sobota, 29 maja 2010

"Coco Chanel & Igor Strawiński", reż Jan Kounen, scen. Chris Greenhalgh.

Nie rozumiem, jak to się stało. Jeden z moich ulubionych aktorów, ba, jeden z lepszych aktorów europejskich, powiedziałabym, Mads Mikkelsen w roli głównej. Do tego świetna aktorka, Anna Mouglalis - nigdy wcześniej o niej nie słyszałam - idealna w roli Coco, po tym śmiesznym nieporozumieniu w wersji Audrey Tautou, miłe zaskoczenie. Niezła historia na podstawie książki Chrisa Greenhalgha, scenariusz napisany przez samego autora.
I gdzie są fajerwerki?! Niby wszystko gra i buczy, ale jednak fajerwerków brak. Chociaż jest to absolutnie godny polecenia, interesujący film, jednocześnie nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ukręcono łepek majstersztykowi. Tej tyciej odrobiny magii zabrakło, która sprawia, że niektóre filmy ogląda się z czystą fascynacją.

Ale żeby więcej nie narzekać na film, który zły nie jest, nawet więcej niż dobry, przejdźmy do konkretów.
O kreacjach aktorów mało, bo też co mogę jeszcze dodać do talentu Mikkelsena. Pani Mouglalis spisała się na medal - jej Coco Chanel była kobietą równie intrygującą, co w jakiś sposób nieprzyjemną i właśnie takie wrażenie zawsze odnosiłam z biografii Chanel. Na pewno silna charakterem, jak w filmie wyszło, silniejsza od Strawińskiego, zdecydowana na karierę i pracę, trochę jakby nieszczęśliwa i mało emocjonalna. Odrobinkę złośliwa, minimalnie przewrotna. Idealna.

Szczegóły pracy Coco, pokazanie jej sklepu jak i żmudnego procesu tworzenia słynnego Chanel No. 5 było równie ciekawe, co przedstawienie chociaż zarysów męki twórczej Strawińskiego. Rozumiem, że głównym celem tego filmu nie było wchodzenie w zawiłości komponowania muzyki czy perfum, ale nawet te namiastki ich pracy budowały interesującą atmosferę. Mnie w ogóle zawsze się podoba oglądanie cudzej pracy, ciekawią mnie drobnostki, szczegóły codziennego dnia. Co się dzieje za kurtyną ogromnych sukcesów Chanel i Strawińskiego - w filmie tego nie zabrakło.

Co do głównego wątku, rzekomego romansu Coco i Igora, tutaj mam więcej zarzutów. Przede wszystkim chemii zabrakło, nawet jednego drgnienia powietrza nie ma w scenach, które miały przedstawiać narastające napięcie między bohaterami. Zadziwiające, chociażby ze względu na piękno tak Mouglalis, jak i Mikkelsena, który nie zauważyłam, żeby kiedykolwiek zagrał wielkie namiętności nieprzekonywająco. Ale jednak, ani jednej emocji nie widać, poza zagranymi dialogami. Poza tym, niby film jest długi, niby głównie o tym romansie, a tak naprawdę został potraktowany bardzo po łebkach. Temat kobiety, która zwabiła do swojego domu słynnego kompozytora z rodziną i za plecami jego żony, z jego dziećmi za drzwiami, uwodzi go bez mrugnięcia okiem - zdecydowanie szerokie pole do popisu dla jakichkolwiek emocji. Szczególnie, że ten romans nie rozwijał się bajkowo, raczej nieładnie, a przecież Francuzi uwielbiają pokazywać w kinie nieładny seks. Najwyraźniej coś nie wyszło i chociaż oczywiście nie było źle, ale jak napisałam na początku, fajerwerków zabrakło.

Ogromny atut filmu - stroje i charakteryzacja, wnętrza, wszystko piękne, wpisujące się w cudowne do przenoszenia na ekran lata 20ste. Film umiejscawia akcję w momencie, kiedy Chanel odniosła już sukces, jest kobietą bardzo oryginalną i oczywiście stylową i pomijając fakt, że mnie moda Chanel nie do końca przypada do gustu, Coco Chanel w wersji Mouglalis jest ucharakteryzowana i ubrana perfekcyjnie do roli.

Jeszcze zdjęcia - z jednej strony dobre, statyczne obrazki pasujące zarówno do dość powolnej akcji, co do ukazywania właśnie pracy tytułowej dwójki. Ale z drugiej po pewnym czasie zaczęły mnie nużyć te zdjęcia, które jeszcze bardziej odbierały filmowi dynamiki i emocji.

Nie wiem więc, jak mam się ostatecznie odnieść do "Coco Chanel i Igora Strawińskiego" - z umiarkowanym zachwytem, skoro jednak Mikkelsen to klasa sama w sobie, do tego Coco, która uratowała moją małą depresję na tle Tautou, a film jest plastycznie ładny i temat na pewno ciekawy. Czy jednak z lekkim zawodem, że zmarnowano materiał na rewelację, że trochę napięcia zabrakło, że niespójny miejscami a końcówka jakby nagle im się budżet skończył i musieli szybko szybko, bo producent czeka.

środa, 26 maja 2010

"Rytuały morza", William Golding.

Czy dziwnym będzie stwierdzenie, że byłam bardzo zaskoczona, kiedy książka mi się spodobała? Chociaż lata temu czytałam "Władcę much" Goldinga, nie pamiętam, żebym odniosła jakiekolwiek pozytywne, czy też negatywne wrażenie na jej temat. Może byłam za młoda, a może przeczytana po raz drugi, książka nadal zostawiłaby mnie tak samo obojętną?

Do recenzji w ramach wyzwania zbierałam się dość długo, już ze dwa miesiące minęły, a moje odczucia nie są już tak świeże i jasne, została po nich garść mglistych wrażeń. Ale to zaskoczenie, że "Rytuały morza" czytało się interesująco - tak, to pamiętam dobrze.

Czego bowiem można się spodziewać po książce Goldinga o morzu? Mnie kojarzyła się jednoznacznie ze starym papierem i co bardziej znienawidzonymi lekturami szkolnymi - nie pytajcie dlaczego, skoro "Rytuały morza" nigdy nawet jednym rogiem nie zahaczyły o spis lektur szkolnych.

Jak to zwykle wśród ludzi bywa, kiedy wrzuci się wszystkich do jednego kotła i zamiesza, coś na bank wykipi. Także na statku, gnieżdżący się koło siebie przedstawiciele różnych stanów i osobowości, odkrywają swoje prawdziwe oblicza w tej podróży. A Edmund Talobt, główny bohater i narrator, wszystko skrzętnie zapisuje.

Poczułam nawet ślad sympatii do tego młodego arystokraty, nieświadomego swojej naiwności, odrobinę napuszonego i przesadnie wyczulonego na konwenanse oraz całkowicie pozbawionego jakiegokolwiek dystansu do własnej osoby. Chociaż "Rytuały morza" są zapisem przemiany, jaka odbyła się w Edmundzie, nadal ponad połowa jego dziennika jest zalana głupotkami właściwymi ludziom, którzy nigdy w życiu nic nie wdzieli i nic nie przeżyli.

Również towarzystwo na statku jest interesujące, przenikanie się klas epoki napoleońskiej na pewno nie mogło pójść gładko, szczególnie na statku, którego stan budzi obawy, a morska podróż nie oszczędza pasażerów.

Także kołyszący się pokład jest miejscem niuansów i romansy (znikomych), a do tego całkiem otwartych wrzeń pomiędzy bohaterami. Nie tylko ładny rys historyczny, ale także analiza obyczajów.

W sumie chętnie przeczytałabym też kolejne części, ale znowu to upiorne wrażenie starego papieru i lektur szkolnych, całe przekonywanie się do Talbota trzeba będzie zacząć od początku.

wtorek, 25 maja 2010

"The Ramen Girl", reż. Robert Allan Ackerman.

Trzy sprawy się złożyły na oglądanie tego filmu, który należy do bardzo przyjemnych, ale niestety również pustych produkcji. "Karate Kid" przenieście do kuchni i voila, dostaniecie "The Ramen Girl" (polskiego tytułu nawet nie przyjmuję do wiadomości).

Przede wszystkim iplex.pl, uznałam, że ja, tak zapalona do oglądania filmów, muszę się wreszcie zapoznać z tą stroną. Odczucia mam w miarę pozytywne - chociaż dopiero od niedawna serwis działa, już zgromadził całkiem pokaźną bazę filmów i z tego co widzę, szybko się powiększa. Nie polecałabym iplexu, kiedy szukamy jakiegoś komercyjnego hitu filmowego, podobnie jak nie ma tam wyjątkowo niszowych produkcji czy bardzo mało znanych tytułów. Jednak na uznanie zasługuje spora ilość polskich filmów, chociażby "Drzazgi", które kiedyś chciałam obejrzeć.

Po drugie, Brittany Murphy. Mało wiadomości z Hollywood zasmuciło mnie ostatnimi czasy tak, jak nagła śmierć aktorki, jednej z moich ulubionych. Nie widziałam wielu filmów z jej udziałem i absolutnie nie określiłabym jej wybitnym talentem, ale w zalewie słodkich aktoreczek w różnym wieku, podobnych do siebie jak dwie krople wody, Brittany Murphy wyróżniała się jakąś swojego rodzaju szczerością usposobienia. Bardzo pozytywne wrażenie robiła na mnie swoimi rolami, taka optymistyczna się wydawała i w miarę naturalna na tle amerykańskiego zalewu plastikiem.

I jeszcze ogólna depresja na tle sama nie wiem czego, która trzyma się mnie już jakiś czas, zadecydowała, że postawiłam na film może i wątpliwej jakości intelektualnej, ale na pewno poprawiający humor. I w tym się nie zawiodłam.
Historia sama w sobie jest dość głupiutka, młoda dziewczyna odnajduje sens życia i miłość gotując rosół. Brawa dla niej. Oczywiście fabuła jest płaska jak deska, ale można samemu dopowiedzieć sobie trochę o wpływie różnic kulturowych na jednostkę, o ciężkiej pracy u wielkiego mistrza ramen czy o dojrzewaniu emocjonalnym głównej bohaterki, kiedy nagle musi sobie sama poradzić w Tokio.
A cóż z tego, że film jest niewysokich lotów? Nie da się ukryć, że nie występuje w przyrodzie produkcja tego gatunku, która powalałaby mądrością. Poza tym ma inne zadanie, szukając wielkiego przesłania nie sięgam po amerykańskie komedie z Brittany Murphy.
A humor poprawiła mi rewelacyjnie, oglądałam i cieszyłam się z gotowania perfekcyjnego rosołu z duszą, z aż karykaturalnego Japończyka, który ustawiał główną bohaterkę do pionu. Podsumowując, film miły, łatwy i przyjemniejszy, niż jemu podobne. Taki po prostu optymistyczny, chociaż szczerze głupi. Mnie się podobał.
Tylko oglądając "The Ramen Girl" nabrałam potwornej ochoty na zupkę chińską z proszku i potem przez dwa dni jadłam Vifony. Trauma :)

środa, 19 maja 2010

"Jestem tu od wieków", Mariolina Venezia.

Lubię takie historie o rodzinach, wszelkich zjazdach po latach i innych tego typu cudach. W ogóle historie, w których przeplatają się różne życia, wpływają na siebie nawet nieświadomie, zawsze mnie interesowały. Ale "Jestem tu od wieków" czytało się średnio podniecająco. Nie to, żeby z tą książką było coś nie tak, skąd, ale szału nie ma.
Pani Venezia leci przez pokolenia kobiet pewnej włoskiej rodziny, włazi w ich umysły, tłumaczy dziwactwa i zboczenia, opowiada ich myśli. I niby cacy, ale cały czas nie mogłam się opędzić od wrażenia, że to wszystko jest mocno wtórne. Nietypowe, albo właśnie typowo pokrętne toki myślenia seniorek rodu, kobiety, które wiele chciały i dostały zupełnie co innego, a także takie sobie bajeczki, które znajdywałam wcześniej w tłumie innych książek. "Jestem tu od wieków" to książka co prawda włoska, ale bardzo w stylu niektórych tytułów z Ameryki Południowej - takie książki jak "Ewa Luna" Allende czy "Przepiórki w płatkach róży" kojarzą się natychmiast, de facto obie zachwaliłabym znacznie bardziej, niż "Jestem tu od wieków". Może temat główny lekko inny, ale specyfika postaci podobna, jak i sposób pisania.

Ale "Jestem tu od wieków" nie jest nie do polecenia, czyta się miło i nawet miejscami wciąga. Tylko jak chcę książki włoskiej, to wolę Baricco, a jak słodko-gorzko o komunistach, to Guareschiego. Chyba po prostu pani Venezia jest z jednej strony zbyt kobieca, żebym mogła ją czytać całkowicie bezboleśnie, a z drugiej zbytnio się powtarza, żeby mnie bardzo zainteresować.

niedziela, 16 maja 2010

Dzisiaj bez koloru.

Czarno białe kino ma zupełnie inną atmosferę, niż kolorowe, to tzw. "stare kino", którego magii nie zaprzeczam nawet ja, chociaż mnie często nudzi. Ale również współcześnie producenci inwestują w produkcje bez koloru, a czarno biała sceneria stała się kolejnym elementem zmieniającym wydźwięk filmu. Stylizacja, która czasem robiona jest na wyrost, również czasem przynosi genialne efekty. Wystarczy wspomnieć "Dr Starngelove" czy znacznie świeższe "Sin City", albo nawet jeden z ostatnio głośnych polskich filmów, "Rewers".

Jednak nie będzie ogólnikowo, ja w swoim małym rozumku wybrałam trzy filmy z kilku różnych worków, które jakimś luźnym ciągiem skojarzeń przypomniały mi się niedawno podczas żmudnej czynności wałkowania ciasta. Wolę nie wnikać jak i dlaczego błądzą skojarzenia mojego umysłu, ale bywają ciekawe.

W każdym razie, "Clerks", film z 1994 r., inteligentna komedia "gadana" z bezbłędnymi dialogami, jednocześnie narodziny Jaya i Cichego Boba. Wydaje mi się, że ta niskobudżetowa produkcja, debiut reżyserski Cichego Boba - Kevina Smitha, jest raczej niedoceniana i obecnie mało znana. A szkoda, bo chociaż "Clerks" może na pierwszy rzut oka wydawać się głupawym tworem nastawionym na śmieszenie/gorszenie widza scenami seksu z trupem w toalecie, tak naprawdę ten film ma owo urocze, niezidentyfikowane "coś". Dante i Randal, dwaj całkowicie przeciętni faceci, gadają (głównie o seksie i "Gwiezdnych wojnach"), mimochodem użerając się z klientami, i to gadają całkiem do rzeczy, chociaż miejscami są faktycznie niesmaczni. Z jednej strony żarty i śmiechy chichy, z drugiej wieczny problem niezrozumienia siebie i innych oraz ironia życia. Ale "Clerks" to bardzo pozytywny film, chociaż pokazuje słodko-gorzką rzeczywistość, w jakiś pokrętny sposób poprawia samopoczucie. Kto by pomyślał, że mecz hokeja na dachu sklepu mnie zainteresuje?

Z zupełnie innej bajki, "Angel-a" Luca Bessona (ostrzegałam, że będzie zróżnicowanie). Ogólnie dla tego reżysera mam mnóstwo sympatii za dwa znakomite dzieła, jakimi są "Piąty element" i "Leon Zawodowiec". Padają komentarze, że Besson się wypalił, że zamieszało mu się w głowie, że to, że tamto... Nie wiem, możliwe, ale za swoją wczesną twórczość zasługuje na uznanie i wyrozumiałość jak mało kto. W każdym razie, wracając do "Angel-i", kolejny skromny film, który umilił mi czas. Andre ma długi u paryskiej mafii, to niedobrze. Andre chce skoczyć z mostu, jeszcze gorzej. Andre ratuje od samobójczej śmierci ogromną nieznajomą, i wszystko zaczyna wyglądać lepiej. Słaby i zakompleksiony Andre (naprawdę rewelacyjny, jak zawsze zresztą, Jamel Debbouze) stara się naprawić, co popsuł, z piękną i silną kobietą-aniołem u boku. Chociaż to może pachnąć tandetną opowiastką o miłości do samego siebie i świata, jakoś wielkie i banalne przesłanie tego filmu wcale nie zapadło mi najbardziej w pamięć (a nie zaprzeczam, że "Angel-a" miejscami jest równie piękna, co banalna). Można by narzekać, że Besson mistrzem dialogów nie jest (ale "Piąty element" zaprzecza temu oskarżeniu), a wszystkie zalety "Angel-i" przypisać świetnym, czarno białym zdjęciom i talentowi aktorów, ale chyba jednak trochę zasług Bessona w tym filmie również jest. Stworzył dobry klimat do historii o swoistym odrodzeniu zakompleksionego chłopczyka i miłości oryginalnego anioła, także co by nie mówić, "Angel-a" mu się udała.

Trzeci i ostatni film, "Good Night and Good Luck", mój osobisty faworyt dzisiejszego zestawienia bez kolorów. Film-perełka, w którym zgromadzenie talentu i profesjonalizmu na jednym metrze kwadratowym przyprawia o zawrót głowy i fikanie koziołków z radości. Tak właśnie. David Strathairn, George Clooney, Patricia Clarkson, Robert Downey Jr., Frank Langella... A jeszcze nie jestem nawet w połowie wartych uwagi nazwisk, które wiążą się z tą produkcją, chociaż oczywiście zaczęłam od najsławniejszych. Ale nazwiska to nie wszystko, fakt. Akcja filmu oparta jest na historii medialnej wojny między Edwardem Murrowem, dziennikarzem CBS, a senatorem McCarthym, znanym ze swojej obsesyjnej kampanii przeciwko komunistycznym szpiegom w Ameryce. Oczywiście, że film jest w miarę układny, Murrow to ten dobry John Wayne telewizji, senator to ten zły i brzydki, co z tego, że prawda leżała jak zawsze po środku. Ale kiedy tylko po części oglądamy "Good Night and Good Luck" jako dokumentalny zapis tamtych wydarzeń, film transformuje się w wielowarstwowy obraz, który wcale nie przedstawia czarno-białego świata, ale szarą rzeczywistość w bardzo pięknych zdjęciach Elswita. W mojej interpretacji "Good Night and Good Luck" porusza głównie temat opiniotwórczej siły telewizji i wartości dziennikarstwa jako takiego, ale różnych wątków jest tam więcej, politycznych i społecznych.
Ciekawą atmosferę w filmie tworzy ustawienie akcji głównie w zatłoczonych pomieszczeniach stacji CBS, ciągły szum, papierosowy smog, napięcie i tykające zegary są kontrastem dla w sumie powolnej fabuły - mnie się nie nudziło, ale jestem w stanie zrozumieć, że kogoś ten film może miejscami znużyć. Co absolutnie nie zmienia faktu, że świetne trio Clooney-Heslov-Elswitt stworzyło film na wysokim poziomie, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni.

wtorek, 11 maja 2010

"Melinda i Melinda", reż. Woody Allen

Nie jestem w żaden sposób dobrze zaznajomiona z filmami Woody'ego Allena, również nie jestem wielką jego fanką. Znam kilka nowszych filmów, kilka starszych, ale może tych gorszych, skoro jego ostatnie filmy podobają mi się dużo bardziej, niż np. "Jej wysokość Afrodyta". Jednak Woody Allen ma ten swój klimat, który po prostu trafia w czyjeś gusta, albo niespecjalnie, nic zaskakującego.
"Melinda i Melinda" to interesujący koncept, którego realizacja może kuleje, ale to w niczym nie umniejsza wartości pomysłu. Przedstawienie życia jednej osoby z punktu widzenia komediowego i tragicznego, dwie wersje, od razu przypomniała mi się "Przypadkowa dziewczyna". Zawsze wydawał mi się interesującym pomysł równoległej rzeczywistości, w której nasze życia wyglądają zupełnie inaczej. I chociaż nie lubię gdybania, chętnie obejrzałabym swoje własne życie z jakimiś alternatywnymi wyborami. Gdybym swego czasu nie wróciła do kraju, gdybym wybrała inne studia, albo nawet najdrobniejszy szczegół, gdybym takiego i takiego dnia nie weszła do takiej i takiej kawiarni.
Ale trochę odbiegłam, bo "Melinda i Melinda" to nie tyle różne losy tej samej kobiety, co dwa punkty widzenia na jej życie. Pusta i pełna szklanka.

Spotkałam się z opiniami, że to najgorszy film Allena - możliwe, nie wiem, nie znam, nie widziałam. Ale fakt faktem, o ile jeszcze dramatyczna połowa jest nawet niezła, część komediowa nie śmieszy, raczej drażni. Willem Ferrellem w szczególności.

Natomiast byłam miło zaskoczona bardzo dobrą rolą Chloe Sevigny i oczywiście Radhą Mitchell, dla której mam mnóstwo sympatii z nieznanego mi bliżej powodu, najwyraźniej wysyła pozytywne fluidy :) Mitchell ma śliczny uśmiech, a skojarzeniowo wypada gdzieś między Millą Jovovich a Sharon Stone, gra role drugoplanowe w filmach niezłych i pierwszoplanowe w taśmowych horrorach o dzielnych kobietach błąkających się po jaskiniach. A nie jest złą aktorką, udowodniła to chociażby w "Marzycielu".

Jeszcze na zakończenie, "Przypadkowa dziewczyna". Film mający tyle zalet, co i wad. Z jednej strony irytująca (mnie) Gwyneth Paltrow i miejscami przydługa, miejscami naciągana fabuła. Z drugiej, ponownie, interesujący pomysł dwóch wersji jednego życia, miły klimat angielskiego filmu oraz wspaniały, jedyny i czarujący, John Hannah.

Zdecydowanie za mało tego faceta w kinach, nie było jeszcze takiego filmu z Johnem Hannah, po którym nie chciałabym, żeby spadł mi z nieba, w Śródmieściu Warszawy najlepiej. Zobaczyłam w jego filmografii "Dr Jekyll and Mr. Hyde", teraz będę szukała. I nie umiem go sobie wyobrazić z tym szkockim akcentem w "Spartakusie", owiniętego prześcieradłem i z profilem na Rzymianina. Ale w "Czterech weselach i pogrzebie" był przeuroczy - chociaż z drugiej strony, kto w "Czterech weselach i pogrzebie" nie był przeuroczy?

wtorek, 4 maja 2010

"Póki rekin śpi", Milena Agus.

Przeczytałam bezboleśnie, chociaż najlżej nie było. A potem usiadłam, jak mędrzec na kamieniu, tak ja na krzesełku i dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, o czym też miała być ta książka.

Rodzina Sevilla Mendoza do szczęśliwych nie należy, a jej historia opisana przez osiemnastoletnią panienkę jest ponura, długa (a książka jest właściwie skromną w objętości książeczką) i jakoś nie niesie radosnego przesłania, chociaż zakończenie sprawia wrażenie, jakby taki był zamiar.

Dla mnie problemem przy czytaniu była pewna niezgodność narratorki. Z jednej strony, osoba prowadząca opowieść z pozycji obserwatorki, z drugiej mająca przecież czynny udział w swoim własnym życiu. I tutaj następuje mały zonk, bo narratorka właśnie tego czynnego udziału nie ma, chociaż podejmuje jakieś działania i ciężko określić ją jako bezwolną. Zresztą nie tylko ona, z dużą częścią bohaterów książki miałam ten problem. Właściwie "Póki rekin śpi" przypominała mi trochę grecką tragedię, tylko chóru brakowało w tle - czego by członkowie rodziny Sevilla Mendoza nie robili ich los wydawał się jakoś ponuro przypieczętowany.

Plejada charakterów, znerwicowana matka, zahukany syn, autodestrukcyjna córeczka i ojciec z głową w Ameryce Południowej nie wystawia światu optymistycznej etykietki. I babcia, którą najmniej z całej książki zapamiętałam, i ciotka, którą cięgle opuszczają mężczyźni. Ale te postaci służą Milenie Agus do napisania kilku mądrych zdań o Bogu, o miłości, o życiowym powołaniu.

W ogóle jej styl jest wart uwagi, więcej, szkoda byłoby go przeoczyć. O ile się nie mylę (a nie mylę się, sprawdziłam, ale takie zagajenie zdania już zostawię) wyszła w Polsce kolejna książka Mileny Agus, "Ból kamieni". Na pewno ją przeczytam, żeby powtórzyć krótką przygodę z tym stylem. Prostym, zwięzłym, który w sposób łagodny przekazuje trudne prawdy.

Tylko niestety, nawet po napisaniu tej recenzji, a opisywanie wrażeń zawsze pomaga ułożyć sobie te wrażenia w głowie, nadal nie widzę myśli przewodniej. Zgryzoty życia dla opornych? Nie wiem, jaka była główna nić, którą ciągnęła Milena Agus w "Póki rekin śpi", a im dłużej o tym myślę, tym ciężej mi sprecyzować, o czym tak właściwie jest ta książka. Także się bardzo ładnie w niej zapętliłam.

poniedziałek, 3 maja 2010

"Przewodnik po kobietach według Franciszka Starowieyskiego", Izabela Górnicka-Zdziech.

I mnie się nie podobało, aż przykro. Na początek przeczytałam kilka recenzji, żeby zobaczyć, czy to ja jestem jakaś dziwna, czy jednak jest w tej książce coś niezwykle irytującego. Cóż, chyba jednak ja jestem dziwna. W kilku tekstach przewijał się komentarz, jak to żal, że Franciszek Starowieyski już nigdy nic nie opowie/napisze (w sumie nie on tutaj pisał). Dziwaczne stwierdzenie, mnie tam szkoda, że on już nigdy nic nie narysuje. Na starym blogu pisałam o Starowieyskim i o plakacie do "Portretu Doriana Graya", ale może zamiast tamtego tekstu podam po prostu po raz kolejny link do strony Starowieyskiego z Polskiej Galerii Plakatu.

Niemiłym zaskoczeniem jest, kiedy człowiek, ceniony bardzo w jakimś zakresie, okazuje się niezbyt pociągający jako osoba. Z jednej strony wiem, że Franciszek Starowieyski był grafikiem, a nigdzie nie napisano, że artysta plastyk to od razu interesująca osobowość. Ale patrząc na jego prace spodziewałam się czegoś innego. Kogoś dużo ciekawszego i oryginalniejszego.

Może tak, w "Przewodniku po kobietach" zanotowanych jest mnóstwo ciekawych spostrzeżeń, ale ani jednego na temat kobiet, które urzekałoby błyskotliwością. Czy naprawdę aż tak warta uznania jest jego bezpruderyjność? Chyba nie w naszych czasach. Oczywiście przeczytać można, nawet bezboleśnie, ale irytowały mnie nawet nie te stwierdzenia, które zaskakiwały bezczelnością czy dosadnością, raczej ogólnie potwornie przedmiotowe podejście do tematu kobiety. Możliwe, że wynikające z ogólnego nastawienia do płci pięknej jak do materiału dla artysty. Według Starowieyskiego kobieta powinna być taka, siaka i owaka, z częścią jego stwierdzeń się nawet zgadzam, ale brakowało mi potraktowania pań jak tworów, które posiadają jakąkolwiek osobowość i charakter.

Natomiast nie zaprzeczę, że czytać można "Przewodnik po kobietach" pod kątem informacji i komentarzy na temat polskiego ziemiaństwa. Tak, o tym Starowieyski mówi ładnie i interesująco. Chociażby dowiedziałam się o służbie rękodajnej czy rodzajach powozów, a jego odrobinę wielkopańskie komentarze nawet dodawały uroku tym spostrzeżeniom. Gdyby tylko o kobietach umiał opowiadać tak ładnie, jak o meblach czy perłach swojej ciotki. Ale też nie tylko, również o ludzkich charakterach całkiem składnie się wypowiadał, tyle że nie w kontekście analizowania kobiet.

Także sama nie wiem, czy polecić "Przewodnik po kobietach" jako warty przeczytania. Możliwe, że wcześniejsze części, "Przewodnik zacnego kolekcjonera" i "Przewodnik intelektualnego snoba", są lepsze. Właściwie na pewno są lepsze.
A teraz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Franciszek Starowieyski był potwornie pospolitym facetem. Aż dziwne, kiedy spojrzeć na jego rysunki. Wręcz niemożliwe. Będę musiała przeczytać części wcześniejsze i sprawdzić.