
W jakimś bliżej niesprecyzowanym artykule zauważyłam takie określenie:
"Johnny Depp, Burton's most trusted weapon".
I nie można się z tym nie zgodzić, bowiem może i Burton istniał, zanim Depp załapał się do roli w jego filmie, a może nawet Depp istniał przez "Edwardem Nożycorękim", w co ciężko mi uwierzyć, ale cóż przychodziło im z tego istnienia bez siebie nawzajem? Panowie tworzą zespół zgrany, który nie pudłuje. Dlaczego więc ostatnio spudłowali? Niby zawsze musi być ten pierwszy raz, ale Depp jest jednym z moich bożków na filmowym ołtarzyku, a do Burtona czuję sympatię chociażby za niekonwencjonalny bałagan na głowie i fajną żonę. Ciężko więc przyjęłam tę drobną klęskę, skazę na moim firmamencie przemysłu filmowego.
Nie nazwałabym może Burtona, wbrew powtarzanym dość często opiniom, jednym z najoryginalniejszych reżyserów współczesnego kina, ale nie odmówię mu stylu, który idealnie trafia w moje upodobania. Surrealizm, makabryczne poczucie humoru i charakterystyczne balansowanie między bajką a koszmarem. Magia świąt po prostu.
Do tego Johnny Depp, facet, którego kochałam miłością dozgonną i młodzieńczą przez całkiem długi kawałek swoich nastoletnich wzruszeń. Miałam aż jeden plakat i w ogóle szał ciał. Co prawda nie pisałam przy swoim imieniu jego nazwiska, ale było blisko. Niestety w momencie premiery "Piratów z Karaibów" już troszkę podrosłam i takie radosne obłąkania aktorami zeszły na dalszy plan, ustępując miejsca platonicznemu uwielbieniu i szacunkowi dla umiejętności. Niestety znacznie ograniczyło to moje możliwości podniecania się rolą Sparrowa.
Oczywiście mimo upływu czasu nadal uważam, że jest świetny, chociaż czasem jakby niechętnie dostrzegam, że od dłuższego już czasu powtarza się w swoich rolach haniebnie. Jednocześnie, ze względów czysto sentymentalnych (patrz: facet jest niesamowicie przystojny i wdzięczny, a do tego ma piękny głos, ale to wszystko sami wiecie, najważniejszy jest oczywiście talent ;), stwierdzam, że co z tego, że może i się powtarza. Niech się na zdrowie powtarza, byle tylko jeszcze kilka razy zaserwował rolę-nokaut, taką jak Edward, Willy Wonka czy Jack Sparrow.

Ale na moment przystopuję te zachwyty, mały wtręt na temat ostatniego filmu Butrona, którego premiera co prawda wypadała już dość dawno, ale nadal nie zapomniałam tego zgrzytu, znaczy się "Alicja w Krainie Czarów".
Nie, nie i jeszcze raz nie.
Powyższe całkiem nieźle podsumowuje mój stosunek do tej produkcji. Uwierzcie, że kaleczy mnie bardzo kwitowanie tymi słowami filmu Burtona. Mojego kochanego Burtona!
Wydaje mi się, że jako średnio ambitna kinomanka jestem jedną z tych osób którym stałe i sprawdzone przepisy na filmy nie przeszkadzają. Powielanie jest piękne, jak długo trzyma poziom. A kooperacja Burton - Depp - i ewentualnie Helena Bohnam-Carter oraz prawie obowiązkowo Danny Elfman w tle - dotychczas mnie nie zawiodła. Zbytnio.
Od "Edwarda Nożycorękiego" poczynając, który jest jednym z nielicznych filmów na których bezwstydnie ryczę ludziom w rękaw i w sumie to nie lubię go oglądać, bo rozklejam się jak głupia. Ale poza tym jest piękny, świetnie zrobiony, tylko zaopatrzcie się w pudełko chusteczek przed seansem.
Serio, nie płaczę przy książkach, bardzo rzadko na filmach, ale Nożycoręki mnie wzrusza niezwykle. Może kiedyś powinnam stworzyć listę filmów zakazanych, na których ronię krokodyle łzy? "Edward Nożycoręki" będzie na niej numerem jeden.

Dalej można wspomnieć jeden z moich ulubionych filmów, nie tylko Burtona, ale w ogóle, czyli "Jeźdźca bez głowy". Zasługuje na wiele gwiazdek jako naprawdę dobre kino, profesjonalnie zrobione i bez większych wad. Jakby wymieniła to czarownica z prawdziwego zdarzenia, szczypta komedii, garść horroru, nóżka dobrego aktorstwa i kropla krwi reżysera z ciekawą wizją, a na zakończenie głowa kompozytora muzyki. Ale kto tego nie oglądał? Nie uwierzę, że ktokolwiek. (marsz oglądać "Jeźdźca bez głowy"!)
Zahaczając krótko o "Gnijącą pannę młodą", piękną bajeczkę z morałem na dobranoc. Burton się popisał swoją wizją w wersji animowanej, a głos Deppa użyczony postaci Victora... To trzeba po prostu obejrzeć, kwadrans wystarczy żeby chociaż trochę zakochać się w ponurym świecie ludzkich bohaterów pomieszanym z barwnym podziemiem zmarłych. Moją osobistą faworytką jest kucharka, a dokładniej jej zwłoki, które latają przez większość bajki z ogromnym tasakiem.

Ach, jeszcze bluesowy kościotrup! Jedna z tych rzeczy, które szkoda w kinie przegapić. Piosenka "Remains of the Day" doprowadziła C. do rozpaczy, kiedy wysłuchiwał mojego jakże fałszywego "die, die, we all pass away, but don't wear a frown cause it's really okay...". Tak, uwielbiam tę melodię i stopy same mi do niej tańczą, tylko aż tak koścista jak oryginalni odtwórcy nie jestem.
A ostatnio "Sweeney Todd". Może nie był szczytem ich możliwości, może w ogóle nie był szczytem, ale na pewno nie odstręcza. Ja jestem istotą prostą w obsłudze - dajcie mi świetną obsadę i powinno się podobać. A Helena Bohnam-Carter, Johnny Depp, Alan Rickman (och, Alan...), Sacha Baron Cohen i Timothy Spall, toż od samych nazwisk można się zaślinić. Podobnie zaśliniłam się na widok wszystkich trzech części "Oceans's..." Soderbergha i "Przekrętu" Guya Ritchiego. To tyle na marginesie, w temacie filmów sensacyjnych, do których mam słabość ze względu na nazwiska.

Wracając do musicalu Burtona, ścieżka dźwiękowa jest dobra, obsada dobra, scenariusz niezły, sama część wizualna (scenografia, kostiumy itd.,itp.) wspaniała - znaczy film jak ta lala. Kilka(naście) niedociągnięć by się znalazło, jasne, ale ogólnie rzecz biorąc "Sweeney Todd" to film lepszy, niż gorszy.
Szczególnie, kiedy porównać go z tą kością w gardle, "Alicją w Krainie Czarów". Pierwsze co przychodzi mi na myśl, to rozpaczliwe jęknięcie "co poszło nie tak?"
Wizualnie film jest świetny, może nie jak "Avatar", który miał premierę chyba jakoś obok "Alicji..." - niby przełom w kinie i orgia przed ekranem - ale Kraina Czarów została przedstawiona tak, jak tylko Burton potrafi. Niby słodko, niby ładnie, a włos się jeży na głowie, bo atmosfera jest deczko przerażająca. Niestety nie samym pięknem krajobrazu film żyje, a reszta niestety kuleje. I nawet Depp tego nie uratował, chociaż jako Kapelusznik jest tak samo świetny, jak w większości innych ról. Szalony jak największy szaleniec, głownie śmieszny, czasem groźny a momentami wzruszający.

Wracając do narzekania, ten film był po prostu nudny! Zgubił się gdzieś urok Alicji, której najpiękniejszą cechą jest racjonalizm. Niby co jakiś czas blond panienka w niebieskiej kiecce, która miała być Alicją, wydobywała z siebie coś w rodzaju celnego komentarza, który w książce Carrolla dodawał małej dziewczynce niezwykłej powagi. Zagubiła się również ironia Krainy Czarów, groteska. Co z tego, że Czerwona Królowa grzeje nogi o świnię, a Tweedle Dee i Tweedle Dum przeczą sobie nawzajem w każdym słowie, jeśli to wszystko jest jak napisane osobno kawałki filmu, sklejone w całość na szybko i przypadkowo.
Nie przekona mnie też argument, że "Alicja w Krainie Czarów" mogła nie trafić w moje gusta, ponieważ jest przeznaczona dla młodych odbiorców - "Charlie i fabryka czekolady" to również film dla dzieci, a mimo to uważałam, że jest świetny i rozkosznie przerażający. Nawet ckliwy morał na koniec nie zdołał zetrzeć szerokiego uśmiechu z mojej twarzy, kiedy poleciały napisy i zapaliły się światła. Także niestety nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się z założeniem początkowym. W "Alicji w Krainie Czarów" coś nie wyszło, para poszła w gwizdek i pozostaje jedynie mieć nadzieję, że więcej ci dwaj panowie mnie tak nie zawiodą.

Nadal jednym z tych filmów, które muszę obejrzeć albo zginę marnie jest "Ed Wood". Kilka razy już prawie mi się udało, kilka razy byłam o włos, ale niestety, mimo fascynacji Deppem, mimo sympatii do Burtona, ciągle nie widziałam tego filmu. Także jeszcze jakiś czas, dopóki nie dopadnę tego dzieła, mogę jedynie wierzyć na słowo, że gdyby nie "Edward Nożycoręki" to właśnie "Ed Wood" byłby najlepszym filmem tej dwójki. Nie wiem, nie widziałam, ale wierzę na słowo, że jest bardzo dobry.
W planach na rok 2011 jest premiera kolejnego ich filmu, "Dark Shadows", a ja już nie mogę się doczekać. Mimo potknięcia z "Alicją w Krainie Czarów", Johnny Depp i Tim Burton razem to już prawie marka, zapowiedź pewnej klasy i niewątpliwie dobre kino. Panowie zapewne musieliby z premedytacją kilka filmów pogrzebać, żeby zaufanie moje (i tłumu innych fanów) legło w gruzach. Także patrzmy wszyscy w jasną przyszłość z tym genialnie dopasowanym duetem, który przy odrobinie szczęścia stworzy jeszcze kolejne filmy, które byłyby tymi najlepszymi, gdyby tylko nie powstał już "Edward Nożycoręki".