poniedziałek, 21 listopada 2011

"Bar dobrych ludzi", J.R. Moehringer.

Najwyraźniej lubię się bronić przed dobrymi książkami. Czterema łapami.
Taki wniosek wysnułam po chwili dumania nad czasem, który musiał minąć, nim dotarłam do momentu, w którym bezboleśnie spotkałam się z Moehringerem.

Wspomnieć wystarczy "Perswazje" Austen, które czekały na mnie kilka lat. Albo "Opowieść o miłości i mroku" Oza, do której zabierałam się mozolnie, niechętnie, miesiącami przekładając na nieokreślone "później" lekturę, która okazała się genialną.
Najbezczelniej olewałam "Wichrowe Wzgórza" i "Pożegnanie z Afryką" - Wy jeszcze nie wiecie, że to są moje "naj" książki, zaczytane okrutnie (chyba nie wiecie). Teraz tylko półgębkiem, wstydliwie przyznaję, że lata temu matka mi je wtykała w ręce, ale nie, nie mogłam, nie chciałam. Niby ho, ho, ile już lat Blixen i Emily Brontë uwielbiam, nic z tego, nie skłamię, raptem trzy (wielkość przybliżona).

Przechodząc do rzeczy, "Baru dobrych ludzi" nie ustawiłabym w jednym rzędzie z wyżej wymienionymi tytułami, ale w czytelniczej bryndzy, którą ostatnimi czasy uskuteczniam przy pomocy lepszych i gorszych kryminałów, Moehringer zaświecił blaskiem właściwym książkom sensowniejszym.
Czyli tak, "Bar dobrych ludzi" dobrze jest czytać. A przynajmniej pierwszą połowę, ale kiedy połknie Was pierwsza, przeczytacie również drugą, Moehringer ma talent do pisania i jego wspomnienia można by czytać jednym tchem, a potem jeszcze doczytywać drugie tyle.

W czym rzecz? J.R. Moehringer, chłopiec wychowywany w domu dziadka zatłoczonym dwoma rozbitymi rodzinami i wujkiem Charliem. Chłopiec wychowany przez wiecznie zmęczoną matkę, która ciągle od nowa stara się wyprostować swoje życie, walcząc z kalkulatorem, który bezlitośnie podlicza cyfry kolejnych bilansów. Chłopiec opuszczony przez ojca i jego Głos.
Wreszcie najważniejsze, chłopiec wychowany przez bar, więcej, wychowywany przez bar długo po tym, jak już wcale chłopcem nie był.

"Bar dobrych ludzi" to wyznanie miłości, bardzo piękne, szczere wyznanie. Miłości do wszystkich mężczyzn, którzy zmieniali życie dzieciaka, młodego chłopaka, prawie mężczyzny, którzy prostowali go, opiekowali się nim, wspierali w miejscu, które w teorii wydaje się nieodpowiednie, które w teorii nie pasuje do dzieciństwa.
Bar Publicans i jego założyciel Steve. Goście Publicansa, który najwyraźniej był miejscem specyficznym, rodzinnym bez mała, w którym zbierali się owi "dobrzy ludzie". Wujek Charlie, Gliniarz Bob, Colt, Joey D... I wielu innych.

Moehringera można polubić albo nie. Jest raczej szczerym, raczej zrozumiałym człowiekiem, nie postacią wziętą z wyobraźni czy kalki. Ale chociaż pisze głównie o sobie, zapisuje swoje wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej dorosłości, nie on jest tu bohaterem.
Matka i Publicans, jego dzieciństwo, jego dorosłość jest kierunkowana przez te dwa słowa.
Człowieka kształtuje wiele czynników, tym Ameryki nie odkrywam. We wspomnieniach Moehringera jest fragment, który zapomniałam przepisać, o tym, ilu odpowiednich ludzi potrzeba, żeby z chłopca wyrósł dobry mężczyzna.
Nie ma tak, że ktoś rodzi się spokojny i mocny, tak się nie dzieje.
I każdy ma swojego Publicansa, niejednego, który robi z nas lepszego albo gorszego człowieka, zależnie od szczęścia i wyboru.

Trochę zakochałam się w tej książce i w Publicansie, w jego gościach. Trochę się zakochałam i z uśmiechem wspomniałam swoje bary dobrych ludzi.

środa, 9 listopada 2011

Nieczytanie Moehringera jest bez sensu.

"- Każda książka to cud - mówił Bill. - Każda książka jest odbiciem chwili, kiedy ktoś siedział cicho, a cisza to, bez wątpienia, część owego cudu. Ten ktoś próbował opowiedzieć nam jakąś historię."
J.R. Moehringer, "Bar dobrych ludzi", Wydawnictwo Sonia Draga, 2009r., str. 179.
Nie mam pojęcia, jakaż to idiotyczna myśl trzymała mnie tak długo z daleka od wspomnień Moehringera, o którym przecież już wieki temu przeczytałam pełną pochwał opinię na którymś blogu.
Szczęśliwie, w końcu i ja zaczęłam je czytać, teraz jestem pełna zachwytów na temat, chociaż nie dotarłam jeszcze nawet do połowy.

Wracam więc, posiedzę cicho z "Barem dobrych ludzi".

środa, 2 listopada 2011

Maratończyk(czka)... Maratonka? Serialowa czkawka.

Długość tasiemcowa. Adekwatnie do tematu. Anty-zwolenników gatunku przepraszam, tematyka inna w najbliższym czasie.

Wraz z końcem września rozpoczął się sezon tracenia czasu na seriale. Ja również, jak zwykle (chociaż w tym roku jakoś mniej radośnie) zasiadłam do kontemplowania nowych losów moich serialowych mordeczek.
Niestety nic nie ukryje faktu, że sezon n-ty, jak rewelacyjny by nie był (a rewelacyjnych nie ma, to mogę stwierdzić od razu), nie przeskoczy poziomu początkowego. Dlatego Liritio kontynuuje praktykę sezonu ogórkowego i nadal zapuszcza się na nieznane sobie serialowe wody, szukając NOWEGO, które będzie ciekawe. I nawet coś, czasem znajduje.
Czy upodobanie do seriali to rzeczywiście oznaka braku życia prywatnego (jak to kiedyś skomentował nasz kochany Joey)? Trudno, zdarza się najlepszym.

W najbliższym czasie (jest nadzieja) napisałabym Wam o tym, dlaczego
"Studio 60 on the Sunset Strip" to chyba jeden z moich ukochań wszech czasów. I o tym, o ile lepsze od moich oczekiwań (głównie obaw) okazało się "Miasteczko Twin Peaks" - że kocham agenta Coopera domyślicie się zapewne i bez mojej pisaniny. I jeszcze o tym, dlaczego zdecydowanie przekładam rewelacyjne "Układy" (vel "Damages") nad bardzo sympatyczne, ale zdecydowanie mniej rewelacyjne "Suits". I nawet opowiem Wam historyjkę, jak to z dość miernych książek niejakiej Lindy La Plante powstał całkiem dobry (w sumie z każdym sezonem lepszy) serial "Above Suspicion", dzięki któremu mogę swobodnie ślinić się nad Ciaranem Hindsem i wmawiać C., że tak naprawdę cieszy mnie dobre, mroczne, angielskie kino kryminalne.

Ale to tylko zapowiedź świetlanej przyszłości w internetowej bazgraninie Liritio, dzisiaj zajmę się szybkimi (hm, no prawie) niusami z wizji.
Polecimy więc prawem starszeństwa i na pierwszy ogień moich srogich (ha, ha, jasne...) i wnikliwych (dobra, niech ktokolwiek spróbuje się tu zaśmiać) komentarzy trafi House.

Pamiętacie go jeszcze? Ja słabo.
A jednak poczułam ukłucie zainteresowania osobą House'a w więziennym otoczeniu, w odcinku otwierającym ósmy sezon. I teraz, po obejrzeniu trzech odcinków mogę wydać werdykt: powoli, z mozołem, niczym ta lokomotywa, House dźwiga się w górę, wraca na stare tory i mam wrażenie, że z każdym kolejnym odcinkiem będzie w nim coraz więcej "starego, dobrego House'a" (tutaj można kiwać głową z nostalgiczną miną).

Prawdą jest (moją prawdą), że sezon siódmy pogrzebał House'a (nie oglądałam prawie żadnego odcinka, wystarczyła ta nędza, na którą trafiłam), chociaż szósty też przysługi serialowi nie czynił. I dlatego cieszę się, że mój ulubiony doktor wraca w lepszej formie, ponownie w komitywie z Wilsonem (koniec drugiego odcinka mnie rozbroił i kupił), ponownie z problemem na głowie (skąd wziąć kasę, jak odzyskać stary team i dlaczego właściwie z jego biurem sąsiaduje teraz klinika...), z nowym szefem aka starym podwładnym...
Tak, nic nowego w ósmym sezonie na razie nie zobaczyłam (ale skoro to ósmy sezon, nie spodziewam się nowego), ale za to radośnie przyklaskuję każdemu pomysłowi, który zbliża House'a do klimatu pierwszych kilku sezonów (które kocham bardzo) i prostuje te wszystkie nonsensy i żałości naprodukowane później.
Powrót House'a uważam za oficjalny i mam nadzieję na przyszłość oraz finisz w wielkim stylu. Może mnie nie zawiodą.

Idąc dalej, siódmy sezon "How I Met Your Mother" na razie kontynuuje poziom szóstego... Dalej czekamy na Mother, teraz czekamy jeszcze na domniemaną żonę Barneya. Robin znowu chce od życia czegoś, co już miała i zostawiła. Ted nadal szuka miłości, a Lily i Marshall są w ciąży. Niby nic ciekawego, ale ogląda się tak samo przyjemnie, chociaż może już sporo dowcipów się osłuchało. Tak czy inaczej, ja HIMYM nie zostawię, szczególnie, że "New Girl", na którą miałam wielkie nadzieje, okazała się nudna i bezcelowa, a dla uśmiechu jeden sitcom zawsze miło podejrzeć. A ile razy można powtarzać "Friendsów"? (sporo, ale nie na okrągło)

Natomiast zdziwiona jestem niezłym początkiem piątego sezonu "Plotkary". Wszyscy są nadal tak ładnie ubrani... Cztery odcinki nowego sezonu pozytywnie mnie zaskakują, chociaż tutaj (odwrotnie do "House MD") spodziewam się wkrótce spadku formy i pogrążenia się bohaterów w tym samym bagienku gry "każdy z każdym", którą zostawili rozgrzebaną (jak zwykle) sezonem czwartym. Ale na razie cicho sza, mogę odpukać, jest interesująco.

Czwarty sezon "Castle" na razie mnie wkurza, ale ciągle również trzyma przy sobie wdzięczną obsadą - tego brak "Mentaliście", obsady, w której wdzięczny jest ktokolwiek poza Simonem Bakerem.
Po tak zaskakującym finale trójki byłam pewna, że "Castle" w końcu zmieni trochę kierunek i nie powtórzy błędu "White Collar" oraz "Mentalisty", w których poważniejsze i ciekawsze historie z życia bohaterów są całkowicie olewane na rzecz kolejnych zagadek do rozwiązania.
Rozumiem, serial proceduralny itd., ale jednak! Niestety scenarzyści "Castle" pokazowo dają ciała. Przełomowy moment z finału trzeciego sezonu został skrzętnie zamieciony pod dywan i początki czwartego (poza pierwszym odcinkiem) są po prostu nudne.
Nic to, może będzie lepiej... Albo bye bye Castle.

Szczególnie, że odkryłam inny serial detektywistyczny, "Body of Proof", którego drugi sezon rozpoczął się we wrześniu. Kanwa podobna do "Bones" (tego serialu nie trawię), a więc genialna pani patolog i dzielny policjant. Co mnie w "Body of Proof" pociąga, to naturalność postaci, wśród których nie ma wielkich geniuszy, przystojnych twardzieli czy "aspołecznych acz zabawnych" kobiet. Megan Hunt jest rozwiedzioną uciekinierką ze świata, w którym była bogatą żoną prawnika i odnoszącą sukcesy panią neurochirurg. Ma nieznośną matkę, trochę mniej nieznośną córkę, a jej szefowa umawia się z eks mężem. Jest irytująco pewna siebie i bezkompromisowa, ale nie w sposób, który powoduje u mnie tiki nerwowe. Co w telewizji szokujące, Megan nawet wygląda na matkę nastolatki. Miła odmiana.
Partnerujący jej detektyw, Peter, zawsze służy dobrą radą, odrobinę przypomina niegroźnego misia i ładnie ciągnięty jest wątek ich wzajemnej sympatii.
Tak, w "Body of Proof" wdzięk obsady połączony jest z zaskakująco ciekawymi tajemnicami do rozwiązania, chociaż oczywiście zdarzają się lepsze i gorsze odcinki. Jak na razie to właśnie ten mało popularny serial staje się moim numerem jeden.


Czego nie oglądam i na co czekam?
Najsmutniejsze: "Glee". Nie mogę, zobaczyłam pierwsze dwa odcinki i poczułam wyraźnie, że się przesyciłam. Nawet fenomenalnie wdzięczny i potwornie utalentowany Darren Criss nie jest w stanie przyciągnąć mnie do kolejnych odcinków. A pierwsze dwa były słabiutkie, co najgorsze, Sue, fantastyczna Sue oszalała (nie dosłownie) i już nie jest fantastyczna, ale wkurzająca.
Will i Emma są razem, a ja nie wiem, co przeoczyłam, w ogóle nie wiem jak do tego doszło.
Dzieciaki z New Directions jakoś mnie nie porwały, piosenki też nie... Aj, albo się zestarzałam (ale oglądanie "Plotkary" temu przeczy), albo nasyciłam radosną atmosferą "Glee" z dwóch sezonów i trzeci doprowadzi do przesytu oraz mdłości.

Nie oglądam też "New Girl", chociaż chciałam. Bo jak tu nie czuć sympatii do Zooey Deschanel? Temat podobny do "Przyjaciół" czy "How I Met Your Mother", czarująca aktorka, zapowiadało się nieźle. I chociaż nie ma tragedii, to jest ten typ serialu, którego zwyczajnie nie chce się oglądać. Jedno wzruszenie ramion i możemy przejść do czego innego.

Mianowicie do mojego prywatnego zdziwienia, że z umiarkowaną niecierpliwością czekałam na wznowienie "Covert Affairs", które oglądałam w wakacje. To głupie, ale brakowało mi wyszczekanej, wiecznie uśmiechniętej blond agentki i jej ślepego technika. Nie da się ukryć, oboje są słodcy niczym tęczowe misie. A ja przecież najbardziej kocham właśnie takie misie...
A że w nowych odcinkach ma się pojawić ponownie Oded Fehr, na którego widok robi mi się zdecydowanie cieplej, mam nadzieję, że twórcy w końcu porzucą idiotyczny, aktualny wątek miłosny i zajmą się nowym, hipotetycznym, ale znacznie fajniejszym.

Z nowości kolejnych, "Person of Interest" to rzecz zastanawiająca. Niby proceduralna nuda, ale nie do końca. Przede wszystkim świetnie (na razie) prowadzą głównych bohaterów, Pana Reesa (Caviezel) i Pana Fincha (Michael Emerson). Były agent CIA, były... w sumie nie wiadomo na razie kim był Mr. Finch. Obaj w teorii nie żyją, obaj są słodko złośliwi i mało się przejmują życiem jako takim.
Chociaż temat brzmi absurdalnie - genialna maszyna wykrywa nadchodzące przestępstwa i wypluwa coraz to nowe nazwiska, którymi trzeba się zająć i powstrzymać nadchodzące nie wiadomo co... Jasne.
Ale realizacja jest nadzwyczaj sprawna, o ile nie pogrążą się w nudzie kolejnych zagadek stricte, będzie co oglądać. Jim Caviezel w głównej roli to coś nowego, świetny aktor, w serialu bym się jego akurat nie spodziewała. I jeszcze jego John Reese wjeżdżający ogromną ciężarówką w limuzynę "tego złego"... Nie da się ukryć, że mają panowie rozmach.

Na koniec zagadka, "Grimm", ciągle w sferze "nadchodzi" (niby już nadeszło, ale przegapiłam pierwszy odcinek...). Współczesna interpretacja baśni Braci Grimm, na początek poszedł chyba "Czerwony Kapturek". Jakiś magiczny ród Grimmów i straszne bestie kryjące się pod maską zwykłych, szarych obywateli. Detektywi i mordercy. Będzie dobre? Nie będzie dobre? Niby miało być, tematem się ucieszyłam, ale zapowiedź pilota osadziła w miejscu moje ewentualne nadzieje, a tym bardziej głosy na temat odcinka rozpoczynającego serię. Teraz już sama nie wiem. Niech to będzie dobre...