
I z okazji roztrąbionego wszem i wobec powrotu do szkoły przypomniałam sobie o mojej własnej podstawówce. Właściwie o jej bardzo wczesnych latach.
Nienawidziłam "Doktora Dolittle" i popłakałam się na "Psie, który jeździł koleją", a pierwszą lekturą, która wydała mi się w miarę ciekawa była "Awantura o Basię". Nie bardzo pamiętam te wszystkie książki, ale na pewno "Oto jest Kasia" przypadło mi do gustu znacznie bardziej, niż "Karolcia", chociaż i magicznym koralikiem nie gardziłam.
I te moje dziecinne preferencje przełożyły się idealnie na aktualne. Nie czytam książek o magii i zwierzętach, pierwsze mnie irytują (moja nieposkromiona potrzeba trzymania się rzeczywistości ustawia mnie na zdecydowanie straconej pozycji, kiedy kartkuję książkę o elfach i księżniczkach, baśniowość nigdy mi nie pasowała). Drugie powodują zbyt duże, tanie emocje, jako że zwierzęta budzą we mnie znacznie więcej litości, niż ludzie.

Cierpienie zwierząt jest jednym z nielicznych problemów, z którymi całkowicie sobie nie radzę.
Dlatego też wszelakie książki Curwooda o niedźwiadkach, czy właśnie "Doktor Dolittle", cokolwiek, w czym zwierzę jest bohaterem wzbudza we mnie zbyt wiele uczuć, żebym mogła spokojnie czytać. Może to głupie, ale tak już mam.
Zresztą z filmami jest to samo, "Uwolnić orkę", "Lessie, wróć!", "Czarny książę"... Istna galeria koszmaru w poranki z weekendów u babci, kiedy telewizja była zbieraniną strasznych filmów familijnych, koniecznie z jakimś zwierzakiem. Absolutnie nie mogę takich rzeczy oglądać.
Ale dygresję strzeliłam.
W każdym razie, z lektur dla dzieci pisałam już kiedyś o "Poczwarkach wielkiej parady" Haliny Auderskiej, chociaż to może już nie dla dzieci, bardziej młodych panienek. Dopisałabym do tej listy jeszcze kilka naprawdę dobrych i uroczych książek, które czytane były kiedyś. W polskiej literaturze powstało przecież tyle fantastycznych książek dla dzieci i młodzieży, to nie tylko Niziurski, Szklarski i Siesicka. a dzisiaj chyba zostały przygniecione "Harrym Potterem" i pochodnymi.
Mnóstwo czytałam jako dziecko z tego prostego powodu, że nie miałam ani rodzeństwa, ani telewizji. Jedynie zabawki i książki, z tym że tych drugich sporo więcej. I naprawdę mogłabym recytować tytuł za tytułem, odgrzebując coraz to kolejne. Głównie polskie książki, to jasne, skoro większość moich dziecięcych lektur wydana była przed 1990 rokiem, ale oczywiście pamiętam też zagraniczne. A jednak największy sentyment mam do naszych.
No i do "Dzieci z Bulerbyn".
"Klimek i Klementynka" Marii Kruger, książka, której już wieki nigdzie nie widziałam, a kiedyś kochałam ją bardzo, chociaż już teraz słabo pamiętam o czym była. Majaczy mi się tylko obraz budowy jakichś okopów, czy wałów w mieście, znaczy zapewne były to czasy wojny, i bliźnięta plączące się po jakimś młynie, prowadzące śledztwo.
Oczywiście Adam Bahdaj, "Podróż za jeden uśmiech", "Wakacje z duchami", "Kapelusz za sto tysięcy", "Do przerwy 1:0", "Telemach w dżinsach", "Stawiam na Tolka Banana", "Piraci z Wysp Śpiewających"... Dobra, tyle pamiętam, że czytałam i z wielką chęcią cofnęłabym się w czasie, żeby przeczytać od nowa.
Albo jeszcze Hanna Ożogowska i "Dziewczyna i chłopak, czyli Heca na czternaście fajerek", "Ucho od śledzia" czy... O, "Złota kula", "Chłopak na opak", "Głowa na tranzystorach" i "O ślimaku, co pierogów z serem szukał".
Odkryłam właśnie, że istniała seria wydawnicza "Klub siedmiu przygód" Naszej Księgarni, nie tylko polskie książki dla młodzieży. I "Długi deszczowy tydzień" Jerzego Broszkiewicza, wydany w 1966 i wznowiony w 1991 roku, który mam, zapewne jedno z ostatnich wznowień, które ukazało się w tej serii. "Ząb Napoleona" Minkowskiego! Też stoi, zapomniałam nawet, że takie coś było. Przeglądam właśnie tę stronę i coraz szerzej się uśmiecham, bo sporą część tych książek czytałam, a również pozostałe bym w ciemno czytała.
Ewa Nowacka, Wiktor Zawada ("Kaktusy z Zielonej Ulicy", które przeczytałam w tym roku na nowo i z zaskoczeniem stwierdzam, że da się to czytać mimo upływu lat), Seweryna Szmaglewska... To jest bardzo szeroka rzeka wspomnień, której końca nie widzę.

Dobrze, pora zakręcić zawór i uciąć w tym miejscu potok słów, który wyszedł mi przypadkiem, jako że docelowo miałam napisać o obejrzanym wczoraj filmie. Ale w radiu usłyszałam coś o liście lektur i pierwszym września, i tak już poleciało.
Jeżeli dobrnęliście do tego zdania, jesteście dzielni.
A ja teraz będę musiała być równie dzielna i wrócę do pracy, zamiast zaszyć się na jakimś drzewie z jabłkiem i "Paziami króla Zygmunta". Ale już wiem, co będę czytała przy kolacji.
Rys. jelenia ze strony Cherry Orchard Studio.
Nie żeby mnie urzekł pięknem, ale potrzebowałam jelenia.