Kiedy piszę o książce, która bardzo mi się podobała, czuję się równie niezręcznie, co w przypadku pisania o bardzo znanej wszem i wobec literaturze. A nawet gorzej, bo nigdy nie mogę pozbyć się niepewności, że nie umiem naprawdę przekazać jej wartości i niesamowitego wrażenia, jakie na mnie zrobiła. Dlatego zbiór autobiograficznych esejów Herty Muller miałam na początku w ogóle na blogu przemilczeć. Jednak potem uznałam, ze może kogokolwiek zachęcę do poznania tej autorki, a jest tego niezaprzeczalnie warta.
Herta Muller, urodzona w Rumunii pisarka pochodzenia niemieckiego, została z kraju wypędzona, tak samo jak za komuny wiele innych osób opuszczało granice swojej ojczyzny w obawie o własne życie i zdrowie psychiczne. Kolejne jej eseje wprowadzają nas w życie autorki, głównie jeszcze zanim opuściła Rumunię. Dzieciństwo spędziła w małej wsi, rodzina, w której każdy dźwigał swój bagaż nieszczęścia. Dziadek bankructwo, które przyszło z socjalizmem, babcia śmierć syna na wojnie, matka obóz pracy, ojciec przeszłość ss-mana. Potem przeniosła się do miasta, do szkoły, gdzie zaczęła pisać i tym samym stała się groźna dla systemu. Jej krąg przyjaciół był oporny, Herta także była oporna i system ich niszczył, oczywiście całkiem skutecznie . Ale myśl tej recenzji nie miała się skupiać na treści, treść jest mniej istotna od formy przekazu w książce. A przekaz autorka stworzyła niezwykle silny.
Nie spotkałam się jeszcze nigdy z pisarką, która w tak precyzyjny sposób używałaby słów, dla przekazania emocji towarzyszących jej w życiu. A w przypadku Hery Muller były to silne, skomplikowane emocje. Ponieważ książka była pisana po latach, a więc z dystansem, jeszcze bardziej spotęgowane jest wrażenie tego chłodu emocjonalnego, który wynika ze strasznej precyzji, z jaką opisała strach, zaszczucie, rozpacz, żal i pogoń za chwilami spokoju, nieodmiennie związane z prześladowaniami i terrorem. „Król kłania się i zabija” nie przekaże czytelnikowi ani jednego zbędnego słówka, które zepsułoby moc zdania, które rozmiękczyłoby wyrazistość tekstu. Język Muller jest prawie że zakodowany, używa słów, których siły większość czytelników zapewne nie jest w stanie pojąć, w tym ja. Częściowo zapewne z powodu tłumaczenia, ale głównie dlatego, że ma zupełnie inny sposób myślenia i nie wniknie całkowicie w każdą przenośnię. Jednak częste gry słowami, układnie wierszy z wycinanych z gazety wyrazów, pocztówki zaszyfrowane jednym zdaniem, analizowanie języka, to wszystko trzeba postarać się pojąć, odczytać prawidłowo. Dla autorki, jak zresztą napisała w jednym z rozdziałów, słowa były jedyną bronią, tym co pozwalało jej walczyć z terrorem. Ale z drugiej strony za słowa tak łatwo było stracić głowę, także używa ich oszczędnie i w określonym celu. Jej teksty są prawie „najeżone” zdaniami z silnym przekazem, ogromnym, często wielowymiarowym znaczeniem i ja musiałam się skupić za każdym razem kiedy wracałam do książki po przerwie, żeby czytać i rozumieć każde słowo, każde zdanie. Bo rozumieć jej książkę naprawdę warto i zostawia po sobie ogromne wrażenie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz