poniedziałek, 22 sierpnia 2011

"Nokturny", Kazuo Ishiguro.

Całe życie nie trafiam w Ishiguro.

To pierwsze spotkanie, "Nie opuszczaj mnie". Dawno temu, nie tyle za wcześnie, co w momencie zdecydowanej zapaści czytelniczej - jedynie romanse niuanse z tej książki wyniosłam. A ponowne podejście z tego roku zakończyło się sromotną klęską, bo i jak ze świeżym spojrzeniem czytać, kiedy to już było i wiem, co się kolejno dzieje, a tak naprawdę już mnie to nie interesuje?

Drugie, to "Okruchy dnia", które próbowałam czytać podczas pierwszych w życiu świątecznych odwiedzin u C. Nieprzytomna ze zdenerwowania w samolocie, i potem również, kiedy okazało się, że słusznie byłam zdenerwowana. Latające przed oczami literki, ledwo skupiona na książce uwaga, oderwana przez byle szelest... Nie był to dobry stan do rozczytywania "Okruchów dnia". Może i bardzo by mi się spodobały, ale nigdy ich nie skończyłam.

Trzecie, to wakacje przed laty i "Malarz świata ułudy", zgłupiałam chyba sądząc, że Ishiguro przeczytam nad morzem. Znajomi, chłopak, alkohol, muzyka, wakacje, słońce, plaża, "Malarz świata ułudy" - który element nie pasuje?

I teraz, niedawno, "Nokturny". Środowisko po raz pierwszy sprzyjające, to książka zawiodła. Pięć opowiadań (4:5 dla Ishiguro, ostatniego już nie zmogłam), na okładce dopisano "o muzyce i zmierzchu".
Raczej o niczym. Ale nie mogę odmówić Ishiguro talentu, bardzo pięknie pisze, nawet o niczym.
Po pierwszym myślałam, że nie rozumiem. W drugim zaczęłam mieć podejrzenia, że jednak nie w tym rzecz. Powoli więc do mnie dochodziło, że czytam kolejne zdania, których równie dobrze w ogóle nie muszę czytać, bo nie poruszają we mnie absolutnie niczego.
Gorzej, tam nie ma ani konkretnej treści, ani końca, ani puenty. Słów jest sporo, tylko o czym?
Ponownie przegrałam z Ishiguro.
I chyba się poddaję, niech będzie i tak. Do Salmana Rushdie i Orhana Pamuka dołącza Kazuo Ishiguro jako trzeci już pan, w którego nie trafiam i kończę przygodę.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Ślub i druhny rozwodowi (na niby) nierówne. Przepraszam za rym.

Obejrzałam ostatnio dwa filmy, jeden w kinie, drugi już w domu. Oba głupie.
A potem usiadłam i zadumałam się nad zaskoczeniami wszechświata.
Jakże to, film recenzowany jako rewelacyjny i błyskotliwy uznałam za nieznośny, a ten tępy i powielający schemat, za przyjemny, wart zobaczenia? Czy to początek końca, staczam się i niedługo zostanie mi w życiu tylko "Moda na sukces" i prenumerata Harlequina?
Czy jednak "Druhny" to nie jest rewelacyjny, błyskotliwy...

Teraz zastanwiam się, jak by to napisać, żeby nie wyszło na to, że "Druhny" to gniot. O nie, "Druhny" mają swoje genialne momenty. Nawet kilkanaście takich momentów, które rzeczywiście są rewelacyjne, błyskotliwe i można przy nich płakać ze śmiechu.
Szkoda tylko, że pomiędzy owymi momentami leci jakiś zupełnie inny, przerażający film będący zlepkiem tego, co w amerykańskim kinie rozrywkowym w ogóle mnie nie pociąga.
Tak oto, oglądając "Druhny", śmiałam się do łez, a chwilę później przybierałam minę rozbawieniem bliską marmurowemu nagrobkowi. Albo troszeczkę ziewałam z nudów - to jest dłuuugi film.

Oglądanie kobiet, które wymiotują sobie na głowy... Odmawiam, składam protest i nie przyjmuję tego do wiadomości. Wybaczcie panowie, w wersji męskiej takie sceny znacznie mniej mnie mierżą, a i tak bolą. W "Druhnach" niestety takie cuda się przewijają, niekoniecznie stale posunięte do ekstremum, ale równie niesmaczne i niepotrzebne. Właśnie to psuje film najbardziej. A było co psuć, pierwszy kwadrans filmu jest genialny. Potem "Druhny" płyną sinusoidalnie, między całkowitym dnem a wyżynami inteligentnej komedii. Aż do przekłutego balonika końcówki, w której jednak miłość zwycięża i wszyscy rzucają się sobie w ramiona.

Annie, główna bohaterka, zachowuje się jak pijana histeryczka. A potem "pstryk", nagle staje się normalną osobą, która budzi sympatię. I "puff", pijana histeryczka wróciła... I tak w kółko. Co było nie tak ze scenarzystami? Reszta żeńskich postaci jest jedynie tekturowym odzwierciedleniem pełnowymiarowych charakterów. Jedynie Helen (Rose Byrne) jest prawdziwa, perfekcyjna pani domu, idealnie wkurzająca zołza, samotna i smutna kobietka.
Zabawne jest więc to, że bardzo dobre są dwie role męskie obecne w filmie na większą skalę. "Silny i twardy" funkcjonariusz Rhodes kontra przerysowany playboy-palant Ted (Jon Hamm). Każda jedna scena z Tedem była znacznie więcej warta, niż spora część pozostałej reszty bez Teda.
"Druhny" to film oryginalny, ale dwubiegunowy i przed oglądaniem ostrzegam.

"Żona na niby" to zupełnie co innego :) Zabiłam Was teraz? We wstępie ostrzegałam, "oba głupie"! Wiem, że to nie najgorszy film, a zarazem wyraz mojej pokrętnej sympatii do komercyjnej tandety, ale byłam zdziwiona, jak bardzo "Żona na niby" uprzyjemniła mi wczorajszy wieczór.

"Żona na niby" leci według utartego schematu hollywoodzkiego romansu, w odrobinę niepoważny sposób. Chirurg plastyczny, Daniel Maccabee (Adam Sandler), podrywa kobiety na trik z obrączką, co obraca się przeciwko niemu po spotkaniu Palmer, która z żonatym mężczyzną nie ma zamiaru się umawiać. Trzeba więc wziąć rozwód z wirtualną żoną, a do gry wchodzi Katherine (Jennifer Aniston), asystentka i przyjaciółka, udając - wkrótce byłą - panią Maccabee.

Lubię Jennifer Aniston. Nie jest może aktorką najwyższej klasy, ale przynajmniej potrafi śmiać się z siebie, a w "Żonie na niby" ma ku temu kilka okazji. Żarty z różnic, nie tylko wieku, między Katherine/Devlin a dwudziestotrzyletnią Palmer mnożą się scena za sceną. Ale dostaje się nie tylko obu paniom, do tego dochodzą żarty z chirurgii plastycznej, z licealnych animozji sprzed lat, z każdego pokolenia ogółem i z N'Sync również.

"Just Go with It" ma tę piękną cechę, której brakuje mi w wielu komediach romantycznych amerykańskiej produkcji. Jest zwyczajnie, spokojnie miłym, nieprzekombinowanym filmem. Pozytywnym. Jak "The Proposal" z Sandrą Bullock i Ryanem Reynoldsem. Jak "Leap Year" z Amy Adams i Matthew Goodem. Jak "No Reservations" z Catherine Zeta-Jones i Aaronem Eckhartem. To wszystko są filmy, których scenariusz, jakkolwiek mniej lub bardziej prawdopodobny i konsekwentny, nie serwuje tych przekombinowanych, wymęczonych scen, których patos powala na ziemię. Po niektórych komediach romantycznych jestem taka zmęczona wymuszonymi problemami bohaterów, ich równie wymuszonymi kłótniami i wielkimi scenami pojednania, "Just Go with It" to świetne remedium na takie bóle istnienia. I niezła odtrutka po "Druhnach". A chociaż widoczki z Hawajów i nie do końca sensowna opowieść nie tworzą głębokiego filmu, cóż, przynajmniej nikt nikomu nie zwracał obiadu na głowę.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Muł, dno, kolejny remake...

Fabryka Snów kiedyś mnie zabije. Litości, co to niby jest?



Czy to żart? Dzieci pójdą na to coś do kina i będą uważały, że tak właśnie "Footloose" w prawdziwym świecie wygląda. Pora umierać.
I jakim cudem Dennis Quaid znalazł się w tym filmie?

"Footloose" z roku 1984... To było coś pięknego. Długonoga Lori Singer, młody Kevin Bacon, może mało piękny, ale za to z jaką energią! I jak on wyglądał w dżinsach! Ekhm, tak... Nieżyjący już Chris Penn, Sarah Jessica Parker, jeszcze bez swojej klasycznej miny nabytej w "Seksie w wielkim mieście", za to chwilami w kowbojskim kapeluszu. A z pokolenia wyżej Dianne Wiest do pary z Johnem Lithgow.
Czerwone kowbojki Ariel, scena z traktorami i Bonnie Tyler w tle, taniec Rena w magazynie, drewniany Willard uczący się kocich ruchów...
I to był film, a nie jakieś marne popłuczyny przekalkowanego scenariusza, pomieszanego z kadrami słabego tańca w rytmie R&B. Wszyscy synchronicznie kręcimy biodrami! Bo kto w Hollywood jeszcze pamięta, czym jest rock'n'roll.



Załamałam się, pewnie da się to zauważyć. Złoszczą mnie bardzo tego typu produkcje, zamiast przypominać stare, genialne filmy, to nie. Wezmą i przerobią, a widzowie nabiorą się na tandetną wersję po liftingu...
Nie mam przecież nic przeciwko R&B czy hip hopowi, w sumie niekoniecznie mam też coś przeciwko wznowieniom, ale czy nie mogliby tego zrobić porządnie, albo chociaż z pomysłem? Żeby zęby nie zgrzytały na wspomnienie cudownego oryginału. Przecież to boli.
Nie wiem, może kogoś zmotywuje ten nowy "Footloose" do zobaczenia oryginału, ale nie jestem taka pewna.
Czekam na równie żenujący remake "Grease" i świat stanie się smutny.

A tymczasem, zanim na ekrany kin wejdzie ten koszmarek, małe przypomnienie lepszych czasów.
Sammy Hagar, "The Girl Gets Around".

piątek, 12 sierpnia 2011

"Pushing Daisies" aka "Gdzie pachną stokrotki".

Lato trwa! - Tak, tak, uznałam, że ze względu na warszawską szarość w powietrzu muszę o tym przypomnieć, przynajmniej nieszczęśliwcom zgromadzonym w tej samej strefie wpływów atmosferycznych, co ja. Chociaż dzisiaj jeszcze nie ma tragedii, ale jak spojrzę wstecz na mijający tydzień...
A wystarczy odwiedzić Pie Hole i lato wraca, o ile nie do miasta, to przynajmniej na chwilę do Was.

Oficjalnie ogłaszam "Pushing Daisies" najbardziej pachnącą słońcem produkcją, jaką w ramach seriali widziałam. Na ile serial może pachnieć czymkolwiek :) Chociaż "Pushing Daisies" ma wiele wspólnego również z wąchaniem kwiatków od spodu.

Ned, The Pie Maker - nieskończenie uroczy Lee Pace - otrzymał od losu specyficzny dar, który pozwala mu ożywiać zmarłych jednym dotknięciem. Drugim posyła ich z powrotem na drugą stronę... Chyba, że nigdy nie dotknie ich po raz drugi.
Tak do Neda dołącza Chuck - śliczna, zupełnie mi nieznana Anna Friel - jego pierwsza, młodzieńcza (bardzo) miłość. Kim byłby zakochany mężczyzna, z własnej woli posyłając ukochaną z powrotem do grobu? Ale skoro Chuck ożyła, ktoś inny musiał umrzeć, w przyrodzie najważniejsza jest równowaga!
Chodzące zwłoki, zombie, ponownie żyjący... Z semantyką problemy ma Emerson, biznesowy partner Neda. W efekcie określa Chuck prosto, jako "The Dead Girl".
Chociaż w robienie ciast Ned wkłada sporo serca, głównie ożywiając zgniłe owocki, nie jest to wybitnie intratne zajęcie. Co innego łowienie nagród oferowanych za znalezienie zabójcy... Tak oto Ned i Emerson pracują razem, a Emerson oddając się robieniu na drutach pokonuje stres związany z żywą/martwą/ponownie żywą Chuck.

Kolorowe "Pushing Daisies", trochę przerysowane, stylizowane na coś pomiędzy groteskowymi światami Tima Burtona a pełną barw i dziwacznych min "Ugly Betty", jest istną wylęgarnią surrealistycznych charakterów.
Poza fantastyczną trójką z kostnicy - chłopak od ciast, chodzące zwłoki i czarująco dobierający koszule detektyw - wkoło Pie Hole kręci się grupka postaci pobocznych.
Olive, mała kelnereczka zakochana w Nedzie (w tej roli Kristin Chenoweth, uwielbiam ją :) złośliwy skrzacik z wielkim głosem.
Dwie ciotki Chuck, czyli pełne ograniczających je fobii Darling Mermaid Darlings na emeryturze.
Mój faworyt, pracownik miejscowej kostnicy, obsesyjnie dba o miękkość dłoni. I pieniądze na czynsz.
Objazdowy sprzedawca antydepresantów, który nigdzie nie jeździ (przez pewien czas).
I wiecznie żywy pies, który nigdy nie dotyka swojego pana.

Zabawne podejście do rzeczywistości i niezłe dialogi, absurdy, śmiesznostki, kolory, muzyczka w tle i zimne trupy na każdym kroku... Cyrk przyjechał!
Każdy odcinek to całkiem nowe morderstwo do rozwikłania, a niecodzienna umiejętność Neda zwykle pomaga w zdobyciu jedynie pierwszej wskazówki. Serial prawie że proceduralny :)

"Pushing Daisies" ma tylko dwa sezony, a szkoda. Dwadzieścia dwa odcinki to tak mało, chciałabym móc oglądać dalej, ale "Pushing Daisies" niestety nie jest serialem, do którego prędko można wrócić ze świeżym spojrzeniem. Feeria barw i specyficzne dialogi mocno zapadają w pamięć.
A było pięknie... Morderstwo hodowcy psów - bigamisty. Albo bałwan z trupem ukrytym pod śniegiem, każdego dnia nowy. Bliźniaczy właściciele domu pogrzebowego aka hieny cmentarne ze sporą nadwagą. I związek zawodowy klaunów, i tajemnicza śmierć truflowej zakonnicy, i morderstwo wśród producentów miodu... Jest nawet odcinek z jeźdźcem, z głową co prawda, ale i tak jest fajnie.

Odcinek pilotowy jest genialny, a tak wysoko zawieszoną poprzeczkę ciężko przeskakiwać za każdym razem. Ale nawet biorąc pod uwagę ten prawie niemożliwy do prześcignięcia początek, "Pushing Daisies" trzyma poziom... Do czasu.

Nie zrozumcie mnie źle, sama jestem oczarowana tym serialem, pierwszym sezonem dosłownie się zachłysnęłam, oglądałam codziennie nowy odcinek, czasem dwa. Wciągnęłam w szaleństwo też C., który po pytaniu "co to za szalona kobieta bez oka?", tak samo jak ja dał się zahipnotyzować i oglądał już do końca ze mną.
Ale dostrzegam pewien problem serialu: kiedy minął pierwszy zachwyt i oszołomienie czymś tak... innym, stało się oczywiste, że im dalej w las, tym mniej twórcy mają pomysłów na zwroty akcji. W drugim sezonie brak jakiegoś haczyka, na który łapałby się widz, który zmuszałby go do powrotu, do oczekiwania, do wykrzykiwania "i co dalej?!"

"Pushing Daisies" czaruje niecodziennym klimatem, oryginalnością, niczym ogromna, trzepocząca się wkoło, egzotyczna ważka. I chętnie wracałam do Pie Hole żeby zakosztować jeszcze trochę atmosfery, zobaczyć te kolory, rozbawić się dialogami. I C. znacznie prędzej zaczął się jęczeć o braku zaskoczeń fabułą. Mnie za to znacznie prędzej zaczęły irytować naleciałości rodem z "Amelii", które nie da się ukryć, w "Pushing Daisies" są częste.

Ale nic nie jest doskonałe, a powyższe wady są prawie nieistotne, kiedy okazuje się, że niektóre z odcinków zaczynają się wierszowanymi retrospekcjami do dzieciństwa Neda. Wierszowanymi!
"Pushing Daisies" może chwilami znużyć, ale szkoda to całkiem ominąć, bo była to świetna zabawa. I na chwilę powracało lato.

niedziela, 7 sierpnia 2011

"Doppler", Erlend Loe.

"Mój ojciec nie żyje.
A wczoraj zabiłem łosia.
Co tu dużo gadać."
Erlend Loe, "Doppler", wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk, 2006r., str.7
Tak właśnie zaczyna się "Doppler" Erlenda Loe. I jeśli nawet miałam minimalne wątpliwości przed zabraniem tej książki z biblioteki, przeczytanie pierwszych trzech zdań zmieniło je w niebyłe - uśmiechnęłam się, zamknęłam książkę i grzecznie poszłam wypożyczyć. A wszystko dzięki Marpil, wdzięczna będę po grób.

Kim więc jest Doppler? Norwegiem w wieku średnim. Żona, dwójka dzieci, praca, niedawno zmarł jego ojciec...
Doppler mieszka w lesie, w namiocie. Hoduje małego łosia o imieniu Bongo. Bongo nawiązuje romans z psem.
Doppler stara się alienować od społeczeństwa, stara się usilnie, z różnym skutkiem, jak okazuje się z czasem.
Doppler wymienia mięso łosia na odtłuszczone mleko, buduje niskobudżetowy totem ku czci ojca, uczy syna bycia mało ambitnym i w potrzebie kradnie słodycze od pana Düsseldorfa.

Kim jest Düsseldorf? W chwili, gdy go poznajemy, zajmuje się budowaniem ogromnej makiety ofensywy w Ardenach z grudnia 1944ego roku. A Doppler leży związany w jego kuchni. Ale to dopiero początek ich znajomości. A spędzają razem nawet Sylwestra. Poniekąd.
"(...) A co u pana?
- Dziękuję. Wszystko w porządku. Mieszkam w lesie z łosiem. Niedaleko stąd. Mam namiot - Düsseldorf przygląda mi się.
- Można wiedzieć, dlaczego mieszka pan w lesie?
- Nie lubię ludzi.
Kiwa głową.
- Nic dodać, nic ująć - mówi, odkłada pędzel i wyciąga do mnie rękę.
- Düsseldorf.
- Doppler."

Erlend Loe, "Doppler", wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk, 2006r., str. 51
W lesie Dopplera pojawia się też jego syn, Gregus (ambitne imię). I Żelazny Roger. Prawicowiec Bosse. Jeszcze jego szwagier... A potem następuje festiwal braterstwa, który przyprawia Dopplera o mdłości, miała być samotnia, a wyszło... Jak wyszło. Jest nawet drugi totem. Czyli szał ciał w norweskim lesie.

"Doppler" trafia gdzieś pomiędzy "Fight Clubem" Palahniuka (raczej odległe skojarzenie) a czarną, duńską komedią. Tak to widzę.
Owszem, książka jest groteskowa, w całości absurdalna, ale... Ale z drugiej strony, facet mieszkający w namiocie z łosiem to cóż, nie mogłoby się zdarzyć? :)

Nie pomylicie się w przewidywaniu, że "Doppler" to krytyka życia współczesnego społeczeństwa, nie tylko norweskiego. Pogoń za nieokreślonym celem, za dobrobytem. Życie, w którym nie ma miejsca na cokolwiek "innego", żadnych dziwactw, wzrok wbity w jasny horyzont samorealizacji i sporego konta. Ale o ile krytyki konsumpcjonizmu odbieram różnie, niektóre wywołują we mnie agresję, takie cuda jak "Doppler" mogę czytać codziennie.
"To jest samonakręcająca się spirala, która nigdy się nie kończy(...) właściwie nie ma rzeczy, której nie można by zrobić w bardziej ambitny sposób niż inni. Można ambitnie się zestarzeć i ambitnie zachorować, i można ambitnie umrzeć, co bezsprzecznie stałoby się moim udziałem, gdybym nie spadł z roweru i nie uderzył się w głowę."
Erlend Loe, "Doppler", wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk, 2006r., str.35
Szkoda, że to taka krótka książka, chciałabym dłużej przebywać z Dopplerem. Tam nie ma zbędnych słów, a właściwie co drugą stronę chętnie bym zacytowała. Doppler, który tłumaczy prawicowcowi ideę lasu. Doppler w pogawędce z włamywaczem w jego własnym, dopplerowym domu. Doppler jako wielki fan tłumaczenia różnych spraw. Również łosiowi.
Jest to książka, w której trzech facetów w sile wieku siedzi w lesie, z takich czy innych przyczyn, i czasem, ku nieszczęściu Dopplera, gra w gry obrazkowe.
Aż szkoda nie przeczytać.

Główne przesłanie? Samotność jest fundamentalna. Tak, moi państwo, jest "belką nośną". Oczywiście jest to książka smutna. Dość. Groteska nie bywa całkiem radosna.