piątek, 28 stycznia 2011

W biegu.

Sesja w połączeniu z pracą pożera mój czas, staram się rezygnować ze zbędnych czynności w myśl zasady, "sleep is for the weak", ale tak naprawdę już mnie to nie bawi. Zarywanie nocy miało sens w okolicach klasy maturalnej, nie na finiszu studiów - teraz pochłanianie red bulla mieszanego z kawą i papierosami przypomina mi jedynie, że trochę się przeliczyłam z siłami.
Byle do kolejnego piątku. A potem do wiosny.

Na miły wieczór proponuję Adele, "Rolling in the Deep". Dziewczyna ma głos!
Tylko ostrzegam, ta piosenka łatwo uderza do głowy.



No fajnie, to już mogę iść do pracy.

czwartek, 27 stycznia 2011

"Podchody miłosne", Alain de Botton.

Co prawda zamierzałam się na "Sztukę podróżowania", ale jak się nie ma, co się lubi...

Zadziwiającym dla mnie tworem jest ta książka, rozłożenie emocji i uczuć na wagi, na procesy elementarne. Rozłożenie skrupulatne na małe kawałeczki, każdy ładnie zatytułowany, powiązane ze sobą parą głównych bohaterów.
Bohaterów określonych w szczegółach, Eryka i Alicję, każde z nich posiada pewną aparycję i własny charakter, ale nie mogłam się podczas lektury oprzeć wrażeniu, że tylko cienka linia dzieli Alicję i Eryka od prostego stwierdzenia w stylu "na potrzeby badania losujemy respondentkę X i respondenta Y".
Czytałam więc studium miłości, ale w rozumieniu emocji, procesu chemicznego, który często prowadzi do powstania kolejnej badanej zmiennej, "związku".
Z "Podchodów miłosnych" można by wypisać zmienne, stworzyć model, przepuścić przez program i otrzymać elegancką ewaluację w liczbach.

Że autor nie napisał książki złożonej z analizy kolejnych wyników liczbowych należy się tylko cieszyć, ponieważ "Podchody miłosne" są lekturą na pewno interesującą. Po prostu musiałam pokonać pierwszy szok i dostosować się do konwencji.
Przede wszystkim ogromna wiedza A. de Bottona wyłazi z tej książki na każdej stronie. Mrowie a mrowie odniesień do filozofii, teorii znanych i mniej znanych, odniesień absolutnie słusznych i pożądanych, z gatunku tych, które naprawdę wnoszą coś do treści, nie mają roli jedynie manifestacyjnej.

Spojrzenie na coś dla mnie tak niedefiniowalnego jak miłość w sposób całkowicie definicyjny było najpierw zaskakujące, następnie irytująco dziwaczne, żeby na koniec dotrzeć do mojego przekonania. Oczywiście de Botton nie koncentruje się jedynie na miłości, raczej rozważa ogólne prawidłowości rządzące związkiem, akurat w tym przypadku, Alicji i Eryka.
Zamiast rozważań ogólnych, raczej niekonkretnych, może odrobinę poetyckich, dostałam porządną, prawie że psychologiczną analizę czynników, które sama w codziennym życiu odbieram jedynie intuicyjnie.

Pozwólcie, że zacytuję całkowicie przypadkowy fragment:

"Każdy mężczyzna, zanim zdobędzie kochankę, ma matkę - i z tego punktu widzenia każdy mężczyzna doświadcza matczynej wszechmocy wobec bezradnego dziecka, zanim zaangażuje się w bardziej zrównoważony (albo wręcz przeciwnie) związek z kobietą. Matka Eryka była silną kobietą(...) Takie właśnie obrazy leżały u korzeni mizoginii Eryka: obawa przed wszechpotężną matką."
A. de Botton, "Podchody miłosne", Prószyński i S-ka, Warszawa 2003, str. 180-181.
Ileż w tych zdaniach trafności, precyzji i zabawnej rzetelności! Takimi właśnie analizami przetykane są "z życia wzięte" zdarzenia, rozmowy między Alicją a Erykiem, z których każda ilustruje twierdzenia autora. Coś pięknego, aczkolwiek momentami ciężkiego do przeżucia. Bowiem kiedy, dla przykładu, na stronie 221 widzę zdanie "(...)krzywda zyskała miano raczej administracyjnej niż wstydliwie emocjonalnej.", najpierw chwilę zajmuje mi zrozumienie takiego tworu, a dopiero potem mogę ruszyć dalej z odniesieniem go do treści.
Pomijam już głupi fakt, że powyższego zdania akurat nie rozumiem. Znaczy indywidualny sens owszem, ale w kontekście już nie. Mniejsza o większość.

Alain de Botton mnie zaintrygował "Podchodami miłosnymi", następnym razem jednak postaram się dopaść "Sztukę podróżowania" albo "Jak Proust może zmienić Twoje życie", mam wrażenie, że płodozmian tematu w przypadku książek de Bottona będzie wskazany dla uniknięcia niestrawności.

I odradzam czytanie tej książki w pośpiechu, nieuważnie, wtedy zapewne wyda się nudna.

niedziela, 23 stycznia 2011

Czekam...



Bracia Coen są moją zagwozdką, nie przepadam za ich filmami tak naprawdę, ale kiedy staram się wskazać ten jeden, którego nie lubiłam, okazuje się, że wszystkie tak naprawdę były dobre i moja antypatia do nich istnieje jakoś obok całkiem oddzielnego uznania dla ich filmografii.

A od kiedy zobaczyłam zwiastun "True Grit", znalazłam się w miejscu, w którym mnie prawie skręca z przedłużanego oczekiwania - premiera w lutym, oczywiście... Ale cóż, lepiej późno, niż wcale.
Żebym ja tak czekała na film Coenów! Niespotykane, świat się zmienia. Co zabawniejsze, film z Jeffem Bridgesem, którego średnio znoszę na ekranie (ale ma tyle dobrych ról na koncie, że nie mogę omijać jego filmów, podstępny :), a przecież westerny to niekoniecznie "mój" gatunek filmowy.
Ale premiery nie mogę się już doczekać.

Co do mojej skandalicznej nieaktywności blogowej, hmm, nie mam nic sensownego na swoje wytłumaczenie.

W kolejce przytupują nerwowo niewątpliwie światłe przemyślenia z "Turysty", z ciężkiej do opisania książki Amosa Oza, z drobnych przyjemnostek P. Delerma, z... Oh la la, ta kolejka staje się coraz dłuższa, a we mnie pustka. Może to przejdzie.

Ha, ale dzisiaj jest takie słońce, że się uśmiecham szeroko.

środa, 12 stycznia 2011

"La Soledad".

Dzień dobry, mokry, pochmurny... Jestem na nogach od szóstej, czego szczerze nienawidzę, i właśnie odreagowywałam przy kawie i papierosowych pogawędkach ze znajomym, kiedy doszliśmy do tematu pianina. Moje na przykład, jest aktualnie odrobinę rozstrojone, kolejna sprawa na liście "do zrobienia"...

Chociaż niespecjalnie przepadam za graniem muzyki Chopina, "Andante Spianato" męczyłam tyle lat, że właściwie powinno na klawiaturze wygrywać się już samo z siebie, powietrzem.

Pink Martini jest zespołem wartym uwagi, a ich "La Soledad" to przepiękna muzyka. Delikatny, rozmarzony początek i gęsta, aksamitna wiolonczela.
Ciekawa jestem, czy Fryderykowi by się spodobała taka rozwiązła aranżacja jego wstępu do Wielkiego Poloneza Es-dur.
Czy siedziałby czasem tak jak ja, ponuro patrząc w siąpiący deszczyk, popijając zimną już kawę, przypadkiem sypiąc popiołem z papierosa na stos papierów i ukradkiem pokasłując w rękaw?
Albo cichutko podśpiewując "viniste a mi, como poesia en la cancion...", myśląc, że chociaż instrumenty smyczkowe to nie jego bajka, śpiewne jęki strun potrafią ukoić niepokój, potrafią przywołać wspomnienie wiosny.

Jak to przyjemnie z Chopina uczynić kogoś takiego jak ja czy Wy.

wtorek, 11 stycznia 2011

"W łóżku z Jokastą", Richard Glover.

Jak się powiedzie zamysł według planu, jest szansa na post krótki (czasu nie ma) i na temat (hmm... temat szeroki).

Przede wszystkim wypadałoby zaznaczyć, że chociaż zbioru artykułów Richarda Glovera nie doczytałam do końca, wynikało to raczej ze zmęczenia materiału czytelniczki, niż z jakiejś jego nieudolności tworzenia.
Nie poraził mnie ani oryginalnością, ani dowcipem, ale przy lekturze jego poglądów, które ewoluowały podczas życia z małżonką - Jokastą, nie męczyłam się, w kilku momentach nawet szeroko uśmiechnęłam. I właściwie w nierówności poziomu leży sedno problemu - felietony Glovera nie są specjalnie krótkie, w większości dotyczą ogólnego tematu życia w rodzinie, co gdzieś w połowie robi się nieznośnie monotonne.
A za każdym razem, kiedy już miałam książką rzucać w kąt, pojawiał się fragment, przy którym parskałam śmiechem i pełna nowego zapału przewracałam kolejne strony. Tak przewracałam, aż w pewnym momencie dopadł mnie smok wiedzy akademickiej i wtrącił wszystkie dodatkowe rozrywki z rąk - a potem już do Jokasty i jej męża nie powróciłam.

Jest to więc lektura przeciętna, ale w morzu książek zdecydowanie złych i przeciętność się sprzedaje. Do nieprzeciętności zabrakło albo znacznie bardziej odkrywczych spostrzeżeń, albo znacznie zabawniejszego, może bardziej ciętego dowcipu.

Jednakże, skoro jest okazja, chciałabym wspomnieć innego pana, również skupiającego się na formie krótkiej, którą komentuje życie rodzinne sielsko-anielskie i czyni to w sposób lepszy, niż pan Glover.
Mam tu na myśli Leszka Talko, którego dwa zbiorki felietonów "Talki w wielkim mieście" i "Talki z resztą" uprzyjemniły mi kilka wieczorów. W przeciwieństwie bowiem do odrobinę nużących opowieści Glovera, Talko przedstawia siebie i Mżonkę z przymrużeniem oka, momentami wręcz groteskowo, biorąc pod lupę różnorakie zachowania swoje i znajomych. Więcej humoru, więcej zwięzłości, wniosek: więcej mojej radości.

Felietony humorystyczne to podstępne stworzenia, już prawie się autorowi udają i puenta się w ostatniej chwili wyślizguje. Już prawie się przy nich uśmiecham, a potem jednak nie.
Kiedy byłam znacznie młodsza lubiłam czytać zbiorki autorstwa Joanny Szczepkowskiej - a teraz, po kilku latach chciałam wrócić do ulubionych fragmentów i co? Oczywiście niezmiernie irytowała mnie jej poetyckość i wszędzie podkreślana insza inszość.
Dlatego też w takim gatunku, mimo ciągłych prób oswojenia się z nowymi autorami, warto mieć swoją krainę szczęśliwości, do której możemy zawsze wrócić jak do starego znajomego i na nowo uśmiechać się do znanych już motywów.

Oczywiście Umberto Eco i "Zapiski na pudełku od zapałek" bym wymieniła w polecanych.
Podrzuconego wyżej Leszka Talko...
Ach, jeszcze mojego ulubieńca, Davida Sedarisa, którego jedynej przetłumaczonej na polski książki, "Zjem to, co ma na sobie" (oryginał: "Me Talk Pretty One Day"), dotyczyła moja pierwsza (zdecydowanie nie najlepsza stylistycznie - "nie najlepsza" w rozumieniu, że zła) recenzja jeszcze na poprzednim blogu. Od tamtego czasu przeczytałam większość jego książek i towarzyszy mi teraz w pochmurniejszych momentach życia już od lat, a moja miłość do jego tekstów nie przemija, jedynie dojrzewa. Sam optymizm z tego faceta bije i ja również chciałabym się tego optymizmu nauczyć.

niedziela, 2 stycznia 2011

2011

Jeżeli jaki Sylwester, taki cały rok, tzn. że 2011 przyniesie mi sporo czasu wśród cudzych pieniędzy, kwiaty we włosach (sztuczne), ból kolana i zdecydowanie zbyt trzeźwą trzeźwość umysłu, a na sam koniec kokosa. Czarujące perspektywy.

A Was co czeka w tym nowym, ledwo raczkującym roku?
Niezależnie od tego, czy sylwestrowa noc obiecała Wam miesiące pełne śmiechu i zabawy albo spokojne i relaksujące, czy może lekko rozmyte, spożytkowane zagłębianiem tajemnic armatur łazienkowych - to by była niezła prognoza dla hydraulików - ja chciałabym jeszcze od siebie dołożyć krótkie życzenia ze szczerego serca.

Żeby wszystkie drogi prowadziły nie tylko do Rzymu, ale innych miejsc, w których chcecie się znaleźć.
Żeby wszelkie lęki, jęki i nerwy pierzchały precz, porażone siłą i godnością Waszego spokoju, niczym jak u tego kwiatu lotosu na tafli jeziora.
Żeby miłość nie bledła, przyjaźń nie uczyła kłamstw, a wrogowie emigrowali.
A rok 2011 był tylko lepszy, niż poprzedni.

I na zakończenie cytując mojego byłego wykładowcę, "proszę państwa, przede wszystkim proszę zachować spokój, zdrowie jest najważniejsze".