Tyle pozaczynanych, pierwszych, drugich i czasem środkowych zdań, a finiszu ani jednego, mimo obiecywanego zalewu pisaniny. Te moje obietnice, wszystkie tyle samo warte...
Zauważam ostatnimi czasy problem z wykazywaniem zainteresowania czymkolwiek poza - hipotetyczny przykład - durnym amerykańskim serialem. I chociaż świetnie zdaję sobie sprawę z faktu, że zainteresowanie durnym serialem wykazywałam zawsze, zwykle owemu serialowi towarzyszy jednak jakaś lektura cięższego kalibru, niż - nadal hipotetyczny przykład - przygody blond panienki w szeregach CIA.
A teraz?! Strach podsumowywać, bo łapki mijają mi się z kolanami, kiedy załamuję je w żałości nad własną osobą i nie wiem czy stan obecny to oznaka wychodzącego ze mnie stresu i zmęczenia, czy jednak postępującego cofania się w rozwoju.

Alistair MacLean (coś mam wrażenie, że pisarzy o nazwisku MacLean jest sporo i każdy z innej mańki... A może to tych o nazwisku MacDonald jest dużo...?) daje radę w momencie, kiedy umysł spragniony jest relaksu. Gorzej, kiedy lektury z nazwiskiem MacLeana na okładce kończą się i pozostają nam - ciągle czysto hipotetycznie - seriale o młodej agentce CIA, w których Henry z "Ugly Betty" gra ślepego mistrza technicznych nowinek...
Przy okazji, kto by pomyślał, że facet piszący książki sensacyjne z najtwardszymi z twardych w rolach głównych, okaże się Szkotem! Wikipedia mi powiedziała, że MacLean był Szkotem. Kojarzenie wszystkich bohaterów jego książek, którzy buty wiążą i usuwają ciążę, na dodatek niezmiennie w tragicznych warunkach atmosferycznych, ze szkockim kiltem jakoś... Nie pasuje. Pomówmy o stereotypach :)
Dobrze, czyli czytam MacLeana i oglądam... W tym akapicie jeszcze nie oglądam. Czego więc nie czytam? Chociażby "Po zmierzchu" Murakamiego, które już przeczytałam... Prawie.

Główna luka w przyjemności z lektury „Po zmierzchu”? Męczące wrażenie, że nie widzę, co też Murakami chciał w tej książce napisać i czytam zdania może i ładne, ale bez większej treści.
A kiedy nie chcę większej treści, co robię? Nadal hipotetycznie: oglądam serial, w którym Peter Gallagher gra szefa jakiegoś bliżej niesprecyzowanego oddziału CIA. Ale na pewno nie sięgam po Murakamiego w poszukiwaniu braku treści.
Na domiar złego nie czytam również "Koniec jest moim początkiem" Terzaniego. Po pierwszych stronach poczułam, że nie w porządku jest czytanie książki będącej podsumowaniem życia autora i prywatnym dialogiem z jego synem zarazem, kiedy nie mogę się skupić, a myśli ulatują w eter.
I nie czytam też "Terra Nullius" Svena Lindqvista, chociaż w torebce noszę - więc na blogu nie kłamię :) - ale w komunikacji miejskiej, nie mogąc się skoncentrować na opowieściach z Australii, słucham ostatnimi czasy muzyki. Niemniej "Terra Nullis" już spory kawałek Warszawy objechała/obejrzała, samochodem też ze mną jeździ, więc przynajmniej kawałek świata zobaczy.

Tydzień temu złamałam się pod naciskiem grupy rówieśników i rozpoczęłam przygodę z "How I Met Your Mother". Haaaave you met Ted? Barney jest moim idolem, a gdybym nie zapytała natychmiast znajomych, co się dzieje w sezonie szóstym (jestem w połowie pierwszego), miałabym trochę więcej zabawy licząc na szybkie i szczęśliwe zakończenia. Ha, ha, w serialu?
Ponadto, czyniąc hipotetyczne założenia prawdą, serial o blond agentce CIA z C. Grahamem i Gallagherem partnerującym niejakiej Piper Perabo (z jej filmografii wynika tyle, że nie zdołała dotąd zagrać w czymś wartym uwagi), czyli "Kamuflaż" ("Covert Affairs" to lepszy pomysł), uświetnił mi kilka chwil. A przynajmniej zajął, chociaż nie jest to cudowna produkcja, w wakacyjnym sezonie ogórkowym mnie na razie wystarcza. Jestem co prawda w trzecim odcinku sezonu pierwszego, a mam wrażenie, że w niedalekiej przyszłości rozpocznie się transmisja drugiego, ale te trzy pierwsze odcinki zachęciły mnie do obejrzenia kolejnych trzech. Czyli jest nieźle.
Dobiegł więc końca nieco przydługi post z serii "zacznę pisać i zobaczymy co dalej", mam nadzieję, że w najbliższym czasie oszczędzę Wam powtórki z tego typu wpisów. Może na rzecz tekstów głębszych w określoną zawartość tematyczną i mniej moich wtrąceń zza krzaka? Jest nadzieja.