Książek Mariny Mayoral przeczytałam trzy i zapewne na tym nie poprzestanę. Miałam napisać o każdej z osobna, ale że z recenzowaniem ostatnio u mnie ciężko, bo jakoś czasu brak, (a jeszcze mam wakacje, jak do pracy dojdą studia, to już w ogóle przestanę spać, jeść i czytać – dokładnie w tej kolejności) niestety tekst o pani Mayoral jakoś się odwlekł w czasie.
Pierwszą było „Jedno drzewo, jedno pożegnanie”, której tytuł niezwykle mi się podobał. Jak się okazało, zawartość dopasowała się do tytułu i teraz stwierdzam bez chwili wahania, że jest to naprawdę dobra książeczka – słowo „książka” trochę przeczy objętości. Króciutka opowieść Laury, która wraca na chwilę do swojego rodzinnego miasta i oczywiście dopadają ją wspomnienia. Wraca, żeby posadzić drzewko magnolii, co jest trzecim z symbolicznych osiągnięć, po urodzeniu dziecka i napisaniu książki, jakie planowała w życiu.
Sadząc magnolię przypomina sobie kilka chwil ze swojego życia w tym miejscu, kilka postaci, które miały na nią taki, a nie inny wpływ. I chociaż jej historia jest taka, jak miliony innych, coś w języku jakim posługuje się Mayoral, coś w jej komentarzach, które są jakby spokojnymi westchnieniami rezygnacji, przykuło moją uwagę na dłużej. Chciałabym mając pięćdziesiąt lat tak się godzić z własną przeszłością, jak robi to Laura, chociaż wcale nie dochodzi do wniosku, że jej decyzje z młodości były słuszne.
Następna, „Życie oddać i duszę” zaskoczyła mnie zgoła odmienną formą. Mayoral analizowała dziwny związek Amelii i Carlosa, jakby przeprowadzała analizę dzieła literackiego. W tle dodała trochę własnych historii, będących jakby komentarzem do omawianego tematu. Ale czytając nie mogłam się pozbyć ciągłego wrażenia tego chłodnego umysłu, który rozkładał Amelię i Carlosa na części pierwsze. Absolutnie to książce nie zaszkodziło, tylko czyta się to nie jak historię o miłości, a bardziej wnikliwy profil psychologiczny. Jednak „Życie oddać i duszę” nasunęło mi myśl, że chyba polubiłabym autorkę, gdybym kiedykolwiek poznała ją bliżej. Że chciałabym ją poznać i porozmawiać.
„Utajona harmonia” to typowa powieść. Blanca i Helena poznały się w szkole zakonnej, przyjaciółkami stały się z czasem i już do końca nimi pozostały. Książka napisana z punktu widzenia Blanki jest opowieścią o nich dwóch i życiu pełnym pomieszanych uczuć, które najprościej można by określić mianem „błędnego koła”. Jakby tę historię opowiedzieć, wyjdzie niezła telenowela, a jest wręcz przeciwnie. Blanka kocha ojca Heleny, a wszyscy mężczyźni, których Helena tak naprawdę pokochała, wolą Blankę. Uroczo. Gdyby wziąć pod uwagę punkt widzenia Heleny, może i by się miało wrażenie powtórki z „Mody na sukces”, ale spokojny racjonalizm Blanki sprawia, że cała ta historia staje się prosta. Ot, tak wyszło.
Chociaż „Utajoną harmonię” uważam za najgorszą z tych trzech przeczytanych przeze mnie książek, a od tamtych jest dwa razy grubsza, czytałam ją jednym tchem. Z dwoma poprzednimi nie poszło tak łatwo, mimo mojego zafascynowania jej sposobem pisania. Ot, taka śmiesznostka na zakończenie. Marina Mayoral na pewno jest warta zainteresowania, gdyż pisze książki inteligentne. Naprawdę, autorka wychodzi swoją prozą na kobietę niegłupią, błyskotliwą i ogólnie rozgarniętą. A to już niemało.
0 komentarze:
Prześlij komentarz