Należę do tego głupiego gatunku ludzi, których nudzi większość starych filmów. Już kiedyś chyba o tym wspominałam. Prawdopodobnie jest to kwestia tempa, a może statycznego obrazu? Nie znaczy to, że nie lubię filmów sprzed lat, tej sławnej „klasyki”, ale większość starszych obrazów z łatwością biją na głowę młodsze filmy.
Tylko proszę, nie uważam za film „stary” produkcji końca lat 80tych. Mam na myśli kino czarno białe i początki kolorowego.

Taki Hitchcock na przykład, w czym leży jego geniusz, którym został okrzyknięty?
Czytałam jego biografię jakiś czas temu („Alfred Hitchcock, życie w ciemności i pełnym świetle”) i uznałam ją za równie monotonną, co większość jego filmów. Chociaż nie da się zaprzeczyć, że osobowość reżysera można uznać za intrygującą, nie należy on do tego typu ludzi, którzy budziliby moje wielkie zainteresowanie, że o sympatii już nie wspomnę.
Weźmy chociażby najsławniejszy jego film – „Psychoza”. Wynudziłam się za wszystkie czasy. Podobnie rzecz miała się z „Ptakami” i „Północ - północny zachód” – chociaż z tym filmem wiążę bardzo miłe skojarzenie z „Arizona Dream” Kusturicy, ale o genialnym „Arizona Dream” innym razem.
Ostatnimi czasy było lepiej, kiedy rok temu trafiłam na „Urzeczoną” z Gregorym Peckiem i Ingrid Bergman.
A potem C. dowiedział się, że nie doceniam Hitchcocka wcale a wcale, westchnął i orzekł „głupia kobieto, obejrzyj „Okno na podwórze””.
Głupia kobieta obejrzała i odszczekuje – Hitchcock nakręcił bardzo dobry film.
Zacznijmy może od garderoby Grace Kelly… No dobrze, żartuję, ale na marginesie można zaznaczyć, że ucieszyłam się dwa razy, po raz pierwszy w początkowych minutach, sukienką Kelly właśnie. I po raz drugi, kiedy oglądałam napisy końcowe i pokonywałam przemożną chęć zaczęcia od początku.
Przede wszystkim, film zrobiony tak prosto z tak świetnym efektem zasługuje na podwójne pochwały. Reporter na wózku inwalidzkim (James Stewart, którego ostatnio nie lubię, ale uznajmy, że akceptuję jego talent) przez lornetkę podgląda z nudów swoje sąsiedztwo. I wydaje mu się, że w jednym z okien naprzeciwko coś poszło źle.
Już sam pomysł obserwacji sąsiadów ma swoją intrygującą stronę. Kiedy spojrzę w okna bloku naprzeciwko mojego balkonu, bardzo często ułamkiem sekundy zahaczam o czyjąś prywatność. Światła w oknach są bezlitosne, wszystko widać, jak na dłoni, idea wkradania się w cudze życia sama przychodzi do głowy.
Tak, wiem, że w "Oknie na podwórze" liczy się morderstwo. Ale drobne obserwacje życia sąsiadów, poza głównym wątkiem, są równie interesujące, co kryminalna intryga.
Jest też drobny, nieważny romansik, większą część filmu pochłania jednak odpowiedź na pytanie "co też mogło się wydarzyć naprzeciwko?"
Polecam wszystkim fanom (których 99,9% zapewne już ten film widziała), a także nie-fanom, takim jak ja, bo szkoda by było nie zobaczyć tak dobrego filmu.
Idąc za ciosem dorwałam się do "Rebeki". I niestety wróciłam do starych westchnień, że długie, nudne i nic się nie dzieje. Ale i tak "Rebeka" nawet mi się podobała, jednak bardziej chyba z sympatii do książki.
Mało mroczny był ten film i jedynie pani Danvers dorównała swojej książkowej odpowiedniczce.
Max (Laurence Olivier) wydaje się zbyt nijaki do tej roli, ani kropli szaleństwa nie ma w tym człowieku. Młoda pani de Winter (Joan Fontaine), zagrana sztucznie (ale to chyba specyfika dawnego aktorstwa, ta teatralność ról), wydaje się po prostu za mądra do tej roli. Chociaż nie, źle, może połączenie inteligencji z pewną powagą sprawia, że trudno utożsamić Fontaine z tą młodą gęsią, którą grała. Doskonale potrafię sobie natomiast wyobrazić w tej roli Vivien Leigh (nie dostała roli, ale gdzieś w internecie są dostępne materiały z przesłuchania), która w "Przeminęło z wiatrem" udowodniła, że umiałaby przybrać wystarczająco naiwnie zdziwiony wyraz twarzy. A i filmowi dodałaby trochę ikry.
"Rebeka" się dłuży, nie ukrywam. Za mało Manderlay - w sensie domu, służby, znaków dawnej pani de Winter w każdym kącie - za mało bardzo dobrej pani Danvers (tak, jej zdecydowanie mogłabym się przestraszyć), za mało mrocznego ducha Rebeki, a zdecydowanie zbyt dużo nowej pani De Winter, która ze sztucznie przestraszonym wyrazem twarzy wpatruje się w... W różne elementy scenografii. I za dużo nudnego Oliviera, dlaczego to on właśnie dostał tę rolę, spośród tylu lepszych kandydatów?
Ale oczywiście obejrzeć się da, jak najbardziej, może rączka by mi trochę zwiędła przy słowie "polecam", ale na pewno nie odradzam. Szczególnie nieco bardziej odpornym na styl starego kina.
Co do książki Daphne du Maurier, czytałam ją dawno i nie do końca pamiętam swoje wrażenia. Chyba mi się podobała, szczególnie, że wydaje mi się, że czytałam ją w kontekście prawie że gotyckiej powieści grozy. Możliwe jednak, że sama "dorobiłam" trochę nastroju w tej książce i gdybym przeczytała ją teraz, najprawdopodobniej młoda pani de Winter zdenerwowałaby mnie nieprzytomnie.

I jeszcze co do powieści grozy, zachwalę krótko "Tajemnice zamku Udolpho" Ann Radcliffe. Coś pięknego - książka napisana w roku 1794, miejscami wspaniale klimatyczna, burze z piorunami, tajemnicze trupy porozkładane za każdym rogiem, straszny czarny charakter i piękna dziewoja. Cudeńko. Oczywiście można by tę książkę czytać z powagą godną wytrawnej czytelniczki (ew. czytelnika) z dawniejszych czasów, wtedy z koniecznym grymasem grozy na twarzy. Ale nie sądzę, żeby obecnie ktokolwiek przebrnął z powagą przez "Tajemnice zamku Udolpho" - radzę czytać tę powieść jak "Trędowatą", wyłącznie dla radosnej przyjemności.
Chociaż Ann Radcliffe stworzyła książkę znacznie inteligentniejszą, niż Mniszkówna, ale z drugiej strony powaga bijąca z każdej strony "Tajemnic zamku Udolpho" wywołuje uśmiech natychmiastowy.
I jest wiosna! Na razie jest, podobno ma jeszcze wrócić śnieg z deszczem, ale ja na razie udaję, że w to nie wierzę.
Także jeszcze raz, małym chórem, jest wiosna!