„Może się wydać dziwne, że pisarka, która miała tak duże poczucie humoru, nie umiała przyjąć wobec ludzi czy zdarzeń postawy szyderczej. Nie wynikało to z jej szacunku dla osoby ludzkiej – potrafiła osobą ludzką gardzić, a jej cechy wyśmiewać. Nie potrafiła jednak z niej szydzić. Nie miała tego cennego dla pisarza daru prowokującej przewrotności, którym tak skąpo obdarzeni zostali wiktorianie, a tak szczodrze pisarze osiemnastowieczni.”Tak o Charlotcie Brontë napisała Anna Przedpełska-Trzeciakowska, autorka bardzo obszernej i świetnie napisanej biografii rodziny Brontë, „Na plebanii w Haworth”. Książki, mam wrażenie, blogowo tłumnie chwalonej i recenzowanej już od jakiegoś czasu. Ale ja tu od razu do sedna, a przecież Liritio i szybkie przejście do meritum to się nie godzi!
„Na plebani w Haworth. Dzieje rodziny Brontë.”, Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2010r., str. 379.
Jedną (jedyną chyba) z zalet chorowania jest zastrzyk wolnego czasu. Można czytać! Oglądać! W sumie, najchętniej można spać, ale załóżmy, że w chorobie się ukulturalniam. Tak naprawdę zaczęło się od pożyczonej dla mnie „Villette” C. Brontë, której nigdy nie czytałam, mimo sporego sentymentu do trzech sióstr. Początkowo zniechęcała mnie mało wartka akcja, mało zachęcająca bohaterka – bezpodstawnie, ale uporczywie przez pierwsze rozdziały trzymało się mnie skojarzenie z „Pollyanną”, której szczerze nie lubię – jednak w pewnym momencie Lucy i ja złapałyśmy wspólny język, dalej poszło szybko i teraz cierpię niewątpliwie, bo mądry C. pożyczył jedynie pierwszy tom. Cudny pomysł.
Na fali tęsknoty za dalszym ciągiem „Villette” wpadłam (nie po raz pierwszy) w bronëtańską fazę, wygrzebałam z regału porzuconą kiedyś (młode Liritio, to głupie) „Na plebanii w Haworth” i tym razem wpadłam w tę książkę po uszy. Stąd też wybuch nagłej chęci odświeżenia nieco zaniedbanego bloga, koniecznie siostrami z Haworth, koniecznie...
„Villette” jeszcze połowa przede mną, więc na razie pominę te wrażenia, ale przecież innych, znacznie wcześniejszych mam sporo (spokojnie, niektórych Wam oszczędzę, jakaś selekcja musi mieć miejsce). Ileż to już razy napisałam, że „Wichrowe Wzgórza” wyczytałam w każdą stronę, prawie wspak? Sama siebie w kostkę kopię, że to tylko krótkie słowa, bez stosownego rozwinięcia z mojej strony. Przyjdzie niebawem na to czas, tym razem bez zwłoki. Bez aż takiej zwłoki.

Nie będę ukrywała, nigdy nie wnikałam bardziej w prawdziwe oblicza sióstr Brontë, zadowalało mnie własne (mylne bardzo) wyobrażenie, w którym traktowałam trzy siostry niczym te trzy wariatki z czyjegoś strychu. Szczególnie najdroższą moją Emilię bez zbytniego zastanowienia sportretowałabym z mrokiem szaleństwa w oku, błąkającą się wśród wrzosowisk.
Tutaj "Plebania w Haworth" oświeciła mnie w stopniu wystarczającym, rzetelność autorki jest godna podziwu: brak naleciałości jej własnych opinii, jest wielostronnie, uważnie i logicznie. Mnie to bardzo odpowiadało, podejście "wydajemisię" jest biografa niegodne, a karygodnie często praktykowane.

Charlotta jest więc portretem w miarę pełnym i jej dotyczy największa części książki Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Napisać, że Charlotta wydała mi się męczącą histeryczką będzie stwierdzeniem bezczelnym i na wyrost. Ale nieprzystosowanie sióstr do świata "prawdziwego" jej najdłużej dawało się we znaki i najwierniej zostało opisane, a nie czyta się o jej dramatach i problemach bezboleśnie. Z jednej strony współczucie ściska serce, z drugiej następuje bezlitosne wzruszenie ramion, Charlotta staje się postacią fikcyjną, a przecież była małą kobietką z krwi i kości. Napisane jest w tej pokaźnej biografii, że postacią fikcyjną stawała się już za życia, jak ponuro musiało to świadczyć o jej życiowej sytuacji. Do tego nie trzeba już znajomości wszystkich nieszczęść spadających na tę rodzinę.
Emilia, raczej duch, słabo uchwytna postać za mgłą. Żelazna wola, męski charakter? Najbardziej, nazwijmy to, aspołeczna z czwórki rodzeństwa. Zamknięta w domu na własne życzenie, samotna na wrzosowiskach, panna bez wykształcenia, bez wiedzy o świecie, bez doświadczeń. Zadziwiająca jest więc ponura kreacja pozornie skromnego umysłu, jaką są "Wichrówe Wzgórza". Jak musiały biec jej myśli, w jakiej głowie rodzi się taka opowieść, jakim cudem? Niepokojąca wyobraźnia, niepokojący charakter, kiedy dodamy to, jak niewiele o Emilii wiadomo, spokojnie można spuścić własne złudzenia ze smyczy i niezliczone jej przypisywać charaktery i zamiary.
Ale niewiele warte są wnioski budowane na niepewnym gruncie, dlatego też w "Na plebanii w Haworth" Emilii mało, raczej wzmianki. Ale doceniam bardzo wysiłek, jaki został włożony w spójne skonstruowanie nawet tych wzmianek, na wydobycie ich z zakamarków, otrzepanie z kurzu i ułożenie w jednolitą całość pozbawioną pobożnych życzeń i cudzych wymysłów.

Po połknięciu "Na plebanii w Haworth" wniosków garść, po części powyżej. Jeszcze ojca, pastora mi mało. O nim też zapewne niełatwo informacje zebrać, ale tutaj niezdrowa ciekawość mnie pcha do lektury innej biografii sióstr Brontë, chciałabym naturę tego człowieka uchwycić, o ile to możliwe. Anglikański pastor, który przeżył swoją żonę i wszystkie dzieci, głosił dobre kazania, strzegł swoich zasad pilnie. Przecież on również sam w swojej plebanii życie spędzał, wrzosowisk sąsiadem był, było nie było, z dziećmi kontakt miał, na ich niekonwencjonalny rozwój jakoś wpływał... W wersji Przedpełskiej-Trzeciakowskiej był to człowiek szlachetny, tolerancyjny, wierzący, ale tutaj autorka ma pytania. Ja też mam, pastor Brontë jednoznaczny się nie wydaje.
Co wyczytane o siostrach, na razie wystarczy, do przyswojenia trochę jest. Trzy panny Brontë, nieśmiałe, smutne, odizolowane, nieprzystosowane, ale szaleństwa w tym nie ma. Pełne wyobraźni, w symbiozie z rodzeństwem wychowane, od najmłodszych lat w światach równoległych, tylko jednym prawdziwym. Czas trzy wariatki ze strychu wyrzucić i przenieść je do oświetlanej płomieniem kominka kuchni, zmyć szaleństwo z twarzy i tam już panny Brontë zostawić, gdzie skrobią sobie drogę do sławy, której może wcale nie pragnęły.