wtorek, 30 marca 2010

"Niebezpieczne związki", reż. Stephen Frears.

Nie napiszę, jakie były słowa, które przychodziły mi na myśl po odkryciu, że mój cudowny i ukochany laptop zamknął się w sobie i ma mnie gdzieś. Chwilę (ha, ha, tydzień) zajęło mi przywołanie go do porządku, a że w międzyczasie nie osiwiałam, to jedynie cud (albo całkiem niezła kondycja włosów). Już nie wspominam o jakiejś muzyce, czy innych bzdurach, ale moja praca! Tak, momentami miałam ochotę walić głową w ścianę. Na szczęście miły pan z serwisu tylko raz wspomniał o wymianie dysku - zapewne mój wyraz twarzy przekonał go, że jeśli chce nadal żyć w zdrowiu, powinien naprawić to tak, żeby wszystkie dane ocalały. I proszę, oto mam kochanie moje z powrotem, nic nie straciłam, a instalowanie wszystkiego od początku było naprawdę świetną zabawą...

To teraz do rzeczy: John Malkovich i dlaczego go kochamy - tak, Wy też go kochacie, nawet jeśli jeszcze nie zdajecie sobie z tego sprawy.

Jestem wdzięczna Inez, że jakiś czas temu obudziła we mnie ochotę na zobaczenie "Niebezpiecznych związków". Szkoda by było nigdy go nie zobaczyć.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widziała ładniejsze napisy wejściowe. To było piękne, ledwo włączyłam film, sekunda i bach! Zakochałam się. A dalej było tylko gorzej (dla mojego zakochania znaczy), jako że ten film nie ma wad. Żadnych.
Co prawda przeniesienie książki Choderlosa de Laclos na ekran nie wydaje się koszmarnie trudnym zadaniem, zważywszy na pewną obrazowość tematu - piękni ludzie, piękne stroje, la belle epoque co prawda była później, ale to określenie do filmu pasuje jak ta lala. Niemniej jednak chylę czoło przed panem Frearsem za tak cudne dokonanie, jak "Niebezpieczne związki". Oczywiście, że zaślinić się można już na widok ładnej kiecy z XVIII wieku i pałacowych wnętrz, ale niebanalne ujęcia i naprawdę ogromna szczegółowość (chociażby we wspomnianej już przeze mnie wejściówce), robią wrażenie.

Glenn Close w roli markizy de Merteuil jest idealna, właściwie prawie cała obsada jest perfekcyjnie dobrana, ale o Glenn Close chciałam napisać więcej. Już pomijam oczywistości, że to rewelacyjna aktorka, sięgniemy głębiej w moje różne na jej temat odczucia. Właściwie nie mogę wymienić innej kobiety, która aż tak by mnie przerażała. Niektórzy cierpną ze strachu pod zimnym spojrzeniem Meryl Streep, a ja kiedy widzę ten paskudny uśmiech Glenn Close. Z jednej strony piękna kobieta, z drugiej, nie da się ukryć, czarownica. Chociażby w "Żonach ze Stepford" była doskonale przerażająca. A kiedy ona się śmieje, ja mam ochotę ukryć się pod łóżkiem. Ekhm, no tak, to właśnie to, co ja myślę o Glenn Close. I tak, oczywiście, że jest to jedna z moich ulubionych aktorek, zaraz obok Lauren Bacall, Cate Blanchett i Catherine Zety-Jones. (ale ją kocham głównie za szyję, chciałabym mieć taką szyję)

A teraz jedno westchnięcie do Malkovicha i pukając się w czółko pytam, gdzie ja miałam oczy? Jednym z ostatnich filmów, które z nim widziałam, była "Hańba". (przypadkiem również ten film uważam za lepszy od książki, ale to Coetzee ogólnie mi nie pasuje) Chociaż nigdy w życiu nie przeszłoby mi przez gardło, że Malkovich jest kiepskim czy nieciekawym aktorem, dotychczas nie uważałam, żeby był jakiś bardziej interesujący. Głupia ja - Malkovich jest cudowny, a lista moich wirtualnych miłości się powiększyła o jedną osobę. Ale jak go nie kochać? Za wdzięk, za makiaweliczny uśmieszek, za kreacje aktorskie, przy których zapominam, że Malkovich to indywidualna postać sama w sobie, kiedy kolejno staje się Valmontem, Mr. Hydem, Davidem Luriem, Cyrusem "Wirusem" i Coxem. Z chęcią dołączę do fanklubu i wchłonę całą jego filmografię.
A pozostając w temacie obsady, jedyne do czego mogłabym się przyczepić, to Michelle Pfeiffer. Nie, żeby zagrała źle, czy coś, ale kto uwierzy, że kobieta z takim wyrazem twarzy może być bezwolną, niewinną ofiarą? Żarcik.

Ciężko pisać o filmie bliskim ideału, przecież nie zacznę wymieniać wszystkich genialnych scen, kolorów, muzyki, ujęć... No tak, właśnie tego nie zacznę wymieniać. Ale absolutnie nie wierzcie mi na słowo, obejrzycie sami. Dzisiaj. Zaraz.

Jeszcze nie mogę nie wspomnieć, że to jest zapewne jedna z nielicznych ekranizacji, którą uważam za niebo lepszą od książkowego pierwowzoru. Chociaż powieść pana de Laclos jest całkiem zjadliwa, nie wiem jak można ją przeczytać w całości - dla mnie korespondencja, poza tą między markizą de Merteuil a Valmontem, była nieznośna do czytania. Nudna po prostu. Jeszcze czasem bawiła mnie madame de Volanges, pisząca do swojej "przyjaciółki", de Merteuil, ale to tyle, co ja byłam w stanie w "Niebezpiecznych związkach" wyczytać. Chociaż zabawne jest, jak ludzie w ogóle się przez wieki nie zmieniają.

Jedyna przykrość związana z "Niebezpiecznymi związkami" - czy to się naprawdę nie może kończyć napisem "happily ever after"? No dobrze, wiem, że nie. Ale mogłoby, w jakiejś równoległej rzeczywistości.

Jeszcze tylko jedno zatrzymanie przy osobie reżysera, i już zbliżam się do końca, obiecuję. Stephen Frears był przeze mnie ustawicznie pomijany, oglądając jego filmy nigdy nie pomyślałam o ich reżyserze. A przecież zasługuje na wielkie uznanie, chociażby za nosa do obsady i tę wspomnianą już przeze mnie dokładność w szczegółach świata, który przedstawia. "Królowa" (po tym filmie uśmiech Michaela Sheena stał się moim ideałem), "Mrs. Henderson Presents" (naprawdę nie wiem, dlaczego nigdy nie napisałam więcej o tym filmie, chociaż majaczy mi się, że kiedyś go polecałam), "Niewidoczni" (przeżyłam, nawet mimo niechęci do Audrey Tautou), "High Fidelity" (po pierwsze, muszę to w końcu przeczytać, a po drugie, na raz dwa trzy, kochamy Johna Cusacka), obejrzana wczoraj "Mary Reilly" (to już ze względu na Malkovicha, ale ujęcie tematu Dr Jekylla jest całkiem ciekawe). Z chęcią dorwałabym także "Moją piękną pralnię" z Day-Lewisem czy "Nadstaw uszu" z Alfredem Moliną, do którego czuję niezrozumiały sentyment. Ach, i jeszcze "Ocalić Nowy Jork" już długo polecany mi przez znajomego.
To tak w nie-skrócie o Frearsie.

Inne ekranizacje "Niebezpiecznych związków" raczej nie wzbudzają mojego zainteresowania. "Szkoły uwodzenia" nigdy nie trawiłam (Rayan Phillippe to jakiś żart), "Valmont" z Colinem Farrelem w roli Valmonta to również żart, chociaż mniejszy. Jedynie miniserial z Catherine Deneuve i Rupertem Everettem może kiedyś skuszę się i zobaczę.

9 komentarze:

papierowa latarnia pisze...

mój ulubiony film "It's beyond my control", od tego momentu zaczęła się miłosc ma do pana Malkovicha, ach coś cudownego.
Co do samych "Neiebezpiecznych Związków" wziełam je sobie jako literaturę do matury i kurcze no, czytam drugi raz - nawet znośnie. Tylko aż chce się pomijac fragmenty bez Valmonta i Merteuil [*]
pozdrawiam!

Chihiro pisze...

Ksiazki nie czytalam, za to film widzialam przed laty i zgadzam sie z Toba kompletnie - frilm bez wad. Ciekawe, ze nie uwazalas Malkovicha za interesujacego, moim zdaniem on ma cos takiego w oczach, co przyciaga i co kaze zatrzymac sie dluzej. A jego glos... Moglabym sluchac bez konca.
Drugim takim aktorem dla mnie jest Jeremy Irons, mam do niego wielki sentyment, obaj sa dla mnie diabelsko przystojni (Irons jednak bardziej) i bardzo, bardzo ciekawi.

liritio pisze...

papierowa latarnia, no właśnie, aż chce się je pomijać - a jednak wtedy lektura odrobinę się skraca :) jestem ciekawa do jakiego tematu na maturze pasują "Niebezpieczne związki"?

Chihiro, książki jakoś specjalnie nie polecam. A co do Malkovicha, nie mam pojęcia jak to się stało! On jest niesamowity, ma piękny głos, piękny akcent i osobowość mu nawet uszami wychodzi - a ja głupia go tak ignorowałam. Nie wiem, może dlatego, że kojarzył mi się dotychczas z filmami, które niespecjalnie lubię (głównie z "Być jak John Malkovich" oglądanym wieki temu, z którego obawiam się niewiele zrozumiałam). A Jeremy Irons jest mi mało znany, zawsze chciałam obejrzeć np "Ukryte pragnienia" albo "Piano Bar" i jakoś nadal nie obejrzałam. Pamiętam go głównie z "Lolity" - faktycznie świetny aktor. I przystojniejszy od Malkovicha, racja. Właściwie Malkovich wcale jakoś bardzo przystojny nie jest, ale ma w sobie coś niebywale pociągającego.

aerien pisze...

Kurcze, jak Ty piszesz kochana! Aż zazdrość mnie zżera szczera! No! I tak zachęcasz, że z pewnością rozejrzę się za tym filmem :)

Chihiro pisze...

Jak chcesz lepiej poznac Ironsa, obejrzyj koniecznie "Skaze" z Juliette Binoche (po ang. to "Damage") - swietny film. A Ironsa pokochalam wlasnie po "Lolicie" :)

liritio pisze...

aerien, się zawstydzam :) co prawda nie ma Cię absolutnie o co ta szczera zazdrość zżerać,
ale i tak dziękuję :) a film obejrzyj koniecznie!

Chihiro, obejrzę chętnie, chociaż Juliette Binoche mnie drażni - ale dla jeszcze nie rozpoczętej nawet fascynacji Ironsem, poświęcę się :)

padma pisze...

A ja właśnie książkę pochłonęłam kiedyś w dwie noce, po prostu mnie wciągnęła całkowicie, no;)
Ale film równie genialny, zgadzam się!

papierowa latarnia pisze...

lirito - temat to literatura epistolarna :) chyba jedyny do ktorego sie ta ksiazka nadaje XD pozdrawiam!

Marzena Zarzycka pisze...

Widzę, że jesteś pod takim samym wrażeniem, jakim ja byłam tuż po filmie... Nie mogłam wprost wyrazić swoich zachwytów. Film po prostu urzeka.
A Malkovich jest jedyny w swoim rodzaju. Może dlatego właśnie, że nie jest klasycznym przystojniakiem-mięśniakiem;))
Cieszę się, że miałam swój mały udział w narodzinach nowej fascynacji:))

Pozdrawiam

Prześlij komentarz