piątek, 6 sierpnia 2010

"Skandalista Goffman", Jonathan Tropper.

Cóż mogę poradzić, że mimo wszystkich niedociągnięć, których istnienia nie można pominąć, książki Troppera czytam jednym tchem? Moja skromna osoba jest jego idealną grupą docelową i ciężko mi odnieść się do "Bush Falls" (polski tytuł troszeczkę mnie boli) obiektywnie, z dystansem, jakbym nie była mną. Jakbym była kimś innym, kogo spokojnego uśmiechu nie zastępuje głupi wyszczerz, kiedy styka się z czarującym, niepoprawnym dupkiem z książki Toppera.

Joe Goffman najpierw elegancko obsmarował swoje rodzinne miasto w książce, która przypadkowo stała się bestsellerem, a potem została jeszcze na dodatek zekranizowana. Nie, żeby nie miał powodów do napisania pełnej wyrzutów, nieobiektywnej, uderzającej w wiele osób książki. Natomiast nie jest to czyn do końca społecznie rozumiany. Pisząc "nie od końca" mam na myśli w ogóle - pierwsze co spotyka Goffmana po powrocie do Bush Falls, to rzut mlecznym koktajlem w twarz.
Jak sam Joe napisał o sobie:
"W kwestii alienacji jestem czymś w rodzaju chodzącego cudu."

Tropper ma talent do pisania realistycznie, z ironią i dystansem (mówiłam, że jestem jego perfekcyjnym odbiorcą) na depresyjne tematy, zmieniając je w coś, co po prostu ma miejsce i należy się z tym godzić. Najlepiej z krzywym uśmiechem.

Akcja teraźniejsza jest przetykana wspomnieniami z młodości dotyczącymi kiepskich relacji z ojcem, samobójstwa matki, przyjaźni z liceum, pierwszej miłości i tragedii, która rozegrała się w Bush Falls tuż przed wyjazdem Joego do Nowego Jorku.
Brzmi ponuro, a rzeczywistość, którą Joe zastaje po powrocie nie jest dużo weselsza. I gdyby opowiedzieć kolejne wydarzenia, zapewne wyszłoby na to, że brak w niej radości. A przecież jest dokładnie odwrotnie, ja przy "Bush Falls" śmiałam się dużo i długo, kiedy kolejni bohaterowie z wdziękiem komentowali otaczającą ich rzeczywistość. Chociaż również przy niektórych stronach byłam jak najdalsza od śmiechu.

Nie wiem, dla mnie książki Troppera to nie tylko lekka, zabawna lektura, którą można pokonać w jeden dzień, odłożyć i zapomnieć. On wprawia mnie swoim pisaniem w nastrój spokojnego przyzwolenia na kolejne pomysły świata, jakby nagle przypominał mi, że co by się nie działo, jutro jest kolejny dzień. I chociaż może Wam to wyglądać na dorabianie sobie z nudów filozofii do książeczki pełnej ironicznych komentarzy i niczego więcej, mam wrażenie, że jednak owo "więcej" w niej jest.

Niestety jest również jedno "ale", zastanawiam się mianowicie, ile jeszcze książek Troppera dam radę przeczytać, skoro wszystkie są do siebie podobne? Główny bohater jest ciągle taki sam, problemy rodzinne, motyw przełamywania własnej alienacji, śmierć i gdzieś w tle echo miłości. "Jak rozmawiać z wdowcem" czytałam już jakiś czas temu, "Bush Falls" niedawno i niecierpliwie czekam na więcej, chociaż mam wrażenie, że z każdą kolejną książką mogę być coraz bardziej znudzona.
Ale na razie hulaj dusza, piekła nie ma, kolejną książkę Troppera mam zamiar połknąć równie szybko co dwie poprzednie.

1 komentarze:

Tucha pisze...

"Jak rozmawiać w wdowcem" czeka na półce, ale coś mi się wydaję, że ja również zostanę jego wielbicielką :)

Prześlij komentarz