czwartek, 30 kwietnia 2009

"Koniec mojej Rosji", czyli młoda monarchistka.

Księżniczka rosyjska o niemieckich korzeniach, Katarzyna Sayn - Wittgenstein, rozpoczyna drugą część swojego dziennika w sierpniu 1914 roku, w rodzinnej posiadłości w Bronicy. Nie zdaje sobie jeszcze wtedy sprawy z nadchodzących rewolucji i gwałtownym zwrocie w jej życiu, podobnie jak reszty arystokracji rosyjskiej. Fragmenty dziennika, którego pierwszy zeszyt zaginął, kończą się w styczniu 1919 roku, a po drodze Europa wywraca się do góry nogami, czego niezwykle szczegółową relację od strony rosyjskiej znalazłam właśnie w jej dziennikach. Ta całkiem obfita lektura oferuje pokaźną dawkę historii politycznej, terytorialnej i przede wszystkim społecznej. Oj tak, o społeczeństwie rosyjskim Katarzyna napisała wiele. I chociaż jeszcze rok 1914 czyta się z lekkim uśmiechem, który zwykle pojawia się na twarzach przy przeglądaniu kroniki towarzyskiej (faktycznie początek tego dziennika jest wybitnie w stylu, który może przywodzić na myśl samo wspomnienie dwudziestoletniej księżniczki rosyjskiej - przyszła wojna i niestety mniej przedstawień grają w teatrze), ale z czasem panienka się rozkręca i „normalnieje", a jej dziennik zaczyna być naprawdę interesującym zapisem tych ciężkich lat.

Dodam jeszcze, że jedyną wadą książki jest może zbyt duża szczegółowość w opisywaniu rosyjskiej polityki, ja kilka razy musiałam się posiłkować Wikipedią, kiedy nasza księżniczka rzucała nazwiskami, ale jak na książkę historyczną nie było nawet źle. Ot, opisywała swoją rzeczywistość - a nie brak jej było przenikliwości i inteligencji. Dzięki formie dziennika czterysta stron o bolszewickiej rewolucji się nie dłuży, a uczucia panny Wittgenstein wpływały też na mnie - szczególnie jej zimna wściekłość na ruch robotniczy i rewolucję. Chcecie zrozumieć monarchistów? „Koniec mojej Rosji" jest idealnym źródłem wiedzy na ich temat. Szczególnie, że dziennik Katarzyny Sayn - Wittgenstein zwrócił mi uwagę na szczegół, którego nigdy nie brałam pod uwagę, jeżeli chodzi o historię jakiegokolwiek innego kraju poza naszym. Mianowicie fakt, że dla tej rosyjskiej arystokracji (i pewnie nie tylko arystokracji) rewolucja bolszewicka i dezercja wojsk była strasznym ciosem, oznaczała upodlenie i pohańbienie tak potężnego przecież kraju, na całym świecie. To też w jej dzienniku zajmuje wiele wpisów, rozpacz spowodowana upadkiem wielkiej Rosji i wstyd, tak wstyd, za swoich rodaków i przywódców.

Tak oto, po pełnym umiarkowanych zachwytów wpisie dodam zdanie oczywiste, że „Koniec mojej Rosji" - swoją drogą to bardzo dobry tytuł - polecam szczerze.

piątek, 24 kwietnia 2009

„Lituma w Andach”, czyli prawie jak dobrzy, źli i brzydcy, tylko bez smaku.

Ciągle mam w pamięci to, że zaczynając pisanie bloga chciałam zamieszczać tu recenzje głównie książek hiszpańskich. Wyszło jak zwykle, skoro robię coś zupełnie innego, ale nieszczęsne hiszpańskie i iberoamerykańskie dzieła epokowe, albo trochę mniej epokowe, czekają na swój szczęśliwy dzień.

W każdym razie kolejny Vargas Llosa wpadł w moje ręce po raz pierwszy już jakiś czas temu, kiedy mi odbiło i zaczęłam ścigać nagrody Premio Planeta. I powiem szczerze, że chociaż „Lituma w Andach" to książka, hmm... Że dobra, to jasne, w końcu Vargas Llosa złych książek nie pisze, oczywiście - teraz kiwacie głowami i mamroczecie „oczywiście" ;) - ta akurat zbytnio mnie nie zachwyciła. Chyba tego specyficznego ostrego wydźwięku zabrakło, czegoś, co mnie w pisarzach iberoamerykańskich i hiszpańskich niesamowicie pociąga. Chociaż rozumiem, że nagrodę ową „Lituma w Andach" zgarnęła.

W tej książce ważniejsze od akcji jest przedstawienie gór i pewnego hermetycznego społeczeństwa, które, chociaż cywilizowane, w wyniku odseparowania od świata w małym miasteczku Naccos, oraz z powodu ciągłego strachu przed terrucos (partyzanci Świetlistego Szlaku) zamienia się w małe, uśpione bestyjki, które w każdej chwili mogą się obudzić. I właśnie wśród tych odrobinę skrzywionych górników andyjskich (pokażcie mi książkę iberoamerykańską, w której występują „normalni" ludzie) kapral Lituma i jego zastępca Tomas prowadzą śledztwo w sprawie tajemniczych zaginięć. Idzie im świetnie - ironia - a że psychicznie wykańcza ich obawa przed śmiercią z rąk terrorystów, którzy dla policji nie znajdą krztyny litości, to właściwie idzie im jeszcze gorzej. Noce urozmaicają sobie historią miłości Tomasa do pięknej Mercedes (historią zadziwiająco jak na Vargasa Llosę pospolitą i przewidywalną), a dni... Dni sobie nie urozmaicają, zamiast tego starają się wyciągnąć z wrogo do nich nastawionych mieszkańców Naccos jakiekolwiek informacje o zaginionych mężczyznach. Zapewne dzięki niesamowicie dokładnemu przedstawieniu surowego świata gór i malutkiej społeczności, „Lituma w Andach" otrzymała Premio Planeta. Vargas Llosa pod względem charakterystyki życia w peruwiańskich Andach spisał się na medal, poskładał wszystkie elementy w bardzo interesującą całość, od surowości samej przyrody, na warunkach życia w ciągłym strachu kończąc, wszystkie te obrazki „Lituma w Andach" zapewnia. To lepsze niż wycieczka z przewodnikiem, bo od strony podszewki. Naprawdę ze względu na opis Andów warto po książkę sięgnąć i poczytać o pomieszanej religii i normach społecznych w małych wioskach, o historii Inków, o kraju, w którym turyści, przeciwnicy ruchu robotniczego i wszyscy, którzy ludem robotniczym nie są, mogą w każdej chwili dostać kamieniem. Dosłownie, i to niejednym. Ja czytając „Litumę w Andach" czekałam na krótkie wstawki, taki historyjki na marginesie o koszmarze życia z terrucos za każdym krzakiem, ale jak dla mnie było ich za mało.

Co mnie uderzyło w tej książce, to nadzwyczaj monotonna i taka - nudna to może złe słowo - mało pokręcona akcja. Jakby Vargas Llosa nie miał natchnienia do kontynuowania głównego wątku i wolał schodzić na pobocza historii. Senora Adriana i Dionisio, para prowadząca karczmę, powinni być ciekawi. A nie są, mimo że Vargas Llosa dorobił im odlotową historię. Właśnie kilka tego typu dziwnych detalów tej książki mnie rozczarowało. Jak mu się udało wymyśleć interesującą i skomplikowaną fabułę, dorobić tłum teoretycznie nietypowych postaci, spleść to wszystko w jedną, spójną całość, razem jeszcze z fragmentami o Andach, a mimo to nie dodać do tego wszystkiego odrobiny ironii? Tego charakterystycznego dla Vargasa Llosy sarkazmu i goryczy, ale z przymrożeniem oka, które zamienia jego książki w słodko gorzkie opowieści o dziwach Ameryki Południowej. Nie mam pojęcia, dlaczego tak wyszło, ale z tego powodu „Lituma w Andach" to według mnie jedna z gorszych książek Vargasa Llosy.

sobota, 18 kwietnia 2009

"Sercątko", Herta Müller.

Dobrym podsumowaniem tej książki jest fragment recenzji z „Frankfurter Allgemeine Zeitung" zamieszczony na tylnej okładce. „(...) „Sercątko" to podróż po komunistycznej Rumunii - duszna, opowiedziana mocnymi słowami wyprawa do piekieł."

Chociaż może trochę na wyrost użyto tego piekła, bo proza Muller nie może być wyprawą gdziekolwiek indziej, niż w twardą, prawdziwą i bezwzględną rzeczywistość. Co jeszcze mogłabym napisać o absolutnie mnie urzekającym stylu Herty Muller, czego nie wspomniałam za pierwszym razem? Jej kolejna książka „Sercątko" w żadnym razie nie była zawodem, a miałam wobec niej wysokie oczekiwania.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie dodać „Sercątka" do wyzwania historycznego XX wieku, ale zarzuciłam pomysł. Chociaż ta książka nawet bardziej niż „Król kłania się i zabija" oddaje rzeczywistość dyktatury Ceausescu.

Czwórka ludzi, Herta i trzech panów, Edgar, Kurt i Georg zaprzyjaźnia się po samobójstwie dziewczyny z pokoju Herty w akademiku. Budują relacje oparte na wspólnych obawach, wspólnym strachu i wspólnej rzeczywistości terroru, który nie spuszcza z nich oka. Jako przeciwnicy partii są obserwowani, śledzeni, przeszukiwani, przesłuchiwani i zastraszani. Szara i tragiczna codzienność rumuńskiego komunizmu jest niegłupim startem dla przyjaźni, która trwa przez kolejne lata, kiedy kończą studia i zaczynają pracę w różnych placówkach. Jednak partia o nich nie zapomina, zamieniając monotonię pracy na strach. Historia spisana przez Muller w „Sercątku" tak dobrze oddaje ich emocje dla ustroju, który zamieniał ludzi w antypatyczne skorupy, że ja także przejęłam spokojną i zimną nienawiść do partii i do Ceausescu. Bo podobnie jak w „Król kłania się i zabija", również „Sercątko" nie jest pisane pod wpływem gwałtownych uczuć, ale jest relacją opowiadaną na spokojnie. Gdyby nie smutek i koszmar, który oddaje, można by stwierdzić, że „Sercątko" to próba zemsty na zimno. Ale nie, książka jest napisana dla pamięci, nie zemsty, bo i jak na nieżyjących już potworach się mścić?
„Jedna z książek z letniego domku nosiła tytuł: Targnąć się na swoje życie. Było w niej napisane, że w jednej głowie mieści się tylko jeden rodzaj śmierci. Ja tymczasem biegałam tam i z powrotem w zimnym kręgu między oknem a rzeką. Śmierć gwizdała na mnie z oddali, potrzebny był mi do niej rozbieg. Miałam się prawie w ręku, jeszcze tylko maleńka cząstka opierała się. Może to było sercątko."*
Historia nakreślona brutalnymi sformułowaniami, które oszukują czytelnika przenośnią, ale ryją się głęboko w naszych emocjach, wsysa się jak jad. Obrazy skakały mi przed oczami podczas lektury i jestem pewna, że książki Muller należą do tych nielicznych wyjątków, których akcję każdy „widzi" tak samo. Jej zdania są tak precyzyjnym oddaniem jej rzeczywistości, że nie można ich różnie zinterpretować. Ta rzeczywistość należy tylko do Muller, ona się tylko trochę tymi obrazami dzieli. Krzesło pod drzewem morwy, pies kapitana Pjele, listy z bólami w krzyżu, pani Margit podjadająca resztki z hostii, guz Teresy, te wszystkie detale przelatują przez mózg, żeby trwale osiąść gdzieś w jego tle i przypominać się od czasu do czasu. Jak pocztówki z dalekiego i duszącego miejsca, do którego już nie musimy wracać.

Mocne słowa, to co mnie w Muller zachwyca, niezwykle precyzyjna poetyka jej przenośni i spostrzeżeń ponownie wywarły na mnie ogromne wrażenie. To tak, jakby jej zdania zostały w mojej głowie wytłoczone. Słów nie da się ot tak przelecieć wzrokiem, przekartkować. A przynajmniej ja nie potrafię.
„Wiele rzeczy widzieliśmy równie ciasno stłoczonych obok siebie jak wtedy, gdy byliśmy jeszcze studentami. Nieszczęście jednak dotykało każdego z nas inaczej, od kiedy zostaliśmy rozrzuceni po kraju. Pozostaliśmy zdani na siebie nawzajem. Listy z włosami służyły jedynie do tego, żeby z pisma nadawcy wyczytać strach tkwiący we własnej głowie. Z rzepami, srokoszami, krwiopijcami i maszynami hydraulicznymi każde z nas musiało się uporać samo, jednocześnie otwierać i zamykać oczy."**

*"Sercątko", Herta Muller, przekład Alicji Buras, Wyd. Czarne, 2009r.(?)
**ten sam

piątek, 17 kwietnia 2009

"Two for the Road", reż. Stanley Donen.

Film „Dwoje na drodze” – tytuł zdecydowanie lepiej brzmi po angielsku – zaskoczył mnie niezwykle pozytywnie. Jakoś zawsze miałam stały pogląd na wszystko w czym gra Hepburn, że są to filmy leciutkie jak mgiełka i bez większych fajerwerków, ale za to ładne wizualnie i z przyjemną akcją. A tu niespodzianka!
O ile również „Two for the Road” oferuje dużo radości dla oczu (ładne plenery południowej Francji, przystojni aktorzy lat 60tych i oczywiście ubrania Audrey, mrrau), jakości wizualnej w pełni dorównuje tym razem poziom akcji. Ot, szok.

W skrócie, film opowiada historię pewnego małżeństwa, które niczym się nie wyróżnia. Nie kochają się zbyt mocno, ale i nie kłócą zbyt często. Nie mają zbyt wielu problemów, ale usłane różami ich życie nie jest. Przeciętna para, jakich wiele. Świetnym pomysłem było poprowadzenie akcji skacząc w czasie. Nie chronologicznie, od ich pierwszego spotkania, do czasów kilkanaście lat później, kiedy są już sporo po ślubie, mają córkę i emanuje z nich irytacja nierozwiązanymi problemami, które każde małżeństwo ma prędzej czy później. A po drodze jeszcze akcja zahacza o ich podróż prawie że poślubną i kilka lat późniejszą, oraz jeszcze jedną, z dzieckiem. W sumie wątkiem łączącym te wszystkie skoki jest jazda samochodem przez Francję i odwiedzane hotele i hoteliki wszelkiej maści.

Ponieważ te skoki w czasie komentują same siebie, film jest świetną zabawą, kiedy najpierw bohaterowie żartują sobie ze starych małżeństw, a potem, kilka lat później zachowują się identycznie, a podobne sytuacje ukazywane są w zupełnie innym świetle. Czas zmienia wszystko. Generalnie te pocięte kawałki idealnie do siebie pasują, przedstawiając zmiany zachodzące w długoletnim związku. Cudeńko miejscami, „Two for the Road" – jak wszystkie filmy z Hepburn – ma swój specyficzny urok, który dodaje nie do końca rozrywkowej akcji lekkości, a odbiór filmu staje się przyjemniejszy. I dzięki Bogu, bo miejscami stwierdzałam, że po obejrzeniu „Two for the Road” w instytucję małżeństwa można nieco zwątpić. Podobno również „Droga do szczęścia” przerażała wizją małżeńskiej „radości życia”, ale „Two for the Road” to na pewno kino o kilka stopni lżejsze, co nie zmienia faktu, że i tak znajdzie się w nim odrobinę psychologicznej analizy problemów w związkach. A widzom się zimno robi, kiedy porównają historię z ekranu, z własną :)

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

"Walc z Bashirem", czyli o czym zapomniałeś, żołnierzu?

Oceniając „Walc z Bashirem” mogłam nie być obiektywna, bo oglądałam film na prośbę kogoś, kogo zdanie jest dla mnie zawsze bardzo istotne i kiedy od niego dowiedziałam się, że film jest bardzo dobry od razu byłam tak nastawiona. To, że po filmie nadal uważam, pomimo wielkich oczekiwań, że „Walc z Bashirem jest faktycznie niezwykły, może świadczyć chyba tylko na plus.

Po pierwsze ciekawą sprawą jest sama stylizacja „Walca z Bashirem”. Reżyser, Ari Folman przeprowadzał rozmowy z bohaterami filmu, kręcił ich, ale potem zamiast obrazu z kamery stworzył animację. O ile się nie mylę, tylko dwie postaci są fikcyjne, reszta to rzeczywiści ludzie i ich wspomnienia z 1982 roku, z walk w Libanie i w końcu masakry palestyńskich uchodźców. Ponieważ jest to dokument, mimo że animowany, nadal dokument, powinien przedstawiać wydarzenia bezstronnie i tak jest. Oczywiście strona „bezstronna” jest stroną izraelską, ale nie polega wcale na wykręcaniu się od odpowiedzialności. Folman przedstawia wspomnienia i fakty, jest rzetelny i stara się dotrzeć do problemu z każdej możliwej strony. A „Walc z Bashirem” jest doskonałym źródłem wiedzy o 1982 roku, o tym co na temat wojny z Libanem sądzili Izraelczycy, którzy służyli wtedy w armii (i nie tylko), młodzi lub trochę starsi ludzie z wojska.

Interesująca jest też sama część dotycząca wypierania traumatycznych wspomnień z 1982 roku, ale nie wiem, czy Folman miał zamiar poruszyć tę kwestię naprawdę, czy tylko posłużył się zanikami pamięci dla konstrukcji filmu. To jednak tylko na marginesie uwaga. Trochę filozofii nie przeszkadza, przeciwnie, przypomina, że to są prawdziwi ludzie, chociaż animowani. Sprawia, że widz się bardziej z nimi identyfikuje, niż kiedy trzymywałby tylko suche fakty. I wspomnienia pokazywane jako oddzielne animacje są znacznie bardziej przekonywujące, niż gdyby były czystym tekstem.

Dobrze, to teraz ocena w skrócie. „Walc z Bashirem” to świetny dokument. Kropka. A ja trochę nie umiem na jego temat pisać z sensem.

Robi niesamowite wrażenie i sądzę, że animacja tylko je zwiększa. Prawdą jest, że widzowie nie reagują emocjami na obrazki z wojny, które oglądają w co trzecim filmie. Nawet kiedy widzi się dokument, strzelanie, płacz, krzyki, krew, to wszystko jest odrealnione przez tony zalewających nas aktualnie produkcji i drugie tyle już nakręconych w przeszłości filmów. Nie wiem, jak to się dzieje, że animacja czyni przekaz filmu intensywniejszym, ale tak jest. Poza tym odnosi się nie tylko do 1982 roku, ale do położenia izraelskich żołnierzy, do ich prawdziwej egzystencji. Szczególnie tekst "do kogo strzelamy? nie wiem, strzelaj" idealnie podsumowuje życie w armi.

Jeżeli ktoś nie wie nic o masakrze z 1982 roku, polecam.
Jeżeli ktoś cierpi na brak dobrych filmów, polecam.
Jeżeli ktoś chce zetknąć się z izraelskim kinem, mentalnością i realiami, polecam.
A wszystkim innym polecam jeszcze bardziej.