Co jest takiego w skandynawskich książkach, że brak słońca aż trzeszczy z każdej strony?
Wiem, że literatura skandynawska ma bardzo wielu zwolenników, ja jednak pozostaję wierna południowym krańcom Europy, Skandynawia jeszcze mnie nie przekonała.
Nie przekonali mnie również „Kochający na marginesie”.
Nie zrozumcie mnie źle – w sumie jest to dobra książka, nie zaprzeczę. Ale rzadko kiedy spotykam się z tym, żeby lektura aż tak zniechęcała do życia. I nie to, że każdy wątek rozpoczęty w „Kochających na marginesie” źle się kończy, bo tak nie jest. Niby ostatnie strony ślą nadzieję na przyszłość, ale jakieś to takie wszystko mocno osłabiające. Mnie przynajmniej, może brak mi jakiegoś genu, który uodpornia na tę szwedzką mentalność. Wstępnych narzekań dość.
Na pewno „Kochający na marginesie” przedstawiają całkiem interesującą galerię postaci, od depresyjnej i samotnej Bei – złodziejki, po równie depresyjną i samotną Sofię/Stefana – transseksualistę. A po drodze piękna Mirja, która marzy o karierze modelki, jej rodzice Rosa i Victor – właściciele kawiarni „Na marginesie”. Lekko psychiczny Jack – niespełniona miłość Bei. Oraz mój prywatny faworyt, Mans, kaleki muzyk, któremu na drodze do kariery stoi własna ułomność – nogi jak odwrócone ekierki. Oczywiście te wszystkie postaci i te, które pominęłam w powyższej wyliczance – mieszają się odrobinkę, wpływają nawzajem na swoje losy, popychają się nawzajem w różnych kierunkach. Zabawne jest to, jak niewiele im tak naprawdę trzeba, żeby zmieniali swoje życia. Znaczy inaczej, „Kochający na marginesie” to krótka książka i krótkie są ich historie, a więc krótko czekamy na zmiany. I właśnie to mi jakoś nie do końca przypadło do gustu, że Nilsson jakby wrzuca czytelnika w środek, między swoich bohaterów, nie daje się mu za bardzo do któregokolwiek bardziej przywiązać i bliżej poznać, bo już musimy każdemu zrobić papa. Musimy pożegnać się z każdym z bohaterów i jego krótką, zniechęcającą do życia historyjką. A wnioski? Życie jest do kitu. Inne? Hmmm, brak tolerancji i problemy z komunikacją międzyludzką to niezwykle nieoryginalny problem, wszędzie się pojawia. I nawet to, że w „Kochających na marginesie” od czasu do czasu komuś odbija, nie czyni tej książki bardziej „jakąś” – że tak głupim słowem określę ogólny brak charakteru, nastroju i czegoś jeszcze.
Ale jak zaznaczyłam na początku, ja po prostu nie do końca umiem wczuć się w tę skandynawską literaturę, nie do końca rozumiem ich sposób patrzenia na świat, taki do znudzenia poważny i zniechęcony. Według mnie brak im ironii. Brak im czarnego humoru. I zapewne brak im czegoś jeszcze, co by mnie jakoś do Skandynawii i „Kochających na marginesie” przekonało.
Wiem, że w tym momencie trochę wrzucam wszystko do jednego worka i wiem również, że prawdopodobnie nie przeczytałam wystarczającej liczby skandynawskich książek, żeby o skandynawskiej literaturze pisać, dlatego wrócę do samych „Kochających na marginesie”.
Ponure to. Trochę smutne, ale nie wzruszające w żaden sposób, po prostu tępo przygnębiające. Coś się dzieje w życiach kilku osób, trochę się kotłuje i cóż, wiele się nie zmienia. Myślę, że komuś bardziej zadomowionemu w szwedzkich książkach „Kochający na marginesie” mogą się bardzo podobać. Albo i nie…
Mnie w sumie nawet się podobało. Albo i nie. Sama nie wiem, przeczytałam bezboleśnie, szybko i nawet byłam ciekawa zakończenia. Ale dla mnie to wszystko jest zbyt poważne. Lekkiego zmrużenia oka zabrakło.
Może wcześniejsze książki pani Nilsson oferują coś więcej?
0 komentarze:
Prześlij komentarz