niedziela, 26 października 2014

Ot, dziwactwo

Jedna godzina w sztucznym nadmiarze - wiem, wczesną wiosną i tak mi ją odbiorą.

Ale może owa godzina popchnęła mnie do ukrócenia zaniku blogowania.
Niemniej, to będzie proces. Co dalej, okaże się.

Kiełkowało stale, najwyraźniej nieskutecznie.
Jeszcze nie zorientowałam się, że porzuciłam mój zabałaganiony kalejdoskop, a już myślałam o nowych wpisach. Jeszcze nie męczyła mnie myśl, że czegoś mi nieco brak, a już układałam w głowie zdanie za zdaniem. Że efektów nie było, to jedno.
Że w Liritio tęsknota urastała, to drugie.

Na pewno wpływ osobistej osobistości jest niemały - kotłowało się, zmieniało, odchodziło i wracało. Zamęt, szaleństwo w oku i łapanie samej siebie w biegu. Ale...!

Liritio ma nawroty, czego dokładnie, trudno okreslić.
Miewa, cyklicznie, nazwałabym to syndromem rozpadającego się domku z kart. Bardzo przydatne w określaniu stałych punktów w życiu.

Porzucając zagłębianie się w prywatę (co gorsza, w moim blogowym wykonaniu, prywatę mocno metaforyczną), jakie było zdziwienie Lirito, kiedy kalejdoskopowe przelewanie myśli w bloga (chciałoby się rzec, "na papier", ale niestety, gęsiego pióra brak, a i fizys wieszcza niegodny) okazało się jednak stałą. Jakby daleką orbitą, cichą, pewną, bardzo moją i bardzo znaną. Aczkolwiek w codziennym hałasie nie zawsze obecną.

Ot, znowu jestem. Może to dowcip.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Oscar, Oscar, won ze sceny

Liritio bardzo chciałaby porozmawiać o Oscarach, ale niestety nie ma zbyt wiele do powiedzenia.
nie, żeby dotąd powstrzymywały mnie takie szczegóły 


Oscary nadal są nudne, od lat mniej więcej pięciu, o ile nie mylę się w rachubach.
Albo Liritio już nieodwracalnie postarzała się i zdziadziała?

"Kapitan Phillips" oficjalnie dołącza do grona TYCH filmów, które nagrody nie dostają, choć powinny."Social Network", "Michael Clayton", "Frost/Nixon" i dalej wymieniać nie będę
2013 rok to "12 Years a Slave" i Akademia chyba nie ma innej opcji. Chociaż może nas zaskoczą.

Gdzie w nominacjach za rolę główną zgubili Toma Hanksa?
Załapał się Leonardo, dadzą, nie dadzą?
Chyba nie dadzą, Christian Bale jest cacy wyborem, dla Liritio, i dla Akademii.

Chociaż Leonardo pozostaje tytanem Hollywood, Liritio odwiecznie woli go w tych innych rolach.
Z dawniejszych - "Co gryzie Gilberta Grape'a". Z tych pośrednich, "Złap mnie, jeśli potrafisz".
Z nowszych, "Revolutionary Road" (w której był naprawdę niesamowity), "Blood Diamond" i cudowne "Body of Lies", które nie wiedzieć czemu w Polsce przeszło bez najmniejszego echa. Mimo, że był to wierzchołek jakości w filmografii Ridleya Scotta ostatnich, nie przymierzając, dziesięciu lat... Od "Naciągaczy" licząc.

Najlepszy film Ridleya Scotta od 2004 roku. Tylko jakoś przeszedł bez echa...
"Naciągacze", Nicolas Cage, Sam Rockwell, 2003 rok, kiedy to było? I cóż się potem z Ridleyem stało? "Królestwo niebieskie", "American Gangster", "Robin Hood", "Prometeusz" i wreszcie wisienka na torcie, "The Counselor".
W jego najnowszym filmie ("Exodus") gra Christian Bale, Ben Kingsley i John Turturro, może podniosą Scotta z odmętów. Chociaż film dotyczący wyjścia Żydów z Egiptu... Może być odwrotnie, może Bale i reszta wpadną w czeluść Scottowego obłąkania.

Jeśli o chodzi o kategorię "aktor pierwszoplanowy", Liritio niezmiennie popiera Johnny'ego Deppa, w drugiej kolejności Joaquina Phoenixa... Że nie są nominowani, Matthew McConaughey wydaje się zabawnym finałem. Ale "Dallas Buyers Club jeszcze nie widziałam, więc o opinię ciężko.

Cuarona za "Grawitację" bym nagrodziła, Pyne'a może nawet bardziej. McQueena jeszcze chyba nie. Chociaż... Byle nie Russel, byle nie Scorsese
Zastanawia mnie, co w tej kategorii robi David O. Russel, kiedy tak naprawdę jeszcze od podłogi nie odrósł.
O jego muzowatej Jennifer Lawrence aż przykro pisać. Lubię ją jako młodą aktorkę, która miała ciekawy start, świetną rolę w "Winter's Bone", lubię jako kwiat młodzieży, z czasem przeradzający się w ogromny talent.
Ale obecnie? Won ze sceny!

A Matthew byłby zabawny z łysym złotym ludkiem w dłoni.
Ogółem do aktorek podejścia mam mieszane. Drażni mnie kolejna nominacja dla Meryl Streep, aczkolwiek tutaj Blanchett nie ma raczej równorzędnej przeciwniczki. Aż szkoda, pewniaki są równie nudne co amerykańska flaga.
Zadziwiająco, w tym roku ciekawszą kategorią jest aktorka drugoplanowa.

Liritio cieszy oczy "Polowaniem" w zagranicznej kategorii, Mads Mikkelsen górą!
Chociaż innych nominowanych nie widziałam, może któryś by mnie powalił na kolana?

Liritio cieszy oczy Desplatem za "Tajemnicę Filomeny".
Alexandre Desplat... Moja mini Ziemia Obiecana, jeśli o Oscarach mówimy. Dajcie mu wreszcie tę łysą statuetkę!

Oczywiście Williams za "Złodziejkę książek". Już nie mam na to siły, aż dziw, że Akdademia jeszcze ma.
To niech już wygra Newman za "Ratując Pana Banksa"...
Z tych filmów widziałam jedynie "Grawitację", ale bez oglądania trzymam kciuki za Desplatową "Philomene". Jeśli Clooney może go zatrudniać przy swoich filmach ("The Monuments Men"), Oscar też powinien się znaleźć w jego łapce. W końcu Złoty Kawaler Hollywood wie co robi.
tutaj miałam na myśli Clooneya, nie złotego Oscara

A jeśliby mówić o tym, co rzeczywiście Liritio w tegorocznych Oscarach pociąga, to jednak "Dallas Buyers Club" i "Her".
cicho sza, że żadnego jeszcze nie widziałam...
Liritio cieszy oczy jeszcze niewidzianym "Her".

środa, 22 stycznia 2014

"Hobbit: Pustkowie Smauga", reż. Peter Jackson

Świat Jacksona nie jest światem Tolkiena, ale pięknem książek jest indywidualna interpretacja, czyż nie?

"Władca Pierścieni" do dziś jest jednym z "tych" filmów - jakkolwiek nie jestem ślepo w trylogię Pierścienia zapatrzona, swego czasu pochłonęła mnie całkowicie. Może wydać się mało interesujące, że nie Bergman, a nowozelandzka epopeja Jacksona rozpoczęła moją fascynację kinem, ale życia nie oszukam, każdy ma takie objawienie, na jakie zasłużył.

W zachwyty nad "Pustkowiem Smauga" nie wpadłam, seans miejscami naprawdę mi się dłużył, a wątek rudej damy był cokolwiek bezcelowy. Ale!
Ale magia Jacksona nadal działa.
Świat "Władcy Pierścieni" przedłużony choć trochę, nawet jeśli mniej udanie... To przecież radość dla wszystkich, którzy swego czasu pokochali "Drużynę Pierścienia", a do jacksonowego Śródziemia zawsze wrócę z uśmiechem. Liritio jest fanką przodków i tyłków, a więc wszelakich ciągów dalszych i początków jeszcze nieznanych (to zapewne jedyny powód, dla którego przebrnęłam przez ostatnie trzy części "Gwiezdnych Wojen"). Więc mimo idiotycznych cięć i nudnych rozwlekłości, bardzo fajnie jest znowu spojrzeć na gromadę krasnoludów i hobbickiego złodzieja. Odwiedzić elfy, przypomnieć sobie o wspaniałości krasnoludów... To wszystko jest bajką, bardzo bliską mojemu sercu bajką.

Najbardziej na plus?
Oczywiście Thranduil. Wreszcie elf z prawdziwego zdarzenia, pyszny, groźny i piękny w mało przyjemny sposób, takiego Króla Mrocznej Puszczy to ja rozumiem.
I smok rewelacyjny, cała scena Bilbo i Smauga, chociaż w porównaniu z książkowym dialogiem bezczelnie przycieta, nadal bawiła, nadal została świetnie nakręcona.
A że Martin Freeman jest najprawdziwszym hobbitem, tego już nie muszę nikomu przypominać.

Srogi Król Mrocznej Puszczy, czyli piękny Lee Pace
I chociaż ciężko mnie przekonać, że czerstwy wątek Tauriel i Killego był potrzebny, nawet to wybaczam, Evangeline Lilly jest zbyt piękna, żeby negować jej udział w czymkolwiek.

Średnio wypadł Bloom, chociaż rozumiem, że dziesięć lat później trudno zagrać postać jeszcze sporo młodszą niż dekadę wcześniej, ale raził brak pomysłu na tego Legolasa sprzed lat i nie poprawiała tragedii jego dziwnie przygładzona buziunia.

Thorin jest super sam w sobie, ale mokry Thorin w beczce, wisołujący kijem... To już przechodzi ludzkie pojęcie!
Drugą kwestią, która mierziła Lirito, był Luke Evans... Nie poradzę, ze wszystkimi swoimi wadami, Aragorn był pierwszy. Armitage jako Thorin nadrabia mroczą brawurą brak szlachetności, to nawet dobrze, szlachetność bywa cokolwiek nudna, a Thorin nudny nie jest. Ale nie ma w tym układzie miejsca na kolejnego króla Barda skądśtam, który znowu jest szlachetny, znowu ma zarościk i cierpi w milczeniu.
Czy oni tam w Śródziemiu mają taśmociąg z królami ścichapęk? Luke Evans niestety nie dał od siebie zbyt wiele, a może charyzmy nie starczyło i wyszły takie ciepłe kluchy z poczuciem misji. 

Ale jest i wisienka, a nawet dwie! Stephen Fry, ach, Stephen... W roli zapitego tyrana ukradł moje serce i w sumie cały film. To się nazywa dobry aktor: pojawić się w pobocznej, szalonej, przerysowanej roli na pięć minut, najlepiej zapisać się w pamięci Liritio, po czym skończyć czas na ekranie, brawa i czapki z głów.

W pełnym dramatycznych tonów filmie, którz lepiej rozładuje napięcie niż nasze słoneczko, Stephen Fry?
Duga wisienka? Nieco inna, nieco mniejsza. Ale ja lubię Eda Sheerana, a piosenka "I See Fire" przyczepia się skandalicznie.

I See Fire, Ed Sheeran

piątek, 17 stycznia 2014

W oceanie przeciętności, czyli role zapamiętane

Oto jest pewna przykrość, kiedy w filmie nic nas nie poruszyło, może pozostało tylko wzruszenie ramion. Wiemy wszyscy, że filmów zupełnie przeciętnych jest zdecydowanie najwięcej.

Konflikt zaczyna się, kiedy film średni trzymamy w pamięci dla błahostki, szczegółu, drobnostki. Bo i nie ma jak o tym wspomnieć, bez wyciągania całości z wora różności (rym, rym jest, hura), ale że film taki sobie, wywlekanie przed publikę też nieco bezcelowe. A może to jedna scena, jedna naprawdę dobra scena, może to motyw muzyczny, który nie pozwala Wam zasnąć. Wreszcie, może to jedna rola z któregoś planu, jedna rola, która błyszczy i zostaje w pamięci.

Dzisiaj kilka ról, które pamiętam od lat (albo od wczoraj), z drugich planów filmów w mojej ocenie zupełnie przeciętnych. Ułożone chronologicznie i subiektywnie podsumowane.


"Wakacje", reż. George Cukor. 
Lew Ayres jako Ned Seton.
Katharine Hepburn, Cary Grant, 1938 rok.

Kilka dni temu obejrzałam całkiem uroczy, zwięzły film, jeden z czterech tytułów tandemu Hepburn - Grant. Nie był zły, absolutnie, ale też nic specjalnego. Jeśli mówić o komediach tamtych czasów, Liritio bardzo docenia prostotę, ale w "Wakacjach" owa prostota łączy się niestety z głupotą fabuły. Chociaż może nie tyle głupotą, co słabą wiarygodnością, czy to charakterów, czy głównego konfliktu. A szkoda, gdyby mniej sztampowo rozpisać role, wyszłoby z "Wakacji" coś znacznie lepszego. Nie można jednak odmówić im ogromnego uroku i bardzo pozytywnej chemii między Grantem a Hepburn.

A jednak, wybija się Lew Ayres w drugoplanowej roli uzależnionego od pieniędzy ojca pijaka, niespełnionego muzyka, młodszego brata Hepburn. Nie stanowi w "Wakacjach" roli napędzającej akcję, od niego jednego nic nie jest zależne, jego Ned jest raczej cichym, zamroczonym alkoholem obserwatorem. Ciche poparcie dla "czarnej owcy" Lindy (Hepburn), słabość charakteru, która wpędziła go w nałóg, zblazowanie i wdzięk. Scena noworocznego przyjęcia, życzenia dla siostry i krótki monolog o upijaniu się (z butelką w ręce). Niby niepokorny, a jednak posłuszny, niby ciągle pijany, a najbardziej wnikliwy z całej rodziny. Niezwykle podobał mi się Ayres w tej roli i jego chrapliwy, pijany szept "happy new year".

Na marginesie, czy Cary Grant to jedyny aktor, który zagrał zarówno z Katharine, jak i z Audrey? Chwila, dumam, dumam... Wiem, Humphrey Bogart. Inni?

"Kwiat kaktusa", reż. Gene Saks.
Goldie Hawn jako Toni Simmons.
Ingrid Bergman, Walter Matthau, 1969 rok.

Z tego filmu ponad czterdzieści lat później zrobiono "Just Go With It", które zaskakująco polubiłam. Aczkolwiek oryginałowi w reżyserii Saksa nie można odmówić większej inteligencji, subtelniejszego humoru i klasy, nie zmienia to faktu, że ani "Just Go With It", ani "Kwiat kaktusa" nie pozostają na dłużej w pamięci. Oryginał jest zupełnie sympatyczną komedią, ale szału nie ma, głównie dlatego, że Matthau i Bergman rozmijają się komediową charyzmą. To znaczy, Matthau ją posiada, a Bergman jakby mniej.
Jednak od pierwszej sceny Goldie Hawn kradnie film i nie odpuszcza do samego końca. Można by się zastanawiać czy tak błyszczy ze względu na własną grę, czy przez niedopasowanie Matthau i Bergman, które czyni ich relację nieco sztywną.

Ale, ale! "Kwiat kaktusa" był (chyba) debiutem Hawn na dużym ekranie, w każdym razie pojawiają się magiczne słowa "introducing Goldie Hawn". I jest to najbardziej udane introduction, jakie pamiętam.

Hawn jest świetna w roli emocjonalnej, nieco naiwnej kochanki starszego, w teorii żonatego mężczyzny. Urocza, trzpiotowata, ale ciągle stawiająca na swoim, prośbą lub groźbą. Jest optymistyczna, pozytywna, prędzej coś zrobi, niż pomyśli, ale w finiszu nadal ma dużo do powiedzenia. Przy sztywności pary głównych bohaterów, to Hawn (czasem z Matthau, czasem z Rickiem Lenzem, który również gra całkiem uroczą rolę) wprowadza naprawdę komediowy klimat, a idzie jej to genialnie.
Filmów z Goldie Hawn oglądałam... Chyba żadnego! A nie, przepraszam, "Wszyscy mówią: kocham Cię". I nigdy bym się nie spodziewała tak dobrej roli po tej aktorce, i jestem Goldie z "Kwiatu kaktusa" całkiem zachwycona.

"Matrix Reaktywacja", reż. Andy i Lana Wachowski.
Lambert Wilson jako Merowing. Keanu Reeves, Laurence Fishburne, Carrie - Anne Moss, 2003 rok.

Ostatnia rola pochodzi z zupełnie innej bajki i funkcjonuje na zupełnie innej zasadzie. "Matrix Reaktywacja" to bardzo widowiskowy film, z którego wiele scen może pozostać w pamięci, niestety owa widowiskowość nie zmienia go w film dobry, tym na pewno nie jest. Nie jest również filmem złym, tego miana dostępuje dopiero "Matrix Rewolucje" (oj, trauma trwa do dziś, ile to już lat...).
Tutaj Lirito po części sama pozostaje dla siebie niewiadomą, dlaczego Lambert Wilson w krótkiej scenie Merowinga jest najczęściej przywoływanym przeze mnie przykładem bardzo dobrej roli w bardzo przeciętnym filmie. Nawet nie jestem taka pewna, czy jego rola rzeczywiście zwala z nóg, chyba nie zwala... A jednak, właśnie jego z "Matrixa Reaktywacji" pamiętam (i nie dlatego, że mi się podoba, już to kiedyś rozważałam). Pamiętam wino, które pije, pamiętam ton i akcent, z jakim mówi, pamiętam monolog dotyczący przyczyny i skutku, i pamiętam jego poirytowanie, kiedy żona robi mu psikusa.

Nie mogłam się powstrzymać, na pierwszy rzut oka widać, że Wilson zaraz zatrze łapki i powie "sesese".
Handlarz informacją, zdradzony mąż, filozof na wyrost, irytujący Merowing jest również ciekawym Merowingiem i jego monolog pozostaje w pamięci. A w takim nagromadzeniu postaci, wątków i efektów specjalnych wyjść na pierwszy plan pięciominutową sceną... Tak, Wilson zasługuje na mały aplauz, nawet jeśli tylko z mojej strony.

Cóż mogę dodać, pojawiłyby się nazwiska stałych mistrzów drugiego planu, ale jednak dzisiaj rozchodziło się o filmy raczej mdłe, więc stałych mistrzów zmilczę. Poza Woody Harrelsonem, który z każdej roli potrafi zrobić szał, zaraz obok Chrisa Coopera, Williama Fichtnera, Marisy Tomei i Lee Pace'a. Ale to inna kategoria filmów, innej kategorii wpis.

A Liritio co robi? Chyba wraca. Chyba tak.