bardzo rozumiem dlaczego jego nieco mroczny Bond ze znacznie mniej frywolnym podejściem do życia nie obudził większego entuzjazmu.
Niemniej, "The Living Daylights" to jeden z pierwszych filmów o 007, który wydobywam z pamięci. Teraz trzy sprawy są istotne: rola Daltona, całkiem niezła piosenka A-Ha (chociaż na tle otwierających Bonda piosenek akurat ta szału nie robi) i scena zjeżdżania na wiolonczeli z ośnieżonej góry, pod ostrzałem tych złych. O tak, odstawiony Bond, piękna wiolonczelistka, zjazd na wiolonczeli... Kwintesencja.

Idąc dalej, The Witches of Eastwick.
Jaki to jest cudowny film! Kicz, brawura, zabawa, obsada pierwszej klasy, dziwna fabuła kojarząca się z horrorem klasy C, ale też z czymś fantastycznym, wyobraźnia Updike'a zadziałała.
I oczywiście "Nessun Dorma" Pucciniego. Aria operowa będąca jedną z tych najbardziej znanych, ale jest przyczyna. Mocne wykonania i mocny tekst, "all'alba vincerò! Vincerò! Vincerò!" ("o świcie wygram! Wygram! Wygram!"). Znana melodia, znane wykonania, ale jeśli Pavarotti coś zaśpiewał, nie może być nieznane. Chociaż osobiście bym się kłóciła nad sławnym wykonaniem Pavarottiego, mnie Franco Corelli bardziej pasuje, mimo że brak mu pewnej lekkości.
Ale wracając do filmu. Trzy piękne, opętane niewiasty (Cher, Pfeiffer, Sarandon), ich Diabeł, Nicholson, i jego zastanawiający lokaj, Fidel. Oczywiście, jak mógłby Nicholson nie grać Diabła? Jest równie dobrym Diabłem, jak był Jokerem, Jackiem Torrancem i Jessupem z "Ludzi honoru". Jest straszny, jest groteskowy, jest zabawny, ale niezmiennie przerażający. I pięknie.

Trochę oszukując filmem czwartym, skieruję Was do wpisu na temat Moonstruck w reżyserii Normana Jewisona, też z 1987 roku. Młody, niekarykaturalny Nicolas Cage i świetny drugi plan. Urocza, prosta historia romansu i dopracowanie szczegółów, dopracowanie kolejnych planów, a przy tym wdzięk. Dlaczego tak mało ludzi zna ten film?

Kończąc wywód, Der Himmel über Berlin Wima Wendersa. Film, który znacie w zgwałconej wersji melodramatu z Hollywood jako "Miasto Aniołów".
Film Wendersa nie przypomina Hollywood, jest charakterystycznym kinem europejskim, które nie do końca wygodnie się ogląda. Może się dłuży, może szarżuje poetyckimi monologami, może wymaga koncentracji.
"Niebo nad Berlinem" to piękny film, tylko trudno go bez zniecierpliwienia obejrzeć. Upadłe anioły, nieupadłe anioły, życie powojennego Berlina i akrobatka z cyrku. Mnie zawsze urzekał ten cyrk i owa akrobatka.
A wisienką na torcie może być Peter Falk, którego znacie jako komisarza Columbo, też dostaje swój monolog i idzie mu pięknie. Monolog akrobatki jest cięższy do przełknięcia, jednak trzeba uzbrajać się w cierpliwość.

Dwa smętnie szare anioły z nieba nad Berlinem. Liritio potrafi wymienić wiele powodów, które zniechęcą Was do tego filmu, mnie też zniechęcają. Ale i tak oglądam czasem kolejny raz, jakaś magia nadal w "Niebie nad Berlinem" tkwi.

Mariusz wymyślił sobie, że pięć filmów w moim wieku chce poznać, ma za swoje.
A teraz Liritio chce poznać pięć filmów Judith, Tamaryszka i Marigolden. Życzenie Liritio można zignorować (nieładnie), ewentualnie na temat wieku dowolnie kłamać dla własnej wygody wyboru i wedle uznania (niekoniecznie).