piątek, 4 maja 2018

Templariusz i ja, zza węgła.

"Przeczytałem całą filozofię antyku, od Sokratesa po świętego Augustyna. I zapomniałem wszystko, poza słodko - kwaśnym smakiem melancholii i rozczarowania. Teraz, kiedy mam sześćdziesiąt cztery lata, o ludziach wiem tylko tyle, że mają wspomnienia, boją się i umierają."
Arturo Perez-Reverte, "Ostatnia bitwa Templariusza",Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, 2000 rok, [strony nie pamiętam]
Cytatem z historii pewnego Templariusza rozpoczęłam, myśląc nieśmiało - "no spróbujmy". Walczę w ukryciu żeby do kalejdoskopowych zapisków wrócić, pajęczyny uprzątnąć i zaznać spokoju ducha. Bowiem ja to ja, ale Liritio się do świata pcha, mimo pewnych zmian w życiorysie usunąć się w cień nie chce. Liritio daje o sobie znać nazbyt często (w momentach przyziemnych i codziennych), żebym mogła ten cichy pociąg do kalejdoskopowej klawiatury zupełnie zignorować. Czyli klamra, "spróbujmy". Przyznaję, tęskniłam.

Jak mogę więc zacząć... Dlaczego by nie od Templariusza - z tych wszystkich "gorszych" książek Pereza-Reverte podejrzewam, że historia tajemniczego księdza jest tą najlepszą. Dlaczego spośród gorszych? Ha, bo jak wiadomo najlepsze są dwie (nie każę Wam zgadywać, "Klub Dumas" i "Szachownica flamandzka") i potem długo, długo nic.
Ajaj, Lorenzo... Pierwszoplanowy bohater jest problemem, dama pierwszoplanowa również. On jest księdzem, tyle, że takim trochę Jamesem Bondem. A dama jest... Cóż, taka piękna, że na wiele więcej miejsca nie starczyło. I podczas gdy w zajmujących podium powieściach Pereza-Reverte główni bohaterowie nie ustępują pobocznym, mimo zdecydowanie większej liczby zdań, którymi autor mógł coś sknocić, jednak to Templariusz zmarszczył mój nos. Od brawurowej fantazji nie stronię, ale dojrzałość autora i jego historycznie już zaobserwowany kunszt mogłyby przełożyć się na nieco więcej umiarkowania. A może właśnie nie? Może dwa cuda to wypadek przy pracy, a im dalej w las, tym mniej hamulców i klocki starte?

Jednakże, napisałam, że spośród gorszych jest najlepszą i mam na to argumenty. Przede wszystkim, pachnąca pomarańczami Sewilla. Liritio nigdy nie była, a dzięki książce trochę jakby jedną nogę postawiła.
Ha, a poza Sewillą, Lorenzo sam w sobie nieco nudny, ale fabuła postaciami drugpolanowymi mocno stoi, do wyboru do koloru, jak to u Pereza-Reverte. Zły mąż zacny, pociągający za sznurki szef zacniejszy, a kto zna Liritio i zna książkę, na pewno wie, że nikt inny a pijane trio z Dzidzią Dolores na czele, serce skradło.
Ponadto, przyznać mogę, żę wytykana wyżej nadmierna fantacja może i marszczy nos szykujący się na bis "Szachownicy flamandzkiej" (Cesar, wróć!), ale czytelniczej pogoni za rozwiązaniem nie przeszkadza. Akcja niby powolna, niby refleksyjna, ale tajemniczy przeciwnik kusi i tylko dalej, i dalej...

Jeśli chodzi o Pereza-Reverte, inne tytuły stawiam na pierwszym miejscu. Ale jeśli chodzi o wciągającą powieść kryminalno/ przygodową, Templariusza bym Wam z ręki nie wytrącała.

Spróbowałam. Zobaczymy, co dalej, Liritio i ja.

1 komentarze:

tamaryszek pisze...

A najnowsza rzecz to "Falco". Czy Liritio bierze pod uwagę ten tytuł?
Widzę tu ciekawą, znaną mi, jedność w rozbieżności (lub odwrotnie): "Liritio i ja". Uśmiecham się, bo to dość specyficzne tak wyodrębnić z siebie jakiegoś tamaryszka lub jakąś Liritio - a zarazem doświadczać całkowitej tożsamości.

Ja tu zajrzałam na początku sierpnia. Trochę mi głupio, że nie wcześniej. Ale nie mam żadnego brzęczyka: kiedy kto co pisze, a długo było cicho.
Uważam, że jak już, to cios za ciosem. Trzy razy w tygodniu dla rozkręcenia. Żeby startowej energii nie roztrwonić.
Spróbuj jeszcze raz.

Templariusza zapamiętuję, ale nie wiem, czy i kiedy sięgnę. Bardzo wolno przybywa mi nowych lektur i czytam bez pewności czy cokolwiek skończę.

Co do Sevilli - również nie poznałam osobiście, ale byłam kilka miesięcy temu całkiem blisko (Malaga!). Co do Pereza-Reverte przyklaskuję tym dwóm tytułom wymienionym jako sukces pisarski. Zwłaszcza "Klubowi Dumas".
Pozdrawiam :)

Prześlij komentarz