Z książkami Vargasa Llosy jest ten problem, że ich akcja nabiera prawdziwego tempa gdzieś w okolicach 3/5 lektury, czyli dla kogoś, kto spotyka się z autorem po raz pierwszy, zdecydowanie zbyt późno. „Święto Kozła” nie odbiega bynajmniej od tego schematu i w związku z tym nie polecałabym tej książki na początku przygód z pisarzem.
„Święto Kozła” jest historią o nienawiści i tragedii, jaką sprowadza na każdy naród dyktatura – tak można by to określić w skrócie.
Tytułowy Kozioł, Rafael Trujillo, dyktator Republiki Dominikańskiej żył w pierwszej połowie XX wieku i został zamordowany w 1961 roku. Vargas Llosa w swojej książce przedstawia jego rządy z trzech różnych punktów widzenia.
Na początek poznajmy Uranię Cabral, córkę byłego poplecznika Trujillo, który popadł w niełaskę Generalissimusa i nigdy nie dowiedział się, dlaczego. Kobietę prawie pięćdziesięcioletnią, która po ponad trzydziestu latach pod wpływem nagłego impulsu wraca na Dominikanę na krótki czas. Wspomnienia Uranii dotyczące tragedii, jaka rozegrała się z jej udziałem na dwa tygodnie przed zamordowaniem Kozła, wyjaśniają niegasnącą nienawiść córki do ojca i całkowity brak kontaktu z rodziną oraz krajem przez długie lata.
Druga część narracji prowadzona jest przez poszczególnych spiskowców na życie Trujillo, ich historie, które w dłuższym lub krótszym czasie doprowadziły tych ludzi do konspiracji i wreszcie tak oczekiwanego zabicia dyktatora.
Trzeci punkt widzenia, czyli straszny Kozioł. Varags Llosa pokazuje nam ostatnie tygodnie rządów Rafaela Trujillo z jego własnej strony. Siedemdziesięcioletni Generalissimus jest przedstawiony jako człowiek szalenie charyzmatyczny, okrutny i zmęczony swoimi rządami. Przepełniony niechęcią do własnej rodziny, która zawodzi go na całej linii, zajęty gierkami politycznymi z oddanymi sobie – czy to ze strachu, czy to z fanatycznego uwielbienia – najbliższymi pracownikami. Umiejętnie przeplatając te trzy tory narracji Vargas Llosa wciąga nas w utkany z miliona nitek świat terroru oraz jego krwawy koniec. Niestety wciąga nas, bardzo powoli i zanim mu się to uda, część może już podziękować za lekturę.
Moim zdaniem jednak warto w „Święcie Kozła” przeboleć powolnie rozwijającą się akcję i spokojnie dotrzeć do momentu, który nas wciągnie – a dzieje się to prędzej lub później, zależnie od czytelnika – bowiem Vargas Llosa spisał historię tej dyktatury, która nie różniła się zapewne od innych reżimów – z ogromną precyzją i dbałością o szczegóły, a przede wszystkim pokazał różne drogi do nienawiści, na której opiera się przecież cała historia. Tę rodzącą się ze strachu, tę młodzieńczą i zapalczywą, tę, która trwa długie lata i tę, którą spowodowały nieszczęśliwe koleje losu. A każda z całkiem różnych przyczyn tego jednego, destrukcyjnego uczucia, spowodowana jest w sumie przez człowieka, który wpłynął na życie tak wielu.
„Święto Kozła” jest dobrym studium tego, co niesie ze sobą władza i terror, czyli zaślepienia i fanatyzmu, spisków, zawiści, niesprawiedliwości, agresji, gniewu i tego wszystkiego, co najgorsze wyzwala się w człowieku. Ale również tego, co nie tylko w Ameryce Południowej, ale i na całym świecie, napędza konspirację, czyli nadziei na zmiany i odwagi, która bierze się z wyczerpania, kiedy człowiek nie może już dłużej wytrzymać w reżimie i jest gotów na wszystko.
0 komentarze:
Prześlij komentarz