czwartek, 30 czerwca 2011

Opowieści z otchłani lekkich treści. Znowu rym, najwyraźniej bywa to silniejsze ode mnie.

Dwadzieścia (policzyłam) dwadzieścia roboczych postów tylko z ostatnich trzech miesięcy! Carramba, zakrzyknęłabym niczym tajemniczy szpieg Don Pedro, gdyby nie to, że pora jest raczej późna i tego typu okrzyków wydawać nie przystoi.
Tyle pozaczynanych, pierwszych, drugich i czasem środkowych zdań, a finiszu ani jednego, mimo obiecywanego zalewu pisaniny. Te moje obietnice, wszystkie tyle samo warte...

Zauważam ostatnimi czasy problem z wykazywaniem zainteresowania czymkolwiek poza - hipotetyczny przykład - durnym amerykańskim serialem. I chociaż świetnie zdaję sobie sprawę z faktu, że zainteresowanie durnym serialem wykazywałam zawsze, zwykle owemu serialowi towarzyszy jednak jakaś lektura cięższego kalibru, niż - nadal hipotetyczny przykład - przygody blond panienki w szeregach CIA.
A teraz?! Strach podsumowywać, bo łapki mijają mi się z kolanami, kiedy załamuję je w żałości nad własną osobą i nie wiem czy stan obecny to oznaka wychodzącego ze mnie stresu i zmęczenia, czy jednak postępującego cofania się w rozwoju.

Wiecie co ostatnio czytam? Wszystkie książki Alistaira MacLeana, które pamiętam, że są niezłe. A dlaczego pamiętam? Oczywiście ponieważ kilka lat temu przeczytałam te wszystkie, które moja matka miała na półce. Mogę Wam zdradzić ów MacLeanowy sekret: "Stacja arktyczna Zebra" bije inne na głowę, "Złote rendez-vous", "Siła strachu", "Noc bez brzasku" i "Przełęcz złamanego serca" pozostają niedaleko w tyle, innych nie pamiętam, ale wiem jeszcze, że "Działa Nawarony" uśpiły mnie skutecznie.
Alistair MacLean (coś mam wrażenie, że pisarzy o nazwisku MacLean jest sporo i każdy z innej mańki... A może to tych o nazwisku MacDonald jest dużo...?) daje radę w momencie, kiedy umysł spragniony jest relaksu. Gorzej, kiedy lektury z nazwiskiem MacLeana na okładce kończą się i pozostają nam - ciągle czysto hipotetycznie - seriale o młodej agentce CIA, w których Henry z "Ugly Betty" gra ślepego mistrza technicznych nowinek...
Przy okazji, kto by pomyślał, że facet piszący książki sensacyjne z najtwardszymi z twardych w rolach głównych, okaże się Szkotem! Wikipedia mi powiedziała, że MacLean był Szkotem. Kojarzenie wszystkich bohaterów jego książek, którzy buty wiążą i usuwają ciążę, na dodatek niezmiennie w tragicznych warunkach atmosferycznych, ze szkockim kiltem jakoś... Nie pasuje. Pomówmy o stereotypach :)

Dobrze, czyli czytam MacLeana i oglądam... W tym akapicie jeszcze nie oglądam. Czego więc nie czytam? Chociażby "Po zmierzchu" Murakamiego, które już przeczytałam... Prawie.

Szczerze mówiąc nie chciało mi się czytać tego do końca. Niby Murakami, ale nuda straszna, niby ten sam styl, ale w okolicach strony... No, nie pamiętam której strony, w każdym razie w jej okolicach odechciało mi się czytać kolejną stronę. A to dziwne, bo przecież to Murakami, którego w sumie lubię, jeszcze temat jakby ilustrujący „Nighthawks at the Diner” Hoppera, i jazzowe zaśpiewy w tle, powinnam się radować. Ale najwyraźniej coś między mną a historią z „Po zmierzchu” nie zaskoczyło i do listy trzech książek tego japońskiego pisarza, które naprawdę uważam za świetne, nie dołączy czwarta. Dla przypomnienia, te świetne to: „Przygoda z owcą”, „Tańcz, tańcz, tańcz” i „Wszystkie boże dzieci tańczą”.
Główna luka w przyjemności z lektury „Po zmierzchu”? Męczące wrażenie, że nie widzę, co też Murakami chciał w tej książce napisać i czytam zdania może i ładne, ale bez większej treści.
A kiedy nie chcę większej treści, co robię? Nadal hipotetycznie: oglądam serial, w którym Peter Gallagher gra szefa jakiegoś bliżej niesprecyzowanego oddziału CIA. Ale na pewno nie sięgam po Murakamiego w poszukiwaniu braku treści.

Na domiar złego nie czytam również "Koniec jest moim początkiem" Terzaniego. Po pierwszych stronach poczułam, że nie w porządku jest czytanie książki będącej podsumowaniem życia autora i prywatnym dialogiem z jego synem zarazem, kiedy nie mogę się skupić, a myśli ulatują w eter.
I nie czytam też "Terra Nullius" Svena Lindqvista, chociaż w torebce noszę - więc na blogu nie kłamię :) - ale w komunikacji miejskiej, nie mogąc się skoncentrować na opowieściach z Australii, słucham ostatnimi czasy muzyki. Niemniej "Terra Nullis" już spory kawałek Warszawy objechała/obejrzała, samochodem też ze mną jeździ, więc przynajmniej kawałek świata zobaczy.

Czyli co, przyznam się w zakończeniu, oglądam seriale. Dwa. Mam na to czas, jako że rok akademicki dobiegł końca i z zajęć obligatoryjnych pozostała jedynie praca, praca, praca... I chwilowo pada. Poza tym, nie oszukujmy się, na dwa seriale znajdę czas zawsze! To część mojego uroku...

Tydzień temu złamałam się pod naciskiem grupy rówieśników i rozpoczęłam przygodę z "How I Met Your Mother". Haaaave you met Ted? Barney jest moim idolem, a gdybym nie zapytała natychmiast znajomych, co się dzieje w sezonie szóstym (jestem w połowie pierwszego), miałabym trochę więcej zabawy licząc na szybkie i szczęśliwe zakończenia. Ha, ha, w serialu?
Ponadto, czyniąc hipotetyczne założenia prawdą, serial o blond agentce CIA z C. Grahamem i Gallagherem partnerującym niejakiej Piper Perabo (z jej filmografii wynika tyle, że nie zdołała dotąd zagrać w czymś wartym uwagi), czyli "Kamuflaż" ("Covert Affairs" to lepszy pomysł), uświetnił mi kilka chwil. A przynajmniej zajął, chociaż nie jest to cudowna produkcja, w wakacyjnym sezonie ogórkowym mnie na razie wystarcza. Jestem co prawda w trzecim odcinku sezonu pierwszego, a mam wrażenie, że w niedalekiej przyszłości rozpocznie się transmisja drugiego, ale te trzy pierwsze odcinki zachęciły mnie do obejrzenia kolejnych trzech. Czyli jest nieźle.

Dobiegł więc końca nieco przydługi post z serii "zacznę pisać i zobaczymy co dalej", mam nadzieję, że w najbliższym czasie oszczędzę Wam powtórki z tego typu wpisów. Może na rzecz tekstów głębszych w określoną zawartość tematyczną i mniej moich wtrąceń zza krzaka? Jest nadzieja.

8 komentarze:

Marzena Zarzycka pisze...

Każdego dopada czasami niemoc. Polecam nie stresować się tym zupełnie, oddawać się bezkarnie ulubionym zajęciom i koniecznie pozbyć się wyrzutów sumienia! Przejdzie samo:)

Pozdrawiam

Ysabell pisze...

Jakbyś o mnie pisała. Mnóstwo ponapoczynanych tekstów, żaden skończony, nic ambitnego się nie chce czytać, za to królują głupie seriale...

Mówisz, że to "Covert Affairs" niezłe? Bo ja póki co powtarzam sobie wszystkie sezony "NCIS", ale zaraz mi się skończą, a jeśli zacznę od początku, to Mąż wyśle mnie na leczenie... Więc potrzebuję czegoś kryminalnego nie dennie głupiego.

Że MacLean jest Szkotem wiedziałam, ale że Szkoci zawsze mi się kojarzyli z Seanem Connerym, to mi całkiem pasowało. A "Tylko dla orłów" czytałaś?

Stanisław Błaszczyna (Logos Amicus) pisze...

"królują głupie seriale..."

Szkoda życia na życie w takim poddaństwie ;)

liritio pisze...

Inez, wyrzutów sumienia może i się pozbywam, ale obawiam się trochę, że w zapamiętaniu MacLeanami wrócę do tego niefortunnego czasu w moim życiu kiedy czytałam wyłącznie kryminały i romanse (pierwsza klasa liceum, niby dawno, a pamiętam...)
ale jest szansa, że nie dałabym tak teraz rady :)
Sean Connery! Dlaczego mnie to się skojarzyło z kiltem, skoro mogło z Seanem :) "Tylko dla orłów" nie czytałam, a warto?

Ysabell, "Covert Affairs" niezłe, ale nieporównywalnie gorsze od NCIS. Może nie dennie głupie, wciąga nieźle, tylko... Sama wiesz, serial o młodej panience zwerbowanej do CIA, pseudo intryga w tle, wszyscy młodzi, zdolni, atrakcyjni :) Ogląda się nieźle, lepiej niż np. "Mentalistę" ze względu na to, że w "Covert Affairs" się dzieje cokolwiek (chociaż to trochę inny gatunek), porządny serial sensacyjny, ale bez intelektualnych wzlotów, ot co. Ale ja np. nie znoszę wszelkich "CSI: wpisz dowolne miasto", więc weź poprawkę na to.

Mariusz Czernic pisze...

Nie podobał mi się film "Stacja arktyczna Zebra", więc i książkę sobie darowałem. Ale "Działa Nawarony" i "Tylko dla orłów" to klasyka, bez wątpienia.

tamaryszek pisze...

A po co w ogóle "roboczy wpis"? Nie znam zjawiska. Jak już wiem, że o czymś napiszę, to piszę. Zdarzają mi się raczej: 1) deficyty czasu lub 2) tematy, które się przydarzają, a o których nie chcę pisać.
Uważam, że pozycja "zza krzaka" jest dość obiecująca: skrzy się i nawija jazzowy rytm.
Nie znam się, ale podejrzewam, że i MacDonald(ów) i MacAlstair(ów) jest porównywalnie dużo, co Kowalskich i Nowaków. A każdy niepowtarzalny, nieprawdaż?
Chyba trzeba się w język ugryźć przed obietnicą wysypu notek. Fala nadejdzie, to nadejdzie (ku uciesze tamaryszka), a nie, to przynajmniej ucisków przynaglających nie będzie. Bo wszelkie uciski: od feudalnych poczynając, poprzez "wojnę domową", szkolny dryl i kierat w pracy, aż po uciskającą zbyt ciasną odzież... one wszystkie są po prostu do kosza.
W temacie seriali mam do powiedzenia NIC.
:))

liritio pisze...

Peckinpah, tego filmu nie widziałam, ale książka jest dobrą sensacyjno-kryminalną rozrywką, moją ulubioną MacLeana.
"Tylko dla orłów" mam na półce i kto wie, może w fazie czytania MacLeana wpadnie mi w ręce :)


Tamaryszku, roboczy wpis, zapisany zaczęty, ale nie skończony, czeka biedaczek na zmianę w opublikowany. Bywa tak, że zaczynam pełna werwy i z upodobaniem do tematu, a w trakcie pisania jakby ktoś ze mnie powietrze spuścił... A potem, jeśli wena do tematu nie wraca, to zostaje mi dwadzieścia nieskończonych wypowiedzi pisemnych :)
Twoja konsekwencja "Jak już wiem, że o czymś napiszę, to piszę." jest piękna.

NIC w temacie seriali to nawet niezły wkład w podsumowanie tematu :) paskudne pożeracze czasu i silnej woli do pracy ("może posprzątam...? nie, jeszcze tylko jeden odcinek").

A uciskom mówimy nie, naciski do kosza, szczególnie te z pracy.

Ysabell pisze...

To chyba na razie zapoznam się z "White Collar", tam przynajmniej jest trochę humoru i dystansu... "Covert Affairs" może jednak kiedy indziej. Jak mi już całkiem zabraknie czegoś w miarę znośnego. Wszelkie CSI też mnie nie bawią, a "Mentalista" akurat wydał mi się strasznie głupi, więc sądzę, że mamy porównywalne gusta serialowe.

"Tylko dla orłów" słuchało się całkiem przyjemnie, mimo że z filmu wiedziałam (z grubsza, bo fabuła jest, oczywiście, mocno pokręcona) o co chodzi, więc mogę polecić. Z zastrzeżeniem, że nic innego MacLeana nie czytałam, więc nie mam porównania.

Prześlij komentarz