poniedziałek, 22 lutego 2016

"Nienawistna ósemka", reż. Quentin Tarantino

Tarantino i mnie niewątpliwie łączy gust do mężczyzn, że tak jakby niefortunnie zacznę.
Michael Madsen, Kurt Russell, Demián Bichir... Liritio nie trzeba więcej mówić. A tu jeszcze Tim Roth, i tylko Steve'a Buscemi brakuje, żeby móc ładnie uznać, że Tarantino wraca do korzeni. 

Tyle, że nie wraca, i nie wiem czy to dobrze. Trochę dlatego, że "Wściekłe psy" niezmiennie były i pozostają moim ulubionym (nawet przez wielkie "U") filmem Tarantino. Wszystkie lubię, wszystkie mi się podobają, ale jednak "Wściekłe psy" to radość i sentyment, i film zupełnie w moim guście. Widzicie, Tarantino jest zręcznym i wdzięcznym reżyserem z jajami, ale przede wszystkim jest przedobrym scenarzystą. 

"Nienawistna ósemka" to w sumie trzy sceny na krzyż. Z przerywnikiem. Trzy sceny rozpisane na trzy godziny, i nie czarujmy się, reżyser zamienia się w fanboya, a to nie zawsze jest dobre. Tyle, że Tarantino ma wdzięk i wizję, co sprawia, że wiele mu wybaczam.

Na przykład, rozpisanie Tima Rotha na rolę za bardzo przypominającą manierę innego aktora.
I można się kłócić, że Roth zagrał sam, ale nie. Żeby Tim Roth, którego Liritio nieco kocha, kojarzył się z Hansem Landą, który jest rolą piękną i jednorazową... Nie.
I te monologi! Jakkolwiek, jeśli ktoś ma je przedstawiać, na pewno Samuel L. Jackson nie jest złym wyborem, ale bez przesady.
Przez "Nienawistną ósemkę" przebiła się tendencja w złą stronę, mianowicie, brak selekcji, zacięcie wieszcza i kilka nieco sporych luk. Miałam wrażenie, że dałam Tarantino palec, a on wziął całą rękę. Na trzy godziny. Bez litości.

Może lekka irytacja stąd, że wojna secesyjna nie jest moim tematem, a "Nienawistna ósemka" jest bardziej sztuką teatralną niż westernem. Muzyka wspaniałego Morricone swoje dodaje, ale nadal, klimat jest mocno nierówny. Sceny wyłącznie muzyczne są jednymi z najlepszych - pyski koni z początku i krzyż na drodze, wbijanie kołków w śnieżycy...
Co najmniej dobre, "Nienawistna ósemka" trochę wpada w tony rozprawki szkolnej (bardzo dziwnej rozprawki), a konwencja zamkniętego pokoju przywołuje ten niedościgniony wzór "Wściekłych psów". "Nienawistnej ósemce" zdecydowanie brak celności tego pierwszego filmu.

Kurt Russell w roli Johna Ruth jest cudowny, ale jeśli chodzi o westerny, jego rola w "Bone Tomohawk" ma znacznie lepszy wydźwięk. Nie jest lepsza sama w sobie, Ruth jest świetnie zagrany. Więcej nawet, Russell i Goggins to najjaśniejsze (prawie) punkty z całej Ósemki, ale "Bone Tomohawk" jest po prostu lepszym filmem, jakkolwiek może nie są specjalnie porównywalne.

Właśnie, Walton Goggins, co by nie mówić, rola najlepsza - fajnie jest, kiedy bohater przechodzi chociaż minimalną przemianę. A szeryf in spe, Chris Mannix, zdecydowanie ewoluuje. I na swój sposób "Nienawistna ósemka" jest historią naiwnego zapaleńca, który nabiera rozumu. Dość drastycznie, ale nabiera, a Goggins potrafił pokazać, jak owe nabieranie przebiegało, i jak bardzo może być bolesne.
Skoro już mówimy o przemianach, "Nienawistna ósemka" jest filmem statycznym do potęgi, co świetnie obrazuje pełnoprawny, ciekawie skonstruowany bohater, który nie rusza się z fotela. W ogóle. 

Jako, że to film Tarantino, smaczków nie brak. W tym temacie Bichir gra skrzypce pierwsze, przede wszystkim nazywa się Bob. I ma wielkie futro, i jest milczącym Meksykaninem. Podejrzanym Meksykaninem. I gra jednym palcem "Cichą noc". Z błędami. Nie jestem pewna, czy jest w tym filmie lepsza scena niż ta właśnie z "Cichą nocą" w tle.

Drugimi skrzypcami od smaczków może byłby woźnica, O.B. (James Parks), odmarzający przy kominku i we wspaniałym kapeluszu. Ale w "Nienawistnej ósemce" Michael Madsen odwiedza matkę.
Mimo że odkąd Madsen tańczył z brzytwą w rytm "Stuck in the middle with you", nic lepszego już zapewne w jego wykonaniu nie zobaczę, niezmiennie jest moim ulubieńcem. Tutaj też, z zielonym cukierkiem w buzi i kiedy pyta, gdzie u diabła jest Nowa Zelandia... Radość.

Zastanawiacie się, czy o kimś nie zapominam? Najlepsze, na koniec, a nie można opowiadać o "Nienawistnej ósemce" bez zauważenia, że Jennifer Jason Leigh jest fantastyczna. Daisy Domergue, od której wszystko się zaczęło, przypięta do Johna Ruth, obita i ciągana w tę i z powrotem, w drodze na stryczek. Jeden kapelusz można z głowy zdjąć za wszystko, co Tarantino dla niej napisał, a drugi, za wszystko, co Daisy nam przekazuje bez słów. A wiele okazji do rozmowy ona akurat nie ma. I chyba mogłaby dostać tego Oscara, chociaż nie dostanie.

Czyli nie jest tajemnicą, że moim zdaniem "Nienawistna ósemka", mimo bycia generalnie dobrym filmem, w skali Tarantino mnie nie powaliła. Niemniej, miejscami jest genialna, Jennifer Jason Leigh i Walton Goggins zasługują na uznanie dodatkowe, a western i Tarantino wydają się spinać na tyle, żeby mieć nadzieję na dalsze (oby nieco krótsze) kontynuacje w gatunku.

Tylko że Liritio tęskni za lekkością i sprytem jego pierwszych filmów, która zaczęła ustępować miejsca rozmachowi i konwencji gdzieś w okolicach "Kill Bill'a". Chociaż nie mnie oceniać rozwój twórczości, chciałabym zobaczyć znowu scenę równie prostą i równie dobrą, co początkowa jadłodajnia ze "Wściekłych psów". Co nie będzie mi zapewne dane i też można z tym żyć, Tarantino ma swój urok, niezależnie.

Ale jemu Oscara dadzą. Prawda?



PS. Czy nie sądzicie, że kariera Channinga Tatuma zaczyna interesująco się toczyć?

0 komentarze:

Prześlij komentarz