Chociaż może trochę na wyrost użyto tego piekła, bo proza Muller nie może być wyprawą gdziekolwiek indziej, niż w twardą, prawdziwą i bezwzględną rzeczywistość. Co jeszcze mogłabym napisać o absolutnie mnie urzekającym stylu Herty Muller, czego nie wspomniałam za pierwszym razem? Jej kolejna książka „Sercątko" w żadnym razie nie była zawodem, a miałam wobec niej wysokie oczekiwania.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie dodać „Sercątka" do wyzwania historycznego XX wieku, ale zarzuciłam pomysł. Chociaż ta książka nawet bardziej niż „Król kłania się i zabija" oddaje rzeczywistość dyktatury Ceausescu.
Czwórka ludzi, Herta i trzech panów, Edgar, Kurt i Georg zaprzyjaźnia się po samobójstwie dziewczyny z pokoju Herty w akademiku. Budują relacje oparte na wspólnych obawach, wspólnym strachu i wspólnej rzeczywistości terroru, który nie spuszcza z nich oka. Jako przeciwnicy partii są obserwowani, śledzeni, przeszukiwani, przesłuchiwani i zastraszani. Szara i tragiczna codzienność rumuńskiego komunizmu jest niegłupim startem dla przyjaźni, która trwa przez kolejne lata, kiedy kończą studia i zaczynają pracę w różnych placówkach. Jednak partia o nich nie zapomina, zamieniając monotonię pracy na strach. Historia spisana przez Muller w „Sercątku" tak dobrze oddaje ich emocje dla ustroju, który zamieniał ludzi w antypatyczne skorupy, że ja także przejęłam spokojną i zimną nienawiść do partii i do Ceausescu. Bo podobnie jak w „Król kłania się i zabija", również „Sercątko" nie jest pisane pod wpływem gwałtownych uczuć, ale jest relacją opowiadaną na spokojnie. Gdyby nie smutek i koszmar, który oddaje, można by stwierdzić, że „Sercątko" to próba zemsty na zimno. Ale nie, książka jest napisana dla pamięci, nie zemsty, bo i jak na nieżyjących już potworach się mścić?
„Jedna z książek z letniego domku nosiła tytuł: Targnąć się na swoje życie. Było w niej napisane, że w jednej głowie mieści się tylko jeden rodzaj śmierci. Ja tymczasem biegałam tam i z powrotem w zimnym kręgu między oknem a rzeką. Śmierć gwizdała na mnie z oddali, potrzebny był mi do niej rozbieg. Miałam się prawie w ręku, jeszcze tylko maleńka cząstka opierała się. Może to było sercątko."*Historia nakreślona brutalnymi sformułowaniami, które oszukują czytelnika przenośnią, ale ryją się głęboko w naszych emocjach, wsysa się jak jad. Obrazy skakały mi przed oczami podczas lektury i jestem pewna, że książki Muller należą do tych nielicznych wyjątków, których akcję każdy „widzi" tak samo. Jej zdania są tak precyzyjnym oddaniem jej rzeczywistości, że nie można ich różnie zinterpretować. Ta rzeczywistość należy tylko do Muller, ona się tylko trochę tymi obrazami dzieli. Krzesło pod drzewem morwy, pies kapitana Pjele, listy z bólami w krzyżu, pani Margit podjadająca resztki z hostii, guz Teresy, te wszystkie detale przelatują przez mózg, żeby trwale osiąść gdzieś w jego tle i przypominać się od czasu do czasu. Jak pocztówki z dalekiego i duszącego miejsca, do którego już nie musimy wracać.
Mocne słowa, to co mnie w Muller zachwyca, niezwykle precyzyjna poetyka jej przenośni i spostrzeżeń ponownie wywarły na mnie ogromne wrażenie. To tak, jakby jej zdania zostały w mojej głowie wytłoczone. Słów nie da się ot tak przelecieć wzrokiem, przekartkować. A przynajmniej ja nie potrafię.
„Wiele rzeczy widzieliśmy równie ciasno stłoczonych obok siebie jak wtedy, gdy byliśmy jeszcze studentami. Nieszczęście jednak dotykało każdego z nas inaczej, od kiedy zostaliśmy rozrzuceni po kraju. Pozostaliśmy zdani na siebie nawzajem. Listy z włosami służyły jedynie do tego, żeby z pisma nadawcy wyczytać strach tkwiący we własnej głowie. Z rzepami, srokoszami, krwiopijcami i maszynami hydraulicznymi każde z nas musiało się uporać samo, jednocześnie otwierać i zamykać oczy."***"Sercątko", Herta Muller, przekład Alicji Buras, Wyd. Czarne, 2009r.(?)
**ten sam
0 komentarze:
Prześlij komentarz