środa, 23 grudnia 2015

Trójka po raz pierwszy, czyli małe jest piękne (i zupełnie niemałe)

Liritio z nową energią podjęła pisanie bloga, co nie znaczy wcale, że częściej klika w magiczną ikonę "Opublikuj". Stąd też, ocalamy od zapomnienia, usprawniamy proces i zaczynamy przedświąteczną trójkę (świątecznie niezwiązaną).
Czy poza poniższy wybryk owa trójka cyklem wychynie... Któż wie?

Zawsze zastanawiają mnie "małe" filmy z wielką obsadą, o których wieść rzadko kiedy dociera do naszego polskiego grajdołka (a nawet jeśli, tyłem i na około).
Łatwo spotkać się z taką magią w kinie australijskim, kiedy wielkie gwiazdy (czując zew ziemi rodzinnej?) grają małe role w różnorakich filmach, o których świat mało słyszy. 
Jednak to wtręt, chociaż przywołałam Australię, akurat dzisiaj Liritio będzie pisała o kinie amerykańskim.

piątek, 6 listopada 2015

O królach i tronach tu mowa...

Skojarzenia między-kulturalne są śmieszne. Na przykład to, jak długo wzbraniałam się przed lekturą "Korony śniegu i krwi", bo niechęć do serii "Pieśni lodu i ognia" George'a R.R. Martina wchodziła mi w paradę.

Wniosków mam kilka, różnie dobrych, czasem złych. Przede wszystkim jestem zachwycona, że ktoś wziął na warsztat rozbicie dzielnicowe (i historię w ogóle), które, nie zdziwiłabym się, jest zapewne jednym z najrzadziej zahaczanych okresów historii Polski (toż, tyle imion, tyle nazw, kto by się połapał, jak dynastycznych królów ciężko spamiętać, a co dopiero tę zgraję zabijaków...).

Historię lubię, wertuję, czytam - naukowo do tematu nie startuję absolutnie, ale w czytelniczym życiu obecny jest raczej stale, w różnym stopniu. I często jestem zawiedziona (nie tylko rodzimymi autorami, spokojnie), że mało znajduję tworów beletrystycznych, które nie pachną natchnionym wieszczem albo tanim badziewiem.
Ha, za to jak ostatnio uniknęłam natchnionego wieszcza (i badziewia), to Parnicki zawitał "Srebrnymi Orłami". Sama chciałam, już prawie (po pół roku) skończyłam pierwszy tom! Na temat Parnickiego i orłów mam trochę do powiedzenia - po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się równie masochistyczne kontynuowanie lektury. Naprawdę, Parnicki i orły dają mi do wiwatu językowo, fabularnie również (czy Aaron w końcu schodzi ze sceny? Nie mogę znieść Aarona... A znoszę, trochę trauma).

czwartek, 22 października 2015

"Sicario", reż. Denis Villeneuve i to drugie, które miało być, a nie jest.

Liritio poszła w niedzielę do kina na "Black Mass" i postanowiła napisać o "Sicario" z komentarzem na marginesie, że tak się to robi.

"Black Mass" teoretycznie ma podstawy do sukcesu: konkretną historię i bardzo drogą obsadę, która mogłaby ją brawurowo odegrać. I wszystko fajnie, gdyby nie to, że film pełen wątków i treści całkowicie pozbawiony jest jakiejkolwiek atmosfery.


Lepiej niż Szekspir nikt nigdy niczego nie ujął:  "Niech to wszystko się na kupie warzy w tej piekielnej zupie."
Czyli zabrakło tygrysicy dla nadania konsystencji

środa, 7 października 2015

Urodził go "Niebieski Ptak", Stefania Grodzieńska

Jak to w moim życiu często bywa, najlepsze i niechętne są tym samym. Stąd też, lektura zostawiona na szary koniec okazuje się być tą właśnie najmojszą.

Fryderyk Jarosy, nazwisko obce, nie znam międzywojennej sceny kabaretowej i teatralnej, chyba jedyne co znam, to właśnie z każdej wcześniejszej Grodzieńskiej... No i Dymszę.

Postać Jarosy'ego to wyznanie miłości i tęsknoty. Konferansjer, przyjaciel, Polak z wyboru. Potwornie czarujący, wszechstronny zawodowo, genialny reżyser, uroczy amant, ceniony przyjaciel i przy tym wszystkim twardy zawodnik gry w przetrwanie (sejsmograf!). Jak było naprawdę? Może jak w książce... A jeśli inaczej, niewiele mnie to tak naprawdę obchodzi, Grodzieńska wzruszyła i siebie, i mnie.

wtorek, 15 września 2015

Rezerwa i sentyment, czyli Agatha Christie i trzynaście zagadek.

Ostrzegam, wstęp rozwleczony, prywatą usiany.

Liritio jest jednak nastawiona na jakąś inną częstotliwość - rzadko kiedy wie, co się dzieje. I jak ostatni osioł (oślica) zastanawia się, o co tyle szumu...
Dopiero wczoraj dostałam po oczach 125 rocznicą urodzin Agathy Christie. Ładna data, zodiakalna panna...

Młodą nacią będąc, Liritio porwała w dłonie "Trzynaście zagadek" z kartą tarota na okładce. Panna Marple dawała popalić kółku wzajemnej adoracji i tak się zaczęło. W tym upatruję dzisiejszą minimalną rezerwę wobec książek Christie - przeczytałam znaczącą większość mając lat dwanaście/trzynaście. I niestety wszystkie emocje ówczesnej ledwo co nastoletniej kózki zupełnie nie są moimi emocjami dzisiaj. A pierwsze wrażenie... To sami wiecie.

Liritio przeczytała wszystkie książki Chritie, które miała w zasięgu ręki (czyli większość jej książek) w tempie zastraszającym. Utrafienie Christie w tym dziwnym okresie, kiedy książki dla dzieci, ujmijmy to na wyrost, stawały się nieco passe, ale te poważniejsze jeszcze nie były ciekawe, było strzałem w dziesiątkę. I początkiem niekończącego się związku Liritio i kryminałów.

Czyli widzicie, "królowej kryminału" stołka nie odmawiam, natrzaskała tego w życiu aż strach, a Herkulesa Poirot (Liritio darzy sympatią) czy pannę Marple (Liritio nie przepada) mało komu trzeba przedstawiać.
I moja rezerwa też jest bestią niepewną, niestałą, przepycha się z sentymentem.
Dlaczego nie ma we mnie wiele sympatii dla panny Marple? Sama nie wiem, dzisiaj wydaje mi się, że może dlatego, że wścibska. Tyle że, jak z początku napisałam, czytałam te książki dawno temu i to za młodu panny Marple nie polubiłam. Teraz może byłoby inaczej, ale nie pamiętam, żebym (poza "Trzynastoma zagadkami") urządzała sobie powtórki Christie z panną Marplę w roli głównej. Może tracę?

Ciekawostka? Nigdy nie przeczytałam "Kurtyny". Bo mama powiedziała, że Poirot umiera, a Liritio ledwo nastoletnia nie chciała czytać o umieraniu. I chyba nadal nie chce, książka leży odłogiem i w sumie nie czytam tej nieszczęsnej "Kurtyny" już chyba z przyzwyczajenia.

Koniec wstępu. Jak tytułem zapowiedziane, "Trzynaście zagadek" zapoczątkowało moje kryminalne czytanie i trzynaście zagadek znajdziecie poniżej. Czyli ulubione książki Liritio autorstwa Agathy Christie, mniej więcej rosnąco (tzn, numerycznie malejąco) w uwielbieniu uporządkowane. Trochę tylko oszukałam, może mi wybaczycie.

czwartek, 10 września 2015

Złota jesień, czyli czekam(y).

Ujmując rzecz w skrócie, amerykańska jesień będzie naprawdę dobra. Nasza może też, jeśli dystrybutor pozwoli.
Poniżej brak chronologii czy innego ładu, jest za to moja nadzieja i entuzjazm (ekhm, powiedzmy), i ogólnie rozumiane zaczekanie. Cieszcie oczy. Dajcie znać czy coś mnie ominęło.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Mała ziemska wieczność

"W domu towarowym widziałem rozbite lustro na przecenie. Całe kosztowało 150 zł, strzaskane kosztuje już tylko 50." 
Tadeusz Konwicki, "Kalendarz i klepsydra", Czytelnik, Warszawa, 2005r., str. 268 

Dni bywają lepsze. Na przykład dzisiaj, kiedy wszechobecny żar zmienił się w znośny upał i co jakiś czas czuję zalążek letniego wiatru. Kiedy nieźle spałam (a Liritio częściej sypia jednak źle) i nie popijam kawy kawą. Kiedy włączyłam radio akurat na początek Bohemian Rhapsody...
Więc Queen zapytało śpiewnie, is this a real life? A ja uznałam, że może to znak, skoro na myśl o moim ponownie i ponownie porzucanym Kalejdoskopie nawet się uśmiechnęłam.

Za sprawą Buksy przeczytałam "Kalendarz i klepsydrę" Konwickiego (tytuł ściągnięty z 255 strony) - za sprawą Buksy wiele książek przeczytałam i chyba nigdy ładnie nie podziękowałam za te inspiracje, bo jestem niedobra. A zatem, ukłon w jej stronę.

Jakoś sama nigdy nie wpadłam na to, żeby czytać Konwickiego, a trochę by mnie ominęło. Może on zbytnio filozoficzny w tym niby dzienniku, w dodatku nie zawsze w ładny sposób. Chyba wyrachowany, do czego sam się przyznał nie raz, ale może to blaga. Tak czy inaczej, Liritio wyrachowania nie piętnuje, jeśli już by miała wytykać cokolwiek, to nieszczerość. Ale są w "Kalendarzu i klepsydrze" momenty, które każdą nieszczerość i wyrachowanie odpracują.

Dziennik Konwickiego jest różnorodny, mnie najmilsza wileńska kraina dziecięcej szczęśliwości i szacunek dla przyrody. Ale też zamglona, socjalistyczna Warszawa z dworcowymi kloszardami, Pałacem Kultury i setką na stole. Też almanach roztargnionych, pokątne rozliczanie się z ustrojem i dużo prywaty. Samotna akacja i wdowa łabędzica, które dostają tyle samo czasu, co wielkie nazwiska polskich artystów. I wspaniały Iwan.
A myśl przewodnia? Nie wiem, jaki był zamiar, Liritio wyczytała najwięcej o tym, że zmienia się obraz świata.  
"Zobaczyłem takie same lasy jak wszędzie i takie samo miasto jak wszędzie. I zrozumiałem, że już nie ma krainy mego dzieciństwa. Że żyje ona tylko we mnie i razem ze mną rozsypie się w proch którejś nadbiegającej z nicości godziny."
Tadeusz Konwicki, "Kalendarz i klepsydra", Czytelnik, Warszawa, 2005r., str. 357

środa, 29 kwietnia 2015

Rzecz o przekombinowaniu.

Liritio zacznie od zmierzwienia i zmarszczenia, że Scott Lynch zaprezentował "Republiką Złodziei" dokładnie to samo, co George Verbinsky "Piratami z Karaibów: Na krańcu świata".
Niecnymi Dżentelmenami zachwyciłam się kilka lat temu, i kiedy tam stwierdzałam, że po części pierwszej (super świetnej i tęczowej), druga obniżyła poziom, mogę teraz dopisać, że przy trzeciej zasypiałam.

Jeden z bezsprzecznie ulubionych bohaterów Liritio w "Piratach z Karaibów" będzie nagłówkiem dzisiejszych rozważań. Komplikujesz? Udziwniasz? Jack mówi: Robisz to źle!
Verbinsky wydostając dla Disneya pirackie dusze z szafy, mógł nie wpaść na to, jak wielkim hitem stanie się jego Czarna Perła. Ten film od dawien dawna pozostaje w moim absolutnym wierzchołku zajebistości filmów przygodowych, filmów poprawiających humor... Filmów w ogóle.
I chociaż obejrzałam "Klątwę Czarnej Perły" co najmniej o raz za dużo, nadal uważam, że jest to film petarda. Skutecznie przygaszona ciężarem trylogii i powstających obecnie ogonów.

Chociaż "Kłamstwa Locke'a Lamory" nie są aż tak bliskie sercu Liritio, byłam wzruszona stopniem, w jakim swego czasu wciągnęłam się w tę książkę, a ostatnio zasmuciłam się nieudolnością trzeciej części cyklu, "Republiki Złodziei".

Liritio nigdy nie mogła pojąć tej pogoni za dobijaniem prostoty, którą to przypadłość sukces nadmiernie często rodzi w twórcach. Nie jest to może reguła, raczej dotykająca sporą część plaga. Plaga szarżowania komplikacją.

Zrobiliście świetny film o facetach w skórach, skakaniu w dal, tajemniczych agentach i cyfrowej Kobiecie w Czerwieni? Świetnym pomysłem jest przejście od zwartej koncepcji tragicznego świata, w którym ludzie funkcjonują jako uśpione bateryjki maszyn, do rozpołożonej historii ocalałych bohaterów, "ostatniego" miasta wydrążonego w skale, aż do przewrotnej koncepcji wirtualnego bóstwa i jego muzy, którzy stworzyli swoiste perpetuum mobile.

Zrobiłeś świetny film o piratach, małpach i East India Company, który poza byciem opowieścią adekwatną dla dzieci, jest cudownym filmem przygodowym, z głównym bohaterem, który staje się ikoną? Zablokuj jakikolwiek rozwój jego postaci, dołóż nagłe resurekcje, radę największych (a przepraszm, Największych) piratów i ostateczną, ale to Ostateczną walkę nie-wiadomo-o-co, będzie fajnie. 

Npisałeś świetną, nieco fantastyczną książkę o złodziejach i przekrętach, która kradnie ludziom noce i czyta się jednym tchem. Obejrzyj "Piratów z Karaibów 3" i napisz część drugą jakoś tak podobnie... Po czym gładko przejdź do wątku miłosnego, którego protagonistka jest nieznośna i ruda, ale jej osoba zmienia głownego bohatera z cwaniakującego szermierza podstępu w rozmemłanego trutnia, któremu tylko sztywno narzucona przez autora akcja pozwala ocalić twarz. Udało się!

Skąd takie inklinacje?

Już o serialach nie wspomnę (kłamię, wspomnę), ale dla przykładu, jak świetny był "House M.D." na początku i jak tragiczny po siedmiu sezonach. Kiedy skończyć, to też trzeba wiedzieć, była taka piosenka, żeby ze sceny zejść niepokonanym i jak z moich obserwacji wynika, niewielu się to udaje.

Co jest smutne? Że problem nadmiernego kombinowania dotyczy nawet moich ukochań, czyli teraz mocno skrótowo będę się pastwić nad wspaniałym "Sherlockiem" BBC. Trzy sezony po trzy odcinki według stałej reguły dwóch mocnych i jednego słabego... Chociaż sezon drugi trochę z tym schematem zawalczył, kiedy "Pies Baskerville'ów" w sumie słaby nie był, po prostu nie aż tak dobry. Ale trzeba pochlić głowę nad geniuszem i napięciem sezonu drugiego.

Robisz to źle!
Zatem przejdźmy do trzeciego, którego pierwsze dwa odcinki były jak najbardziej zacne, a trzeci sam sobie strzelał w kolano. Żeby serial tej klasy zboczył w kierunku, który przyprawia Liritio o nadmierne użycie brzydkich słów i ogólny stan "what the fuck?". Nieładnie.
T był w ogóle nieciekawy koncept, tak rewelacji z żoną Watsona (przekombinowane, ot co! Mafijny mąż pani Hudson - to zabawne, Mary jako była agentka CIA... To bezsensowne i nudne), jak i wątku Magnussena. Niestety, o ile Magnussena można łatwo pozostawić w tyle, Mary musi być pisana konsekwentnie.
A przede wszystkim, jeśli zatrudnia się któregokolwiek Mikkelsena w tak dobrym serialu, jakim jest "Scherlock", trzeba jeszcze mieć jaja, żeby go odpowiednio wykorzystać.
Jak widzicie, Liritio jest bardzo trzecim odcinkiem trzeciego sezonu zniesmaczona, bo temat rozwlekła, a miał być w sumie dygresją.

Podsumowując: twórco drogi, nie kombinuj! Szczególnie, kiedy odcinasz kupony.

niedziela, 8 marca 2015

Magiczna nuda, Desplat i Liritio.

Ponieważ tradycji musi stać się zadość, a czemu musi Liritio nie wie, ale jednocześnie czas za szybko płynie, Liritio minęła gorący temat i będzie trochę odgrzewała kotleta.
 
Liritio oglądała w życiu kilka oscarowych gal - raczej nie kilkanaście, ale pewnie w okolicach 7/8... Teraz nie ma na to siły, tzn siłę na samą galę ma, bo kocha nie spać po nocach, tyle że potem poniedziałek to zmora, a praca nie poczeka. I tak oto Liritio przy zmianie (vel, modyfikacji) zawodu i oscarowe noce przestała sobie urządzać. Liritio nie jest z tego zadowolona, mimo że Oscary to nudne wydarzenie. Nudne, niezmiennie, ale też magiczne, równie niezmiennie. Jak w tytule, Oscary to taka magiczna nuda, do której ja lubiłam wracać, mimo że często marudziłam.

Tyle że, skoro czas już jakiś minął, spróbuję pozostać zwięzła.
Rzecz główna, a w duszy Liritio gromkie TAK!
W końcu, po latach i latach, i jeszcze kilku latach, Alexandre Desplat ma Oscara. Liritio wyskoczyła w górę, głęboko westchnęła, rozświetliła gębusię, po czym... To co teraz?
Z czekania na Oscara dla Desplata uczyniłam już niemal hobby, a tu psikus, dostał.

Ale spokojnie, po wynikach tegorocznych mogę proces czekania przenieść na Michaela Keatona.
Może Liritio się nie zna, może nikt się nie zna, może Eddie miał swoje plusy. Ale bez jaj! Redemayne jest aktorem utalentowanym, nie mówię, że nie.

Miałam podobną minę.
Tyle, że Keaton w "Birdmanie" jest aktorem wybitnym. I nie mógł w tym celu posłużyć się rolą poważnej choroby, która wykręca ciało. Musiał chodzić prosto i mówić pełnymi zdaniami. Keatona, nie Redemayne'a nazywam w tym roku najlepszym i szkoda, że Akademia miała inne zdanie na ten temat.
Ale Akademia miewa niezmiennie inne zdania na temat. Wolę już wygraną Julianne Moore, która była beznadziejnym pewniakiem.

Nie, żeby Julianne była beznadziejna, skąd. To pewniaki są beznadziejne.

Liritio z wyborami typu Redemayne ma ten problem, że niespecjalnie uznaję rolę nagród w początkach kariery. Tzn, przykładów zacnych jest wiele, nie mówię, że nie są zasłużone, zagrane i zarobione, ale tak samo miałam mieszane odczucia odnośnie Lawrence, mieszane mam też odnośnie Redemayne'a.

Dajcie spokój, Keaton jest Batmanem! I Birdmanem! To jest Michael Keaton, dlaczego...? (Liritio robi buzię w podkówkę i wychodzi). Przynajmniej Innaritu, przynajmniej Grand Budapest Hotel, przynajmniej Hayo Miyazaki... No tak, J.K. Simpson, szokujące.
 
Litirio żałuje, że nie widziała Neila P. Harrisa w roli prowadzącego... Liritio chciałaby zobaczyć na tej scenie zbitkę Hugh Jackmana i Ricky'ego Gervaisa, i mam wrażenie, że Neil Patrick Harris jest najbliżej (wśród dotychczasowych prowadzących) takiej mieszkanki. Jest, nie jest? Kto widział i wie?

Niemniej, nie ma co się oszukiwać, Oscary już prawie w ogóle nie interesują Liritio. Nie tak, jak kiedyś, może to zmęczenie materiału, zabieganie, może zblazowanie osiąga szczyty.
Ale widzę, że nawet ten Desplat nie cieszy mnie tak, jak cieszyć powinien.

Chociaż, jeśli chodzi o Desplata, przyznam bez bicia, nominowali go za dwie ścieżki dźwiękowe w jednym roku, a żadna z nich nie jest jego najlepszym osiągnięciem.

A jeśli chcecie Oscarowych nominacji na kolejny rok, można spojrzeć, do czego Desplat pisze muzykę - z dużym prawdodpodobieństwem jeden z tych filmów w 2016tym będzie wyczytywany wśród nomiacji do najlepszego. Więc zerknijmy.
Jakiś film Wendersa o traumie, śmierci i rodzinie, James Franco, Rachel McAdams... Wenders nakręcił Pinę, myślę, że od tego czasu Akademia go kocha.
Dalej, latarnia morska, Michael Fassbender, Rachel Weisz i Alicia Vikander (ktorą ostatnio widzę dosłownie wszędzie). No, to się nie może nie udać! Ale czy Hollywood to łyknie? No nie wiem, reżyser, Derek Cianfrance, nakręcił wcześniej kilka filmów, ale chyba tylko "Blue Valentine" i "Place Beyond the Pines" zostało jakoś tłumniej dostrzeżone. Aczkolwiek, silna obsada i muzyka Desplata... No zobaczymy.
Spójrzmy dalej, włoski (?) film z Salmą Hayek i Vincentem Casselem? No... Ja to chętnie obejrzę, ale Akademia nie. Chociaż... Matteo Garrone nie kręci głupich filmów, więc tym bardziej chętnie to obejrzę.

Haha, mamy zwycięzcę, muzyka Desplata do "Sufrażystki", a tam Meryl Streep, Carey Mulligan, Helena Bohnam Carter, kręci Sarah Gavron, Oscara może nie dostać, ale na mur beton znajdzie się w peletonie firmowanym przez Akademię.

Podobnie jest oczywiście z muzyką Johna Williamsa, z tym że on ma swoje lata i nie jest tak aktywny. Zawsze też można losować Newmana i Zimmera, któryś z nich zwykle z pudełka wyskakuje. Ale Newman robi muzykę do nowego Bonda, co nominacji dla muzyki nie wyklucza (aczkolwiek nie gwarantuje), ale na film nie ma co liczyć. No to Zimmer, "Mały Książe", "Kung Fu Panda 3" i "Batman vs. Superman"... No nie, jednak przy faworytach w przyszłorcznych nominacjach (do najlepszego filmu roku) zostałabym przy nazwisku Desplata.

Kontynuując tradycję, w tym roku karygodnie spóźnioną - aczkolwiek w zeszłym roku w ogóle pominiętą, (więc jest postęp) - niezmiennie przy okazji Lirito i Oscarów, Burt Bacharach.
I czy państwo znają? When you get caught between the Moon and New York City...

Arthur's Theme, The Best that You Can Do

niedziela, 25 stycznia 2015

"Popularity is the slutty little cousin of prestige", a do Oscarów mniej niż miesiąc.

Nominacje oscarowe niezmiennie są taką rapsodią o ścieraniu się moich zauroczeń z amerykańskim przemysłem filmowym. Zwykle marudzę i nie pochwalam finalnych wyborów Akademii, ale też (jak my wszyscy) znam jej "gust" na wylot. I może w tym problem, że gdyby tylko chcieli nas choć raz zaskoczyć...


"Boyhood" zgarnia nagrody na prawo i lewo, rozumiem, że docenia się koncept i zamysł filmu kręconego naście lat (o ile się nie mylę) - samego filmu nie widziałam i prawdę mówiąc, w góle mi się nie spieszy.
Linklater za owe "Boyhood" też jest nominowany i akurat tutaj chyba nie mamy wątpliwości, że Oscar będzie jego...

Liritio by chętnie wszystkie nagrody wepchnęła Iñárritu, jako że jeszcze nigdy nie spudłował, ale niezmienna jest wola Akademii w olewaniu moich ulubionych filmów roku.

Aczkolwiek Linklatera im może wybaczę... Za kameralną trylogię z Julie Deply i Ethanem Hawkiem. Niemniej, Iñárritu zasługuje na zupełnie oddzielny wpis, ale z braku takowego (póki co, można mieć nadzieje na przyszłość - płonne, oczywiście), kilka haseł a propos. Przede wszystkim, Gustavo Santaolalla robił muzykę do większości jego filmów - trzy to już "większość" w przypadku Iñárritu - a to nigdy nie jest zły znak. I Liritio bardzo, bardzo docenia jego filmy, a najbardziej "21 gram". A "Birdman" jest bez wątpienia jednym z najlepszych filmów roku.

Tak, tak, wiem, że nie ma nominacji...


Chociaż właściwie Liritio zwykle nie bywa zwolenniczką oddawania Oscarów "początkującym", kiedy Gary Oldman nadal Oscara nie posiada (niech on w końcu dostanie tę głupią nagrodę! może Daniel Day-Lewis oddałby jednego ze swoich?), z tegorocznego peletonu reżyserów i tak wybieram Iñárritu. Skoro Jennifer Lawrence mogła dostać Oscara...
A tak, zdaję sobię sprawę, że Oldman nie jest w tym roku nominowany. Ani Malkovich. Ani Depp... Chociaż ten ostatni robi zatrważające rzeczy, odkąd opuścił plan "Pubilc Enemies" (ale akurat "Mortdecai" nie jest w połowie tak zły, jak wieść niesie... Albo ja mam naprawdę zły gust).

Wes Anderson jest ciekawostką, "Grand Budapest Hotel" i Liritio winszuje. Może nie jest moim faworytem, jeśli chodzi o Wesa Andersona, ale tak naprawdę ciężko na dłuższą metę tych faworytów wyłonić (nieprawda! "Royal Tenenbaums", ktokolwiek czyta cokolwiek z wypocin Liritio, zgaduje chyba w pierwszym podejściu). Ale Anderson to inna historia, zupełnie nie-oscarowa, którą może w końcu, pewnego dnia blogowo napocznę. Wes Anderson należy do gromady, która akurat z nagrodami Amerykańskiej Akademii nie kojarzy mi się ani, ani...

Pomijając urodę, Amazing Amy na prezydenta...
Julianne Moor - niech jej będzie, ale to nuda. Wybór Felicity Jones bym wyśmiała, jednak poza nią... W sumie każdej z trzech pozostałych pań bym statuetki wręczała, Cotillard za zasługi, Witherspoon z rozbawieniem, a Rosamund Pike zapewne najszybciej - nic nie poradzę, jeśli chodzi o aktorki, moją odwieczną miłością pozostanie zawsze Lauren Bacall, niemniej, miłostki się zdarzają i Rosamund Pike jest od dawna jedną z nich.

Co mnie cieszy w tym roku najbardziej? Brak "Big Eyes" (no dobra, brak "Interstellar" również) wśród nominowanych, a po Złotych Globach miałam obawy, bo chociaż Amy Adams za "The Master" i "The Fighter" zasługuje na nagrody, "Big Eyes" jest pomyłką.

Chcecie zobaczyć naprawdę zły film? Tim Burton przedstawia!
Nie pamiętam, kiedy ostatnio wyszłam z kina równie wkurzona. Na reżysera, na beznadziejny scenariusz, na casting, na efekty castingu... Tyle dobrego, że przynajmniej Danny Elfman od lat, niezmiennie, tłucze Burtonowi muzykę na poziomie. Bo poza muzyką jest dramat, przede wszystkim scenariusz jest koszmarny, koncept się rozmywa, ciągłości brak, sensu też, a Burton zrobił ze swojej bohaterki miauczącą, bezwolną kozę. No bidulka.

Nie, nie i jeszcze raz nie. Wróć lepiej do Deppa, będzie może słabo, ale stabilnie.
Amy Adams może potrzebuje dobrej ręki reżysera, żeby pokazać, co potrafi, tutaj jej się nie udało. Postać Margaret Keane nie ma początku ani końca, jedyne co stanowi mocniejszy punkt to jej rozmowa kwalifikacyjna w fabryce mebli i świadkwie Jehowy na Hawajach. Poza tym z ekranu spoziera na nas wycofana, kwiląca bryndza. I to jest w bardzo dużej mierze wina scenariusza, który od sasa do lasa zaczyna wątki, a żadnego nie kończy. Przede wszystkim, brakowało dobitnego pokazania, że Keane terroryzował ją psychicznie - czy tak było naprawdę, nie wiem, ale taki miał być wydźwięk filmu - sceny, w których on krzyczy to mało, wybaczcie, związki tak się toczą, że czasem się krzyczy.
Tutaj zabrakło budowania relacji, tylko hop, hop, po łebkach, od poznania do ślubu, od wystawy w klubie do opętania sławą i pieniędzmi. A po drodze mnóstwo niezwiązanych ze sobą scen, w których Waltz miał być czarującym tyranem, a Adams zniewoloną artystką.

Właśnie, Christoph Waltz... W żadnym świecie ten facet, ze swoją manierą, trochę strasznym uśmiechem i specyficznym sposobem mówienia nie jest bon vivantem uwodzącym ludzi charyzmą, która przysłania im beztalencie. I o ile Waltz wyjątkowo pasuje do groteskowych filmów Burtona, nie tym razem. Waltz jest absurdalny, przerażający, śmieszny... Nie jest czarujący.
Oto pół wpisu dotyczy tego, czego na Oscarach nie ma... Nikt nie mówił, że Liritio nie jest przewrotna. 

Gwoli podsumowania? Wątek głowny przebił się bez wątpienia, Liritio pozabierałaby wszystkie nagrody i obdarowała Iñárritu (w tym jedną powinien dostać Keaton, jeśli wygra kto inny, ręce Liritio miną się z kolanami). Oraz, oczywiście, oddała statuetkę za muzykę Desplat'owi. Ale tego ostatniego chyba już nawet nie muszę dodawać. To jest straszne, w tym roku ma dwie nominacje. DWIE! Dajcie mu tego Oscara, wiecie, że chcecie...
(Reznor i Atticus mogą poczekać w kolejce, zrobią jeszcze ze dwie ścierzki dźwiękowe dla Finchera i się zastanowię).

A jeśli chodzi o "Idę", Liritio trzyma kciuki za "Mandarynki" i "Dzikie historie".
I chciałabym jeszcze zobaczyć "Foxcatchera".

Jedyny właściwy wybór.
PS. Jak wyłączyć odwołania w tekście do jakichś dziwacznych reklam? Liritio chce się tego pozbyć równie mocno, co Johnny Bravo kocha placki (bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo...).