środa, 29 września 2010

Będzie zwierzyniec. Bo jesień.

Pamiętacie jeszcze lato? Głupie pytanie, oczywiście, że pamiętacie. Gorąco, mózg parował do kompletu z resztą wody w ciele - wachlowałam się gazetą w drodze do pracy, jeszcze dwa miesiące temu, i marudziłam, że płynę. A potem wachlowałam się gazetą w drodze na spotkanie po pracy i marudziłam, że płonę.

Lato oczywiście minęło już dawno, ale dzisiaj mi się przypomniało, a razem z latem stajnia. Nie wspominałam Wam nigdy o stajni, w której C. trzymał konia przez jakieś trzy miesiące, mniejsza o szczegóły. Stajnia ma oczywista właściciela, którego znam lat ładnych kilka. Stajnia (nie ma to jak obiekt budowlany traktować jako formę egzystencji, która cokolwiek "ma" w sensie, że posiada) ma także teren spory i piękny, na Śląsku. Wkoło pagórki, zamki, te sprawy, gwiazdy niesamowite i zachody słońca tak śliczne, że aż obrzydliwe.
Stajnia posiada także uroczy, letni zwierzyniec. Znaczy, zwierzyniec zostaje i zimą, ale w śniegu i po ciemku głupio kozie zdjęcia robić.


Kocham tę rogatą panienkę, Klaudyną nazwali wdzięczne stworzenie. Kiedyś był baran, który lubił jak drapało się go w... hmm, czoło? Czy barany mają czoła? Baran również charakteryzował się tym, że myślał, że jest koniem. Ale starość nie radość, śmierć nie wesele, nawet barana spotkała.
Klaudyna doskonale wie, że koniem nie jest, tylko kozą. Ceni się.


Kotka - ślicznotka (już wiecie, że durne rymy to powinno być moje czwarte i piąte imię), pojęcia nie mam jak się nazywała, ponieważ Stajnia poza właścicielem ma też jego żonę, która koty kolekcjonuje. Kiedyś zbierze je wszystkie, ale i tak już na dzień dzisiejszy kociego towaru jest tam do zakocenia.
Ślicznotki Potomstwo, jak widać, wypięło się na mnie, więc o Potomstwie nie napiszę nic.



Pies, Leonidas, obronny bardzo. Poza nim jeszcze dwa, ale obronne o tyle bardziej, że w dzień zamknięte, bo trochę się na obcych rzucają. Nie, wróć, jeden w dzień zamknięty, drugi w nocy, bo poza ludźmi znacznie częściej rzucają się na siebie nawzajem.
A ten powyżej to dwulatek o posturze niedźwiedzia, którego prawie udało mi się nauczyć aportowania. Sztuczka udawała się, kiedy rzucałam w dal kiełbasą. Poza tym kochał C., który oblewał go wodą gdy pies dyszał tak, że jęzorem zamiatał podjazd.



I oczywiście koń, w końcu Stajnia ma też konia, nawet niejednego. Ten rudzielec rozmyty w tle to bestia słodka, ale złośliwa. Zrzuciła mnie przez ostatnie lata razy kilka (lekko licząc). Pocieszam się, że nie znam delikwenta, którego by bestia oszczędziła. A rudzielec nierozmyty na przedzie, który podejrzliwie bardzo traktował mój aparat, o imieniu niewdzięcznym Salem, jest słoneczkiem C. Ja też czasem mogę na niego wsiąść, jak ładnie się do obu uśmiechnę (do C. mogę nieładnie, ale Salem nie przepuści). Lubię go, rzadziej mnie zrzuca. Czasem gryzie. Ale teraz przestanie, pod zbliżającą się nieobecność jego pana mam zamiar przeciągnąć Salema na swoją stronę, używając do tego celu cukru, jabłek i marchewki.
A ja również konia posiadałam swego czasu. Na własność prawie (na współwłasność znaczy). I kochałam go bardzo, ochrzczony został Rododendron i koniem był jak marzenie cudownym. A potem Rododendron zdechł lat mając cztery i od tego czasu już nie chcę koni, bo płaczę kiedy umierają.
I koniec lata, koniec zdjęć. Zwierzyniec idzie spać na zimę, a przynajmniej udaje.
Koniec również dzisiejszego wpisu, który nie wiem skąd mi się natchnął. Zakończymy muzyką, która - czego bym nie próbowała, łącznie z sypaniem soli przez lewe ramie na obciętą koguta głowę - zawsze przywołuje wspomnienie ciepłego lata. W środku gradobicia także.



A na co dzień skrzypiec wcale nie lubię. Koncertów smyczkowych również, tortura straszna.

poniedziałek, 27 września 2010

"Biała gorączka", Jacek Hugo-Bader.

Nie ukrywam, byłam sceptyczna. Do wszelkich reportaży niezmiennie podchodzę z ogromną rezerwą, ponieważ bardzo rzadko zdarza się, żeby nie zirytowały mnie... No, czymkolwiek. Od szanownej osoby autora, po kretyńskie czcionki i wydania - zauważyliście, że reportaże i biografie to dwie kategorie najidiotyczniej wydawanych książek? Formaty kretyńskie, nieładne okładki, dziwne czcionki i podziały stron, ogólnie koszmar czytelnika. A przynajmniej mój koszmar.

A "Biała gorączka" to długa książka. Nie określiłabym jej lekturą ciężką, jednak na pewno nie czytało mi się tych zapisków z podróży szybko. Bo tym właśnie jest "Biała gorączka", bardzo długimi i szczegółowymi zapiskami z podróży przez Rosję i byłe tereny ZSRR. Jacek Hugo-Bader kupił łazika i po prostu przejechał ogromną ilość kilometrów, po drodze prowadząc niezliczone ilości rozmów i obserwacji, których większość podejrzewam w "Białej gorączce" się znalazła. A jest to zbiór historii i spostrzeżeń tak różnorodnych, że ciężko przybliżyć treść. W "Białej gorączce" znajdzie się prawie wszystko, co obecnie w byłym Związku Radzieckim się gnieździ.

Część pierwsza, "Znikający punkt" to przede wszystkim Rosja, Moskwa, hipisi, heroiniści, milicjanci uważani za najgorszą swołocz tego kraju, alkoholicy, nosiciele HIV, cały margines społeczny, wszelkie patologie, sekty religijne, szamani, czarownicy... Hugo-Bader do przedstawicieli każdej z tych "kategorii" dotarł, porozmawiał, nie wysnuwał wniosków, jedynie wysłuchał i przekazał nam w "Białej gorączce".

Część druga, "Pułapka na anioły", moim zdaniem ciekawsza, niż pierwsza, prowadzi nas przez znacznie większe tereny Azji, opowiada ich historię po rozpadzie ZSRR, ale nie tylko. Zahacza o górników, handel organami i żywym towarem, mieszkańców dalekiej północy, życie w tajdze. Opisuje tereny nad Bajkałem (mój ulubiony rozdział, "Święte morze Syberii"), a w podróży przez Ukrainę Hugo-Bader cały rozdział - również jeden z lepszych - poświęca obecnej Jałcie ("Wiśniowy sad", fragment poniżej).
"Babcia Natalia nie nazywała Lenina inaczej jak "ryża sobaka". Przeżyła ponad sto lat (...) Ubóstwiała oglądać w telewizji film "Lenin w Październiku". Widziała go dziesiątki razy. W finałowej scenie krasnoarmiejcy pędzą przez plac do Pałacu Zimowego, wskakują na ogrodzenie... a babcia wyrywa z gniazdka wtyczkę od telewizora. "Nie dobiegniecie" - mówiła."
"Biała gorączka", Jacek Hugo-Bader, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009, str. 247.
Dlaczego druga część wydała mi się ciekawsza? Przez większe zróżnicowanie tematu - w końcu ile można czytać o patologii w Rosji? Patologie są wszędzie, a Jałta tylko na Ukrainie, Bajkał jedynie na Syberii. Właśnie te rozdziały były najlepsze, niekoniecznie dotykające wszelkich nieszczęść tego świata, których kumulacja zdaje się spadła na północną Azję, niekoniecznie opisujące kolejne delirium alkoholowe i drogę na dno. Rozdziały o mentalności Rosjan, których najlepsze lata przypadały na złoty okres komunizmu, o kraju w ogóle, o wielokulturowej Ukrainie.
Ponieważ właśnie to skupienie na tragicznych historiach jest jedynym minusem "Białej gorączki" - jakby Jacek Hugo-Bader uparł się, żeby nie dostrzec ani jednej jaśniejszej strony życia w byłym ZSRR, naprawdę, ani jednej. Smutek, żałość, depresja, jak kobieta z planem na przyszłość, to musi mieć HIV. Jak w miarę szczęśliwa egzystencja, to koszmarna bieda. I tak na okrągło - początkowe rozdziały mnie przygnębiały, potem przywykłam, wręcz się znieczuliłam na kolejne opowieść o smutnym życiu. Nie lubię takiego koncentrowania się na tej jednej stronie medalu i tylko za to nie nazwałabym "Białej gorączki" bardzo dobrą, przez to uporczywe koncentrowanie się na nieszczęściu. Nigdzie nie ma samego nieszczęścia, po prostu taki twór w przyrodzie nie istnieje.

Ale poszczególne rozdziały "Białej gorączki" uznałam za jedne z najlepszych reportaży, jakie miałam okazję przeczytać.

czwartek, 23 września 2010

"Człowiek, który płakał", reż. Sally Potter.

Poniedziałki w kinie Luna są świetną okazją na zobaczenie filmów, których premiery już dawno przebrzmiały, a które często nie należą do najłatwiej dostępnych.
Tak też śledzę dość uważnie ten poniedziałkowy repertuar, chociaż rzadko czas wolny zgrywa się z czymś interesującym, co naprawdę chcę zobaczyć. Ale kiedy w tym tygodniu zauważyłam, że poleci "Człowiek, który płakał" - jeden z tych filmów, które zawsze miałam zamiar zobaczyć i nigdy tego nie zrealizowałam - pomaszerowałam do kina jak po sznurku.

Dla "Człowieka, który płakał" zrobię wyjątek i nie będę się rozpływała nad rolą Johnny'ego Deppa - po prawdzie, nie ma się nad czym rozpływać, akurat w tym filmie Depp (podobnie jak w "Don Juan de Marco") pełni rolę raczej dekoracyjną. Chociaż jest dekoracją pełną talentu, jego Cesar jest kompilacją wszystkich znanych mi na pamięć min Deppa, a kiedy rola opiera się w głównej mierze na galopowaniu na białym koniu (pomówmy o przesadzie...) z rozchełstaną koszulą, ciężko z poważną miną pisać o powalającym aktorsko przedstawieniu. Bo że wizualnie jest powalający, oczywiste.

Fabuła opiera się na mocno uproszczonych założeniach, ale "Człowiek, który płakał" daje radę złapać za serce, mimo niektórych scen wzbudzających dość pobłażliwy uśmiech. Chociaż nie jestem pewna, czy akurat mnie złapał tymi wątkami, którymi powinien.

Część dotycząca Fegele/Suzie, Żydówki oddzielonej od rodziny podczas ucieczki z Rosji w 1927 roku, wychowywanej w Anglii, której celem jest odnalezienie ojca (którego zdjęcie oczywiście jest jej najcenniejszym skarbem), średnio mnie wciągnęła. Może to kwestia Christiny Ricci, która nie przekonała mnie ani do swojego śpiewu, ani do swojej postaci. Suzie, uparcie alternatywna w świecie francuskiego kabaretu, była bardziej irytująca, niż intrygująca. Ale co tam, oba na "i", a ja może czepiam się na siłę, ponieważ twarz dziecka Christiny Ricci zakłócała mi odbiór jej roli. No dobrze, przyznam, że ani Ricci, ani Depp nie mogli się zbytnio popisać w swoich rolach, skoro jedno musiało w kółko przytulać się do konia, a drugie głównie patrzyło w przestrzeń z wyrazem znudzenia, czasem zamienianego w gniewną dezaprobatę.
Jedynie romans Suzie z Cesarem budził milsze uczucia, ale to bardziej dlatego, że między Deppem a Ricci wyczuwa się wzajemną sympatię, niż żeby ich historia rodziła większe wzruszenia. Ale marudzę...

Doszłam jednak do drugiej pary, Loli i Dantego, (boscy Cate Blanchett i John Turturro). Depp i Ricci przy nich bledli, nie ten rozmach, nie ten styl. Stawali się mdli (aczkolwiek winiłabym raczej scenariusz, niż ich samych), kiedy małą Żydówkę i cygańskiego... w sumie nie wiem co, ujeżdżacza koni(?) zestawiono z rosyjską tancerką i włoskim śpiewakiem operowym.
Suzie poznała bowiem Lolę w kabarecie i tak zaczęła się warta uwagi część filmu. Tak Lola, jak i Dante to postaci w sumie tragiczne. Złapana w pułapkę pogoni za lepszym życiem za wszelką cenę uciekinierka z Rosji i włoski artysta, narcyz i bufon, który błagał Boga, by Niemcy zajęli Paryż, aby on mógł śpiewać dalej, mimo swojej włoskiej narodowości. Zdecydowanie, dla tej dwójki warto obejrzeć cały film, wytrzymać ckliwe łzy Suzie, bezsensowne Cesara i doczekać świetnych scen Dantego i Loli, która chyba jako jedyna w tym filmie nie płacze prawie ani razu.

Byłam aż zdziwiona, jak mocno poruszyła mnie Lola. Jej wieczny uśmiech, jak maska, za którym chowała wszystkie uczucia. Uśmiech sztuczny i karykaturalny. I to powtórzone kilka razy zdanie "One should never look back. One should never regret. Never.", jej główna zasada, żeby zawsze patrzeć w przyszłość.
Oglądałam sceny z jej udziałem i czułam, że rośnie we mnie rozpaczliwa prośba, żebym nie skończyła jak ona.
Ciężko stwierdzić, czy Dante był tylko jej drogą do pieniędzy, czy naprawdę kochała włoskiego śpiewaka. Ja obstawiam to drugie, ale może dochodzą do głosu skrawki mojej romantycznej natury, kiedy piszę, że według mnie ten słaby i w sumie pożałowania godny Dante, zamknięty w pułapce uzależnienia od własnego głosu, wzbudził w niej większe uczucia.

"Człowiek, który płakał" byłby świetnym filmem, gdyby to Suzie była tłem dla Loli, nie odwrotnie. Paryska opera, dramat zbliżającej się wojny, nieładny romans i jego nieładny koniec. Sally Potter mogła darować sobie zagłębianie się w temat tożsamości narodowej, szczególnie że z filmu wyraźnie wynika, że o Rosjanach, Cyganach i Żydach na początku XX wieku nie ma wielkiego pojęcia.
Ale powiedzmy, że część z Lolą i Dantem (naprawdę, duet Blanchett i Turturro, rewelacja), klimat opery, przepiękna muzyka Osvalda Golijova (zrobił równie świetną robotę do "Młodości stulatka" Coppoli, a teraz wchodzi do kin "Tetro" z jego muzyką) wynagradzają niektóre tanie chwyty, bezbarwną Ricci i biednego Deppa, który dostał białego konia i miał się z nim grzecznie bawić.
A na koniec i tak wszyscy płaczą.

I już ostatni akapit, opera. Muszę słuchać, nie cierpię oglądać. Nigdy nie byłam w stanie wysiedzieć w operze, chociaż tej muzyki słucham często.
Chociażby "Tosca" jest oklepana, ale nie zmienia to jej piękna. Kochajcie operę, warto.

E lucevan le stelle, Placido Domingo.
Puccini, "Tosca".



I trzy moje "ukochania" opery, których słucham do zdarcia i ciągle mogę więcej.

Una furtiva lagrima, również Placido Domingo.
Donizetti, "Napój miłosny".



I drugie, Pourquoi me reveiller?, Marcelo Alvarez.
Z nieznanej mi bliżej opery "Manon" Masseneta.



Na koniec najpiękniejsze.
Odissea. Ten sam Marcelo Alvarez i Salvatore Licitra. 
 Ja prawię przy tym wstaję, naprawdę, ciężko usiedzieć.

wtorek, 21 września 2010

Zapowiedzi po raz trzeci (jak ja kocham takie durne rymy).

Byłam wczoraj w kinie (brawa dla mnie) i już prawie napisałam o filmie, ale ciągle coś mi wchodzi w drogę. Zamiast recenzji będą więc zapowiedzi, bo lato się skończyło i jakby więcej interesujących filmów ma pojawić się w kinach.
Co prawda ostatnio wyrzucam sobie, że bardzo rozrasta się lista filmów, które muszę (przez duże "M") zobaczyć - co gorsza, zaczynam o nich wspominać tutaj. Ale z taką do połowy napisaną recenzją już dzisiaj nic nie zrobię, a ten zwiastun i tak chciałam tutaj wstawić, bo prawie zapiszczałam na jego widok.

Johnny Depp plus Angelina Jolie - już jest szał - i jeszcze Paul Bettany na dokładkę - aż nie wiem, które z nich podnieca mnie najbardziej. Czyli oczywiście "The Tourist". Wiem, że to remake, wiem, że będzie gorszy, niż się spodziewam (bo spodziewam się po prostu rewelacji), ale co tam. Do premiery (podobno w styczniu) mogę sobie jeszcze pomarzyć.


I drugi, bliższy (premiera w listopadzie?), "The American". Tak bardzo przypomina mi "Michaela Claytona" i "Up in the Air", że nie powstrzymam się przed wycieczką do kina. Poza tym, to jest bardzo dobry zwiastun.



Kiedyś sobie dumałam nad wpisem o najlepszych zwiastunach, jakie kiedykolwiek widziałam (które wcale niekoniecznie reklamują dobre filmy). Tylko że zapętliłam się w chronologii i ilości, więc nie wiem, czy ten projekt kiedykolwiek powstanie.

A najgorszą wiadomością tygodnia jest to, że uciekł mi sprzed nosa przedpremierowy pokaz "Jestem miłością". Bezczelny.

niedziela, 19 września 2010

"Wieczór polkowy w Tall Pine", Lorna Landvik.

Kolejna książka kupiona w drodze na samolot, który zwrócił mnie ojczyźnie. I kolejna, której nigdy w Polsce nie dostrzegłam, chociaż w bibliotece na półce ponoć stoi (w katalogu sobie sprawdziłam). Mam do tych lotniskowych zdobyczy spore szczęście, chociaż ciągle trafiam na tytuły, które w Polsce również są, ukryte za rogiem. Ale o ile na co dzień zdarza mi się to nazbyt często, w samolocie złej książki jeszcze ze sobą nie miałam.

"Wieczór polkowy w Tall Pine" uplasowałby się gdzieś pomiędzy "Smażonymi zielonymi pomidorami" a... hmmm, a wszystkim co do "Smażonych, zielonych pomidorów" jest podobne, ale ładniejsze (w złym tego słowa znaczeniu), milsze i w ogóle bardziej harlequinowe. Tak, widzę, że Was zachęciłam :)

Małe miasteczko w Minnesocie, obowiązkowo kawiarnia, która zbiera mieszkańców Tall Pine każdego dnia i garstka bohaterów, których codzienny spokój i monotonia pierzchają, kiedy Tall Pine przeżywa najazd Hollywood. Garstka przedstawia się całkiem interesująco:
Fenny Ness, młode, piękne dziewczę z emocjonalnymi problemami, zostaje obsadzona w głównej roli "Ike'a i Ingi", filmu nad którym prace mają trwać właśnie w Tall Pine.
Lee O'Leary (właścicielka obowiązkowej kawiarni), uciekła do Minnesoty przed mężem-brutalem i nawet nie podejrzewa, że pewien nieśmiały szewc, Pete, nocami szyje dla niej buty, które mają być przyszłym dowodem jego miłości.
Miss Penk i Frau Katt, para dwóch oryginalnych pań, już nie pamiętam, która z nich płakała za synem, który się jej wyparł, a która wykonywała sportowe rewolucje na miarę kaskaderskich czynów.
I jeszcze nawiedzona Mary, z jej nawiedzonymi wierszami. I były żołnierz, który czasem czuje potrzebę zachowywania się jak pies.

A razem z Hollywood zjawia się antypatyczny reżyser i egocentryczny scenarzysta. I Duży Bill, chociaż z całkowicie nie-hollywoodzkiej strony.

Może napiszę krótko. "Wieczór polkowy w Tall Pine" to książka warta (mile) spędzonego nad nią czasu. Przedstawia ciekawą historię zmian w życiach kilkorga bliskich oraz dalekich sobie ludzi. Jak pisałam, książka w stylu Fannie Flagg, tylko niestety trąci odrobinę Harlequinem (ale tylko małą "odrobinę"! żeby nie było).
Zabrakło głębszej treści. Zabrakło antypatycznych bohaterów. W ogóle, zabrakło mi czegoś, co bardziej zbliżyłoby panią Landvik do tak wspaniałych, szczerych i całkowicie pożerających uwagę "Smażonych zielonych pomidorów", a oddaliło od jakiejkolwiek lektury w stylu "Klubu miłośników Jane Austen".

Ale na trzy wieczory polecam, jako że "Wieczór polkowy w Tall Pine" ma w sobie wystarczająco dużo ciepłego humoru i ogólnej radości życia, żeby nadchodzące, zimne dni uprzyjemnić. A moje zastrzeżenia na tle niewystarczającego rozróżnienia bohaterów czy zbyt sielsko-anielskiego nastroju książki nie muszą być wadami dla innych czytelników.

A tak całkowicie odbiegając od tematu, jak jeszcze raz usłyszę gdzieś przeokropny "Teenage Dream", Katy Perry bodajże, to istnieje niebezpieczeństwo, że kogoś zutylizuję. Albo coś zdewastuję. Nie wiem czy słyszałam w ostatnich latach koszmarniejszą piosenkę. No, wyraziłam frustrację (wszędzie ostatnio słyszę to coś, boję się iść do sklepu, bo na pewno "Teenage Dream" tam leci), mogę iść spać. I może mi się Katy Perry nie przyśni.

niedziela, 12 września 2010

L.U.B.I.Ę.

Lilithin zaprosiła mnie do łańcuszka, a że "10 rzeczy, które lubię" to temat wybitnie pozytywny i przyjemny, z radością na łańcuszek odpowiem. I jeszcze poślę go dalej, ha! (grożę Wam, bezczelna ja).

Podumałam dłuższą chwilę, to jednak ciężka sprawa, wybrać tylko 10 rzeczy. Kolejność całkowicie przypadkowa.

1. Lubię kroić, szczególnie warzywa i owoce. Ale zaczęłam :) Jednak jest to najprawdziwsza prawda, od dziecka już tak mam. Najlepiej coś twardego, ogórki. Cebulę. Nektarynki, jabłka... Krojenie to przyjemna czynność.

2. Noc, o czym już kiedyś wspomniałam. Zapewne w poprzednim życiu byłam nietoperzem, też mam wysoki głos, słuch wyczulony na ultradźwięki, najwięcej energii mam po zmroku i od czasu do czasu zwisam do góry nogami.

3. Ruch. Ogólnie, w każdej postaci. Lubię skakać, tańczyć, biegać, wolę chodzić niż jeździć i kiedy tylko nie mam ciężkich tobołów albo obcasów wyższych ode mnie samej, cieszę się, że nie mam windy. Siedzący tryb życia mnie przeraża, latam na siłownię i generalnie trochę na tym punkcie jestem zboczona, należy mi to po prostu wybaczyć.

4. Kaczki. Chociaż mogę robić takie wrażenie, wcale nie jestem wielką fanką zwierząt. Lubię je oczywiście, ale szału nie ma - chociaż, jak również już kiedyś wspominałam, ich krzywda bardzo mnie zawsze przygnębia.
Ale kaczki są super :) czasem karmię je w Łazienkach, a czasem po prostu gapię się z zachwytem na mijane kaczki i jestem zachwycona. Kaczki (i kaczory oczywista również) to najfajniejsze zwierzęta świata. Na drugim miejscu są lemury, a na trzecim szopy.
Tak, w domu trzymam kota.

5. Perfumy. Sprawa wygląda tak, że nie lubię wychodzić z domu nieumalowana i bez jakiejkolwiek biżuterii, ale ostatecznie mogę. Natomiast jak się nie popsikam, czuję się jakbym była nieubrana. Perfumy lubię i potrzebuję.

6. Uczyć się nowych języków, co przychodzi mi zdecydowanie łatwo. Chociaż oczywiście musi ta miła czynność wygrać wcześniej z moim ogromnym lenistwem. Poza tym haczyk polega na tym, że lubię się ich uczyć, niekoniecznie bawi mnie samo umienie. Kończy się to tym, że płynnie mam opanowane tylko dwa języki obce, spośród siedmiu, których się uczyłam, i w których osiągnęłam przeróżne poziomy.

7. Makaron. Ziemniaków nie znoszę, ryż ostatecznie mogę jeść, ale makarony... Potrafię ugotować sobie makaron i jeść sam, prosto z durszlaka. Trochę słony, nierozgotowany, idealny. C. uważa, że to dowód, że jestem szurnięta. Ale co pół Anglik może wiedzieć o dobrym jedzeniu?

8. Miasto. Im większe, tym lepsze. Głośne, różnorodne, pełne kurzu i spieszących się ludzi. Zdecydowanie uwielbiam miejskie życie, pełne świateł, zamieszania, hałasu.

9. Głębokie, męskie głosy. W ogóle to raczej jestem słuchowcem. Znaczy, nie raczej, na pewno. Na głosy ludzi jestem bardzo wyczulona, potrafię zapominać twarze, ale głosy nie. A mężczyzna z pięknym głosem to jeden z lepszych wynalazków tego świata. Mężczyzna z barytonem natomiast, jest jak wisienka na trocie, a piękny głos zawsze była dla mnie ważniejszy, niż wygląd. Taki Steve Barton chociażby, głos jak marzenie... W ogóle, piękny śpiew potrafi wywołać we mnie stan takiego bliżej niesprecyzowanego uniesienia.

10. Samoloty, samochody... Hmm, szybkie maszyny w ogóle. I nie tylko mam tu na myśli rozpędzony motor z jakimś facetem na siodełku, ja lubię czuć szybkość. Szybko jeździć samochodem, motorem, nawet konno, czy na rowerze. Hulajnogą też da radę, byle wiatr szumiał w uszach.
Ach tak, lotników także uwielbiam, ale to chyba jest po prostu wpisane w chromosom X. "Top Gun" sprawiło, że prawie polubiłam Toma Cruise'a. Prawie.

Komu podrzucę takie łańcuszkowe, kukułcze jajo? Kto jeszcze tego nie pisał?
Jestem ciekawa jakie 10 rzeczy wymienią Tamaryszek, Miss Jacobs, Marigolden i Papierowa latarnia, jeżeli panie oczywiście będą tak miłe i moją niezdrową ciekawość zaspokoją.

A tak na zakończenie, w ramach głosów, barytonów i Steve'a Bartona - ten człowiek jest moim prywatnym bogiem musicalu. Tak, jak on pięknie śpiewał po niemiecku, nikt nigdy nie zaśpiewał po włosku.



wtorek, 7 września 2010

I znowu...

Kolejny film, na który czekam niecierpliwie, ale przynajmniej premiera tego jest już wyznaczona, podobno na 12 listopada. Znaczy całkiem niedługo.

"RED", w rolach głównych prawie że fantastyczna czwórka :) znaczy Willis, Freeman, Mirren i Malkovich. Nawet nie wiedziałam, że da się ich obsadzić w jednym filmie, a tu proszę:



Jestem ciekawa, jakie jeszcze niesamowite obsady przyjdzie nam obejrzeć? W sumie niedawna "Incepcja" nie pozostawała w tyle za "RED", zapewne była w ogóle filmem znacznie lepszym, ale jednak tamte nazwiska nie robią w kupie aż takiego wrażenia.
Prawdziwa radość jest wtedy, gdy na jednym plakacie znajdzie się szereg nazwisk, które w pojedynkę sprzedają filmy. O tak, wtedy ja się cieszę - mam małą słabość do tego typu obsady. Nawet, jeżeli poziom filmu jest raczej relaksujący, niż wbijający w fotel, pokaz aktorskich umiejętności wystarcza mi na dwugodzinny seans.
A Malkovich, Willis, Mirren i Freeman mnie nie zawiodą.

"Love Actually", to było niesamowite nagromadzenie talentu na metrze kwadratowym. Podobnie jak trylogia "Ocean's...", chociaż tutaj różnie z efektem było.
Albo, z tego co widziałam, bo film jest mi nieznany, "Prywatne życie Pippy Lee" raziło w oczy nazwiskami, Wright Penn, Moore, Reeves, Bellucci, Bello, Ryder... Chociaż to również styl bardziej "Incepcji", znaczy nazwiska solidne, ale nie aż tak "wielkie" ("wielkie" bardziej w znaczeniu "głośne").

I nie, filmy takie jak "Valentine's Day" nie wzruszają mnie nawet obsadą.

niedziela, 5 września 2010

"Map of the Sounds of Tokyo", reż. Isabel Coixet.

Już tyle razy siadałam, żeby napisać o tym filmie. I tyle samo razy kończyło się to krótkim bębnieniem paznokciami w klawiaturę (dokładnie w literki k, l i dwukropek), po czym z grymasem zniechęcenia klikałam w krzyżyk, który zabijał mocno nieudolnie sklecone zdanka, głównie nie na temat.

Chciałam napisać, że chociaż nie wszystko w "Map of the Sounds of Tokyo" było dla mnie zrozumiałe, film wydał mi się jedną z ładniejszych historii o miłości, jakie kiedykolwiek oglądałam. Miłości w wielu jej odmianach i stadiach, ale ukrytej, jakby niechętnej do pokazania się widzom. Miłości niedopowiedzianej.
I jeszcze chciałam napisać, że Rinko Kikuchi przykuła moją uwagę dwa razy, graną przez siebie postacią cichej morderczyni cierpiącej na bezsenność i po raz drugi, samą sobą. Aktorka ma tak spokojną, wręcz kamienną twarz, a jednak potrafi wyrazić nią znacznie więcej uczuć, niż ja tysiącem grymasów.
Miałam również wspomnieć o zdjęciach Jean-Claude'a Larrieu, które można by zatrzymywać i przerabiać na oddzielne obrazy, wieszać na ścianach i patrząc na nie, wyciszać się po zabieganym, hałaśliwym dniu.

Mogłabym również dodać, że "Map of the Sounds of Tokyo" sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać nad zmianą zawodu. Dlaczego nigdy nie chciałam patroszyć ryb na nocnej zmianie, skoro to tak ładnie wygląda, mimo że zewsząd leje się rybia krew. Albo założyć sklepu z winami, w którym froterowałabym co wieczór drewnianą podłogę i spędzała noce z napoczętą butelką wina, majtając ze znawstwem półpełnym kieliszkiem.
A najchętniej zmieniłabym się w starszego Japończyka, który nagrywał dźwięki Tokio. I tak jak on leżała na matach z zamkniętymi oczami, słuchając życia innych.


Chciałam też dodać, że "Map of the Sounds of Tokyo" to film, który szumi. Znaczy, mnie on szumi, ale może to głupie, może wcale nie powinnam tak pisać?
A jednak, szumi, jak woda. Wolno, cicho, płynie, drąży, zostaje takim szumiącym wspomnieniem długo po tym, jak pojawią się napisy końcowe.
Szumi Japonią, o której nie mam bladego pojęcia. Japonią nocy, pełną świateł, chłodnego powietrza i samotnych, cichych ludzi. Szumi samotnością bohaterów, szumi rozpaczą ojca po samobójstwie córki. Szumi wszelkimi uczuciami, które są równie dyskretne, co silne.
I film tak szumi, a ja nie umiem o tym wszystkim napisać w sposób subtelny i trafny. Chciałabym napisać o tym filmie tak, jak nakręciła go Isabel Coixet i moja niemoc mnie irytuje.

O "Map of the Sounds of Tokyo" przeczytałam u Chihiro i zastanawiam się teraz, czy "Cafe Lumiere" zaspokoi moje oczekiwania, które znacznie wzrosły po filmie pani Coixet. I jeszcze, czy o "Cafe Lumiere" będzie mi się pisało równie niezręcznie. I na koniec, czy kiedy obejrzę inne filmy Isabel Coixet, czy one wszystkie będą mi tak szumiały już zawsze?

czwartek, 2 września 2010

Wampiry, ciasta i pieniądze, czyli dobrze się bawiłam.

Mam dla Was trzech kandydatów na zimne, wrześniowe popołudnia i wieczory. Mnie umilili odrobinę depresyjną niedzielę, może i Wam się kiedyś przydadzą.
Męską część z góry proszę o wybaczenie, że nie kandydatki, ale słowo "film" jest z natury swojej rzeczownikiem rodzaju męskiego. Nie poradzę.
Także, coby nie urządzać tutaj randek w ciemno, nie tylko sypnęłam z rękawa trzema tytułami, ale zapraszam także dalej.

Kandydat numer jeden, "The Bank Job" (reż. Roger Donaldson - "Bunt na Bounty", "Prawdziwa historia", "Rekrut").
Brytyjskie kino sensacyjne z gwiazdą Guya Ritchiego, Jasonem Stathamem w roli głównej. Ja chciałam obejrzeć ten film głównie ze względu na Saffron Burrows, która co prawda talentem z nóg nie zwala, ale gra wystarczająco dobrze, żebym ją doceniła. Poza tym, zważywszy na moje uwielbienie dla Lauren Bacall, nie ma takiej możliwości, żebym nie czuła chociaż małego sentymentu do Burrows. A już własne sympatie na bok, w "Troi" była naprawdę dobra.
Oczywiście zboczyłam z tematu. "Angielska robota" to film oparty na faktach bliżej mi nieznanego napadu na londyński bank z 1971r. Zaczyna się jak typowy film o złodziejach, średnio wykwalifikowana grupa, obowiązkowo jedna kobieta, mają cel, sposób i nie wahają się wykonać roboty. Pierwsze wrażenie jest mylne, ponieważ po początku rodem z brytyjskiej wersji "Ocean's Eleven" pojawia się powaga, wręcz dramat, kiedy okazuje się, że cała akcja rabunkowa jest jedynie przykrywką dla znacznie poważniejszej sprawy, a Terry, Dave i Kevin są wrabiani przez Martine w całkiem eleganckie bagno.

Można zarzucić "Angielskiej robocie", że jest nierówna. Ponieważ film jest krótki, rozbicie akcji na kilka istotnych wątków obok głównego - kradzieży - powoduje, że wszystko bardzo szybko się kończy. Z jednej strony daje to wrażenie sprawności, gładkości, nic się nie dłuży i nie nuży. Ale jednocześnie lecimy przez akcję jakby po łebkach, bo chociaż pojawiają się w niej spore problemy, sceny dalekie od zabawnych i naprawdę mam wrażenie, że reżyser chciał sięgnąć głębiej, niż rozrywkowy film o złodziejach, przeskoki akcji i nastroju są zbyt szybkie, żeby widz miał szansę wczuć się w dramatyczny klimat.
Ale mimo tego "Angielska robota" to film dobry i nawet mydłkowate zakończenie nie zmieniło mojego zdania. Ten pożądany przez reżysera dramatyzm dodał pewnego ciężaru niby zabawnej historii.
Co prawda charakterystyczny klimat brytyjskich komedii sensacyjnych w stylu "Porachunków" wyjątkowo trafia w moje gusta, więc ocena "Angielskiej roboty" może w moim przypadku skakać oczko w górę chociażby za akcent. A jednak polecam, nawet odejmując to jedno oczko.

Kandydat numer dwa, film - zaskoczenie, "Kelnerka" (reż. Adrienne Shelly). Spodziewałam się głupot, cukierkowej fabuły i mdłej obsady, a dostałam porządnie zrobiony film obyczajowy, który ma swój urok i nawet jest odrobinę inny, niż inne.
Także niech i Was nie zwiedzie tragiczny plakat (co jeden, to słodszy, okropne), i przy najbliższej okazji skuście się na słodko-gorzki film o nienawiści do męża, niechcianej ciąży, niebezpiecznym romansie i drobnych radościach życia, które układa się w całkowicie złą stronę. A, tak, miłość również jest.

Jenna, grana przez niezwykle naturalną i pełną ciepłego uroku Keri Russel - jakoś lubię takie aktorki - ma talent do pieczenia ciast. Wymyśla je w swojej głowie, nadając im jakże oryginalne nazwy, np. "I Hate My Husband Pie" czy "Earl Murders Me Beacuse I'm Havinng an Affair Pie".
Razem z dwoma przyjaciółkami pracuje jako kelnerka w przydrożnym barze, gdzie życie umila im właściciel, Joe oraz zwięzły w, nieprzyjemnych głównie, słowach szef, Cal (który, tak na marginesie, bardzo szybko stał się moim ulubionym bohaterem tego filmu).

Jenny mąż, Earl, jest spełnieniem wszelkich koszmarów o żałosnym palancie, który zamienia życie swojej żony w zdecydowanie smutną egzystencję.
Jenny kochanek, doktor Pomatter (w tej roli znany ostatnimi czasy z serialu "Castle" Nathan Fillon), jest uroczym, lekko nerwowym mężczyzną, jednak w ostatecznym rozrachunku równie słabym, co Jenny mąż.
Jenny niechciane dziecko jest chwilowo nieznane, ale Jenna pisze do niego listy pełne zaskakująco trafnych stwierdzeń. Właściwie cały ten film jest pełen zaskakująco trafnych komentarzy, które padają z ust większości skromnej liczby bohaterów.

I tu nadchodzi moment problematyczny, gdyż tak bardzo chciałabym zachęcić do obejrzenia tego filmu, że trudno mi sklecić jakiekolwiek zdanie, w obawie, że wyjdzie sztuczne i puste. Na tym więc zakończę, stwierdzając, że wśród zalewu słodziutkich historyjek o zmienianiu swojego życia, "Kelnerka" wyróżnia się chociażby jednym zdaniem Jenny: "ok, back to reality".

I finiszując, kandydat numer trzy, "Daybreakers" (reż. Michael i Peter Spierig). Modzie na wampiry poddaję się w małym stopniu, jako że moim ideałem pozostanie na zawsze Tom Cruise jako Lestat z "Wywiadu z wampirem", a aktualny fenomen Stephanie Meyer jest śmieszny. Wampir powinien być potworem, krwiożerczym stworzeniem, które żyło zbyt długo, żeby zachować jakiekolwiek resztki ludzkich odruchów. Dracula w wersji Oldmana, (z "Draculi" w reżyserii F.F. Coppoli) to był wampir! Jeszcze "Underworld" zaliczam do udanych produkcji o krwiopijcach, jeżeli mówimy o ostatnich latach. Dobrego podobno "Pozwól mi wejść" nie miałam okazji zobaczyć, ale jeszcze nie można się nie uśmiechnąć na wspomnienie "Od zmierzchu do świtu" Tarantino.

I "Daybreakers" jest niezłą wariacją na temat wampirów, w sumie wystarczająco oryginalną, żeby warto było ten film zobaczyć, mimo pewnych wad.
Przede wszystkim "Daybreakers" przedstawia wampiry jako społeczeństwo, któremu grozi głód. Jakaś zaraza pozamieniała ludzi w wampiry i tylko nieliczni ocalali od obdarowania nieśmiertelnością. Człowiek jest postrzegany przez wampiry jako niezbędne pożywienie, ale prowadzone są prace nad stworzeniem sztucznej krwi - wynalazek staje się kwestią palącą, kiedy okazuje się, że krwi ludzkiej wystarczy na jakiś miesiąc.
Naprawdę zauroczył mnie sposób w jaki panowie Spierig pokazali wampirzy świat, który jest po prostu naszym światem, tyle że przestawionym na tryb nocny. Wampiry jeżdżą metrem, łapią szybką, krwawą kawkę w drodze do pracy, oglądają wampirze wiadomości i mieszkają w domkach na przedmieściu.

Początek filmu jest mocnym strzałem, kolejny kwadrans, w którym przybliżany jest nam świat opanowany przez wampiry, to istne cacko. Te pierwsze kilkanaście minut można by oglądać w kółko od nowa, jako że wizja wampirzego świata jest równie fascynująca, co zaskakująco zwyczajna i prawdopodobna.
Potem niestety zostajemy wrzuceni w klasyczną sytuację, garstka ludzi walczy o życie, tworzy tajną organizację i mamy nawet wampira-naukowca, który przechodzi na ludzką stronę. Takie "Equilibrium" z pierwiastkiem "Ludzkich dzieci" w wersji dostosowanej do wampirzego trendu i Ethan Hawke w roli głównej. O, Hawke był niezły, czarujący z niego wampir.

Nawet ta niczym niezaskakująca część (znaczy jakieś 3/4 filmu) ma swoje zalety. Przede wszystkim brutalne, krwawe potwory, jak przedstawiono wampiry. Pokazanie zamieszek w tej nocnej cywilizacji, które spowodowane są dokładnie tym samym, co w naszych czasach - pogonią za pieniędzmi i głodem. A najciekawszy był motyw rodziny, dwaj bracia stojący po przeciwnych stronach barykady oraz relacja ojciec-córka, którego pociecha nie chciała zostać wampirem.
Także "Daybreakers" zaliczam do filmów doskonale przewidywalnych, ale mimo to udanych dzięki temu, że przedstawia nowe spojrzenie na tak ośmieszony ostatnio motyw wampira.