czwartek, 30 sierpnia 2012

"Wołanie grobu", Simon Beckett.

Pierwsze spotkanie Liritio z Simonem Beckettem, którego już czwartą książką jest "Wołanie grobu", miało miejsce jakiś czas temu... Sprawdziłam, prawie dwa lata temu czytałam jego debiut, "Chemię śmierci".
Oj, z Davidem Hunterem przez te dwa lata zaznajomiłam się całkiem nieźle, jako że każdą kolejną książkę Becketta wyrywałam bibliotece przy pierwszych okazjach. Chociaż nadal nie uważam, żeby były to najlepsze kryminały świata, rzeczywiście poprawiają się z każdym kolejnym podejściem, a diabelnie wciągała już ta pierwsza część, niby najsłabsza.

Tym razem poznajemy fragment przeszłości Huntera. Jego ostatnia sprawa przed śmiercią żony i córki dotyczyła seryjnego mordercy, którego ofiar, poza jedną, nie odnaleziono. Tak oto cofamy się osiem lat wstecz, kiedy to nieco młodszy David Hunter plącze się po mokradłach z policją i patologiem sądowym, ze skazanym, który niby ma współpracować przy poszukiwaniach, i z jego prawnikiem.
Osiem lat później morderca ucieka z więzienia, a Huntera odwiedza prowadzący przed laty śledztwo znajomy. A potem Hunter odbiera telefon od pewnej związanej z ówczesnymi poszukiwaniami kobiety i współczesna akcja nabiera tempa.

Liritio ceni sobie krótkie chwile z Hunterem. Te kryminały czyta się dość szybko, jako że akcja jest raczej wartka i ponownie, wciąga strasznie. A zamglona angielska prowincja tworzy lubianą przeze mnie atmosferę chłodnych, deszczowych tajemnic. Atmosferę tylko podsycaną profesją Huntera, znaczy analizowaniem rozkładających się zwłok.
Właściwie w "Wołaniu grobu" brakowało mi trochę akcji związanej z jego pracą, tutaj rzecz dzieje się niejako poza jego pracą, a szkoda.

Jednak nie ukrywam, że nazwisko Becketta mam zapisane w głowie trwale i czekam sobie cichutko na kolejne książki.

środa, 29 sierpnia 2012

"Kobieta bez twarzy", A. Fryczkowska.

Czytana przeze mnie jakiś czas temu "Kobieta bez twarzy" Agnieszki Fryczkowskiej jest małym oszustwem, mam wrażenie. Odrobinę toksyczna relacja z tym kryminałem mi się stworzyła, bo im dalej w treść, tym bardziej nie mogłam go odłożyć i tym bardziej się złościłam.

Postać wdowy, która przeprowadza się z dwójką dzieci do wsi Świątkowice w poszukiwaniu nowego startu i spokoju ducha po samobójczej śmierci męża... Niby że to już było? Na pewno nie w takim wydaniu, w wersji rodzimej, pozbawionej słońca włoskich czy francuskich prowincji. Tam może i życie zaczyna się lepiej układać, ale Hannie na pewno nie. Depresja, szarość i burość otoczenia, i ta irytująca ją klaustrofobia małej miejscowości, w której sąsiad zza płotu stara się zastąpić nasze własne sumienie. 

Część kryminalna rozpoczyna się w sumie późno, a narracja jest podzielona między Hannę, która pogrążona w depresji z pewnym opóźnieniem reaguje na większość niepokojących mniej lub bardziej zdarzeń, i jej małą córkę, która dostrzega znacznie więcej niż matka, ale mało rozumie.

Córka Hanny znajduje zwłoki w lesie. Świetnie napisana scena, to tak swoją drogą. Potem znalezione zostaną kolejne zwłoki... W międzyczasie giną bez śladu rodzice dwóch chłopaków, a Hanka zostaje mimochodem wplątana w drobne potyczki polityczne Świątkowic związane z teoretycznie rozlewanymi na łąkach ściekami przemysłowymi. Intryga jest rzeczywiście ładnie rozpoczęta, ale tutaj docieramy do złoszczącego Liritio problemu.

Mianowicie, autorka naprawdę zgrabnie i prawdziwie odmalowała standardy życia w małej wsi, zachowania mieszkańców, plotki, krzywienie brwi na "miastowe fanaberie" i tym podobne obrazki, które mogą przyjść nam na myśl w związku z funkcjonowaniem małej społeczności.
Równie sprawnie prowadziła akcję, naprawdę miałam trudności z odrywaniem się od książki, strasznie chciałam poznać rozwiązanie i właściwie leciałam przez tę opowieść jednym tchem. Ale im bliżej końca, tym bardziej się we mnie gotowało, a rozwiązanie zagadki zabiło mnie całkiem. Zarzut? Och, jak niepotrzebne przekombinowanie!
Atmosfera Świątkowic, duszna, coraz mroczniejsza, świetnie opisana. Rodziło się pytanie, jak wiele mieszkańcy nie wiedzą, a jak wiele po prostu udają, że nie widzą. Ale wykorzystanie tego do intrygi o skali nie tyle zbyt dużej, rozwleczonej, co z zupełnie innej bajki. Klaustrofobiczne miasteczko to jedno, a rozwiązanie, którego tutaj oczywiście nie podam, to było według mnie całkowicie odstające drugie.  

Porównać to mogę z moimi odczuciami odnośnie "Uwikłania" Zygmunta Miłoszewskiego, które chyba dwa lata temu. Książka napisana interesująco, solidnie, widać było, że szczegółowo przemyślana. Ale po cóż w finale spisek z wysokiej półki, nie mam pojęcia. Mnie takie elementy zgrzytają, Liritio nie lubi skomplikowania, szczególnie mało przekonywującego skomplikowania.

Ale Fryczkowska napisała kolejny kryminał ("Starsza pani wnika") i chcę to wkrótce przeczytać. Talent do pisania ta pani naprawdę ma, a jedno nieudane według mnie rozwiązanie autorki nieczytatą (słowotwórstwo stosowane) nie czyni.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

"Żony i córki", miniserial BBC. Tytuł nam nie straszny.

Pomówmy trochę o tym, jak rewelacyjnym aktorem jest Michael Gambon. Czy mocniej utkwił w świadomości odbiorców, odkąd doklejono mu długą brodę i usadzono w roli dyrektora Dumbledora? Możliwe, chociaż nie była to rola równie porywająca co magiczne dzieciaczki albo Ralph Fiennes jako Lord Voldemort.
Przyznam się, że ja o Gambonie zapominam, jak zapomina się o tłumie świetnych aktorów. Czyli wymieniając z głowy różnych "naj" zapominam o Gambonie, ale każdy film z nim zawsze mi o tym aktorze przypomina.

Skąd  ta nagła agitacja na rzecz Gambona? Ha, poczekajcie, aż przejdę do Toma Hollandera - pastor Collins u Wrighta, lord Beckett u Verbińskiego, znacie go chociażby z tych ról. Wraz z nimi Iain Glenn (którego Liritio kocha bardzo), Bill Paterson (jego znacie, chociaż o tym możecie nie wiedzieć), Rosamund Pike (ją też Liritio kocha, głownie dlatego, że chciałaby mieć taki uśmiech), Francesca Annis (taka pani z "Diuny" między innymi... "Diuna" jest zaprzeczeniem dobrej ekranizacji, ale obsadę ma niegłupią).

Na podstawie książki Elizabeth Gaskell, "Żony i córki", nakręcono miniserial, który zaczęłam oglądać bez przekonania, a wciągnęłam się jakoś mimochodem, niespodziewanie, ale trwale. Bez grymasów proszę, tytuł mnie również odpychał (z książek Gaskell znam... hm, żadnej nie znam, nadal, jej nazwisko niezmiennie widnieje na czarnej liście "do przeczytania").

Molly Gibson, córka doktora wychowująca się bez matki, zostaje "uszczęśliwiona" macochą przez ojca zaniepokojonego jej niekontrolowanym dorastaniem. Właściwie do obejrzenia serialu zmusiła mnie koleżanka, która wątpliwie reklamowała go jako wariację na temat Kopciuszka. Wierutna bzdura, chociaż może w pierwszej chwili tak się wydawać - szczególnie, kiedy hipotetyczny widz (czyli np. ja) nie zdaje sobie sprawy, że jest to ekranizacja książki Gaskell, która, chociaż całkowicie mi nieznana, ma swojego rodzaju dobrą reputację w jednej z szufladek mojej pamięci.

Macocha jest więc obłudną manipulatorką, co nie robi z niej strasznej zołzy, raczej kobietę ograniczoną i odrobinę głupią, a także doświadczoną długą walką z wdowieństwem i biedą. Córka macochy, Cynthia, dziewczę urodziwe, trzpiotowate i nieświadomie podążające w ślady charakteru mamusi. Ale nie wyobrażajcie sobie konfliktu, Molly i Cynthia dogadują się dobrze, są słodkie niebywale. W końcu dla dwóch raczej samotnych dziewcząt nagły dodatek z siostry na pewno nie jest najgorszym, co może się wydarzyć, nawet jeśli zwykle tylko jedna z nich zbiera całą uwagę otoczenia.

Inny wątek, związany z Hamley Hall, jest o tyle lepszy, że Michael Gambon jako pan Hamley i Tom Hollander w roli starszego syna, Osborne'a, przyćmiewają swoją grą całą resztę. Gambon, porywczy, głośny Squire, którego refleksja odnośnie wagi różnych zdarzeń przychodzi zawsze zbyt późno. I Hollander, marzycielski, poetycki Osborne, który pilnie strzeże swojej tajemnicy. Moim zdaniem jest to przykład brawurowego duetu aktorów, który ciężko opisać. Po prostu trzeba obejrzeć na własną rękę starcia dwóch przeciwnych charakterów połączonych bardzo silną więzią. 

"Żony i córki" w czterech odcinkach zawierają sporo wątków poza tym teoretycznie głównym, znaczy nieodwzajemnionym uczuciem Molly do młodszego Hamleya i jej próbą godzenia się z jego miłością do lekkomyślnej Cynthii. Moim właściwie jedynym zastrzeżeniem do serialu jest Justine Waddell w roli Molly. Patrząc na nią nie widziałam dziewczyny niewinnej i chowanej pod kloszem, przez co całkowicie nieobeznanej z tzw. "prawdziwym światem" małych intryg i ludzkich słabości. Widziałam dziewczę nieco ślamazarne i nijakie, zamiast wyzbytego samolubności stworzenia, które obdarza miłością swoją prawdziwą i przybraną rodzinę. Egoistyczna Cynthia nie wydawała mi się postacią uboższą w zalety, nie wiem czy to wina gry aktorskiej Waddell, czy postaci Molly inaczej zagrać nie sposób, ale mnie okropnie irytowała jej bierność w znacznej większości zdarzeń, które miały miejsce.


Czyli niby głównie romans? Aha, wcale nie. Przede wszystkim smaczki poboczne, których Liritio jest niezmienną fanką. A tych w "Żonach i córkach" jest pod dostatkiem, a zaczniemy od wspomnienia zabawnych panien Pheobe i Browning. Dwie stare panny, jedna ciągle "mająca w obowiązku", druga jakby roztargniona, jakby lekko głupia, a przy tym cudownie poczciwa. Przypominają dwie nerwowe przepiórki, ale są dobrą ilustracją małomiasteczkowych nawyków ciągłego plotkowania, oceniania, potępiania i natrętnego doradzania.
Jest też młoda Rosamund Pike w roli gadatliwej, pewnej siebie Lady Harriet, która przewija się sporadycznie, ale niezmiennie odgrywa w akcji niemałą rolę. Właściwie Lady Harriet stała się moją ulubioną śmiesznostką w tym serialu, bardzo bawiły mnie jej odrobinę wredne komentarze, oczywiście niezmiennie utrzymane w dobrym tonie.

Wreszcie moje światełko, Iain Glenn jako tajemniczy pan Paterson, który ma twarz i mimikę podstępnego węża (serio, nic dziwnego, że w  "Grze o tron" musiał dorobić sobie zarost i trochę masy, inaczej nikt nie uwierzyłby w jakąkolwiek szczerość jego postaci). Kiedy Glenn pojawia się na ekranie, Liritio tylko czeka co uknuje, co nabruździ. I w "Żonach i córkach" namiesza niemało, ale na pewno nie nazwę Patersona czarnym charakterem.

Jest też rozedrgana pani Hamley, tępawy, acz lisi pan Cox, przemądrzała plotkara, czyli pani Goodenough (nazwisko znaczące, czyż nie?), skrzywiony, zgarbiony, małomówny sługa Robinson, nie wymawiająca "r" Lady Cumnor...

Moją ulubioną wartością "Żon i córek" jest bez mała stuprocentowe uniknięcie sztywnych ram postaci, żadnych biało-czarnych charakterów, wszyscy są odcieniami szarości. Knucia, uchybienia, pomówienia, tak, wszystko jest. I słabości charakteru, i wady aparycji, ale przy tym również odruchy bardzo piękne, czyny rozpaczliwe i godne podziwu. Wszystko chwyta za serce (w przypadku zblazowanej Liritio chwyta niestety tylko trochę, ale jednak!) i skutecznie przykuwa uwagę. Dlatego zabawną wadą jest pewna papierowość głównych (powiedzmy...) bohaterów, Molly i Rogera, którzy w większości scen wykrzesują z siebie mniej więcej tyle samo charakteru, ile możemy zaobserwować u żon ze Stepford. (swoją drogą, "Żony ze Stepford", ten film zostawił mnie oniemiałą z przerażenia i zakochaną w Glenn Close)

Jako że jest to produkcja BBC, nikogo nie zdziwię zapewnieniem o pełnym profesjonalizmie, solidności wykonania. Kostiumy, zdjęcia, muzyka, nic nie odstaje, nic nie zawadza, a pewna ponurość, jaką zawiera w sobie ekranizowany materiał, jest uwzględniona w przeniesionym na ekran świecie małego miasteczka i jego przeróżnych mieszkańców. Na pierwszy rzut oka wariacja na temat Kopciuszka? Jasne. 

I tak oto ja, nieczuła, zgryźliwa Liritio, tak się "Żonami i córkami" ucieszyłam, teraz mogę przyznać, że kiedy dotarłam do końca czwartego odcinka, właściwie mogłam zaczynać od początku. A chociaż rozpisałam się szkaradnie, z tekstu nietrudno wyłowić myśl przewodnią, że bardzo, bardzo do spotkania z tą ekranizacją zachęcam.

czwartek, 2 sierpnia 2012

"Tożsamość Bourne'a", reż. Doug Liman.

Obejrzałam ten film po raz trzeci, po raz kolejny dziwiąc się, że do cna sensacyjny materiał Ludluma został tak dobrze przełożony na ekran. Podobne twory typu "Hitman" i inne - jakkolwiek nie cieszyłoby mnie oglądanie Timothy Olyphanta w mokrej koszuli - aż trzeszczą w szwach rozłażącego się scenariusza i daremnej obsady.

Za scenariusz do trylogii Bourne'a odpowiedzialny jest fantastyczny Tony Gilroy. Większość filmów jego autorstwa niewątpliwie przyjemnie się ogląda - od "Adwokata Diabła" zaczynając i na moim ulubionym "Michaelu Claytonie" kończąc (którego również Gilroy reżyserował).
Nie zapominam oczywiście o Robercie Ludlumie, autorze książki, na podstawie której film powstał. "Tożsamość Bourne'a" czytałam raz w życiu, bardzo dawno temu i nie tyle pamiętam książkę co swoje zaaferowanie, kiedy wciśnięta w róg kanapy gnałam naprzód w takt myśli "co dalej?". O tyle jest to zabawne, że żadnej kolejnej części autorstwa Ludluma przeczytać nie zdołałam, chociaż kilka nieudanych podejść zaliczyłam.
Mam jednak wrażenie, że z książkowym pierwowzorem "Tożsamość Bourne'a" nie ma zbyt wiele wspólnego. Ale nie zmienia to faktu, że od dawna uważam trylogię Bourne'a za bardzo dobre, czysto sensacyjne kino i stawiam ją na podium zaraz obok pierwszego "Transportera". A swego czasu (właściwie to prawie 10 lat temu...) do głowy by mi nie przyszło, że rudawy Matt Damon będzie takim trafionym Jasonem.
Schemat jest bowiem prosty, kiedy Liritio szuka filmu sensacyjnego, najprawdopodobniej sięga po filmografię Stathama. Jak to twierdzi jedna z moich koleżanek: nie ma nic lepszego na koniec dnia, niż Statham na Polsacie. I nie będę podważała jej zdania.
Ale Matt Damon, który kiedyś kojarzył mi się z rolami raczej nieśmiałymi, okazał się Jasonem idealnym, w którego łatwo można uwierzyć.

Bezimienny początkowo mężczyzna zostaje wyłowiony przez kuter rybacki, nieprzytomny, z dwoma ranami postrzałowymi w plecach. Okazuje się, że zna kilka języków, umie się świetnie bronić i zauważa u siebie odruchy raczej nieznane regularnym przechodniom, ale nie ma pojęcia kim jest. Stracił pamięć, a jedyną wskazówką co do jego przeszłości jest konto bankowe w Zurychu zapisane na chipie wszytym w biodro niedoszłego topielca. Potem jest tylko lepiej, kiedy okazuje się, że nasz rudawy zapominalski w skrytce bankowej trzyma broń, stos paszportów i spore nominały w różnych walutach. Na tyle spore, że kiedy jego tropem wyrusza zdecydowany pościg, bez problemu oferuje przypadkowej nieznajomej dziesięć tysięcy dolarów za podwózkę do Paryża.
Jason Bourne, jak brzmi jego imię, goni swoją przeszłość, a jednocześnie ucieka przed ścigającymi go panami - nie ma pojęcia kim są, ale zdecydowanie wiedzą co robią.

Obława, obława... Tak, na jednym Jasonie daleko by moje uznanie dla filmu nie zajechało. Dlatego chwila na podsumowanie drużyny ścigających: Chris Cooper, Clive Owen, Brian Cox i Julia Stiles w skromnej roli paryskiej łączniczki. Co tu dużo mówić, kiedy Clive Owen zostaje obsadzony w roli milczącego snajpera w okularkach, wszystko już musi się udać. A kiedy Chris Cooper pojawia się jakkolwiek, gdziekolwiek (tutaj w roli szefa obławy CIA na niesfornego Jasona), Liritio ogląda bez zastanowienia. (Dla nieświadomych: Chris Cooper to między innymi ten tak genialnie zagrany wojskowy z sąsiedztwa w tak niezmiennie genialnym "American Beauty").
Oczywiście żarty żartami, ale obsada "Tożsamości Bourne'a" nie pozostawia wiele do życzenia.
Nawet Franka Potente w roli jedynej znajomej Jasona sprawdza się dobrze, chociaż akurat do niej nie czułabym się zbytnio przywiązana przy ewentualnych wymianach obsady.

Kolejny atut filmu, zdjęcia. Wprowadzają napięcie, zaskoczenie, zamęt w chwilach akcji... "Tożsamość Bourne'a" jest sprawnie nakręcona i końcowy efekt wyszedł twórcom zaskakująco "zwarcie", jak na tego typu film, o ile mogę się posiłkować takim słowem. Nic tam nie jest bezsensownym ozdobnikiem, nie razi odstając od scenariusza. Połączono szpiegowskie kino akcji z obsadą, która z bohaterów raczej fizycznych potrafiła wydobyć coś interesującego. I o dziwo kolejne części trzymają poziom, chociaż tej pierwszej "Tożsamości Bourne'a" nie pobiły.

I tak, 10 sierpnia do kin wchodzi "Dziedzictwo Bourne'a", czyli o Bournie bez Bourne'a. Byłabym zdeptała pomysł, nawet zwiastun niespecjalnie przypadł mi do gustu, ale... Reżyserem i scenarzystą jest Tony Gilroy, od którego zaczęłam ten wpis z epitetem "fantastyczny" i na którego nowy film czekałam już długo.
Wierzcie mi, od czasu średnio rewelacyjnej "Gry dla dwojga" - obarczam winą za taki stan filmu brak jakiejkolwiek chemii między Julią Roberts i Clivem Owenem, co było wyraźne już w "Bliżej" - krzyżując palce czekam na powtórkę z zachwytu "Michaelem Claytonem". A "Dziedzictwo Bourne'a" ma obsadę, nad którą warto się zastanowić. Jeremy Renner, Rachel Weisz, Edward Norton, Albert Finney, David Strathaim... I plakat. Plakat jest dobry, a hasło "there was never just one" świetnie pasuje do wymowy wcześniejszej trylogii Bourne'a, także... No nie wiem, ogółem "Dziedzictwo..." budzi małą nadzieję.

A tymczasem zaganiam do początków, "Tożsamość Bourne'a" raz proszę!