poniedziałek, 4 listopada 2013

Cholerni buddyści

W poniedziałki jakoś zabawniej czyta się książki Loe. Jego zniechęcanie wyścigiem za niczym, w którym wszyscy uczestniczymy, staje się jeszcze sensowniejsze w ten najbardziej przykry dzień tygodnia.
Aczkolwiek dzisiaj świeciło słoneczko, to pociecha.

Kawa, kawa, papiery... Liritio żyje jeszcze na pudłach, których nie ma czasu (ani siły) rozpakować. Żyje tak już ponad dwa tygodnie, zaczyna się przyzwyczajać, może uznamy karton za nowoczesną formę dekoracji wnętrza.


W "Naiwny. Super" głowny bohater tworzy listy. Liczne.
Sporadycznie ja również staram się tworzyć jakieś listy, nie tylko zakupów. Niestety, wszystko co wkracza w rozważanie świata sprawia, że zapętlam się w galopujących skojarzeniach i dygresjach. Listy i Liritio nie idą w parze.
Niemniej jednak, gdybym miała ułożyć listę znienawidzonych czynności i ogólnego hejtu na świat, na pierwszym miejscu zdecydowanie pojawiłaby się "przeprowadzka". Minęło już trochę czasu, a ja nadal jestem tym zmęczona. Druga prawdziwa przeprowadzka w moim życiu, pierwsza była łatwiejsza...

I pomyśleć, że takie niby przeprowadzki lubię, wyjeżdżałam na pół roku, na dwa lata, było pięknie. Ale wtenczas nie musiałam pakować życia w kartony, wystarczyły ciuchy w torbach, buty w jednym pudle, laptop i hulaj dusza, piekła nie ma!

Najwyraźniej im dalej w kartonowe pudła, tym bardziej pakujemy tam też życiową energię.
"Jestem przekonany, że chodzi o ten zapał. Którego brak.
Muszę go znaleźć. Odnaleźć na powrót.
Gdzieś przecież istnieje.
Przypuszczalnie nie warto o tym mówić.
To trochę tak, jak z zen. 
Póki próbuję, nic mi nie wychodzi.
Dopiero kiedy przestaję, wszystko się udaje.
Cholerni buddyści. Myślą, że są tacy piekielnie chytrzy."
Erlend Loe, "Naiwny.Super", Wyd. Zyski i S-ka, Poznań, 2002 r., str. 33.
W "Naiwny. Super" jestem gdzieś w okolicach strony pięćdziesiątej, ale już lubię tę książkę i jej bohatera. Wyobraźcie sobie, kupił sobie czerwoną piłkę i teraz uderza nią w ścianę na podwórku, codziennie, najczęściej po wieczornych Wiadomościach.
A przy okazji, na stronie 34 dowiedziałam się, że z mojej osoby udałoby się uzyskać mniej więcej tyle wapnia, żeby pobielić dwie trzecie przeciętnego kurnika. Nawet podniosło mnie to na poniedziałkowym duchu.

Liritio poza kartonami (sztuk mrowie a mrowie), kotem (sztuk jeden), C. (sztuk jeden), obecnie posiada również kilka mebli, zasłonkę i dwa wielkie gęsie jaja w lodówce. Na czas transportu skrzętnie je upakowałam w papier toaletowy i tekturowe pudełko po herbacie. I w tym herbacianym kartoniku siedzą sobie z tyłu lodówki, a ja nie wiem co się robi z gęsim jajem. Może wysiaduje....

piątek, 1 listopada 2013

Blade światło

Czyli jesień nam późnieje, czternasta na Placu Konstytucji to blade promienie przeświecające przez kolumnadę.
Późniejąca jesień i późniejąca Liritio, obwieszcza nieśmiałą reaktywację. Nieobecność stara się tłumaczyć przeprowadzką (po co mi to było) i nawałem pracy (nic nowego). Ale wraca, Liritio zawsze będzie wracać, prędzej czy później.

Cały październik męczyłam "Wymyślanie wrogów" Umberto Eco, nie po raz pierwszy stwierdzając, że z Eco się rozmijam.Czasem czytam, "Zapiski na pudełku od zapałek" nawet lubię, ale ogółem nie ta wrażliwość, nie te tematy, nie do końca działamy. Rozdział poniekąd o Wiktorze Hugo - rewelacja. Resztę męczyłam pokartkowując. Nieładnie z mojej strony, ale czasem słabłam.

Eco, przerywany świetnymi kryminałami Nessera i "Hotelem św. Augustyna" Irwina Shaw (o którym niebawem będzie więcej, tymczasem więc zmilczę), zajął mi cały, długi miesiąc. Ach tak, początkowo kończyłam jeszcze Dehnela, na zmianę marszcząc się na jego przyczepianie się do drobnostek i radośnie pokwikując nad elegancką złośliwością, którą uprawia tak pięknie.
Lubić, nie lubić, czytanie Dehnela ma sens, nie dość że inteligentny, styl ma porządny i ładny. Dopracowany.

Obecnie podczytuję "W ogóle i w szczególe. Eseje poufałe" Anne Fadiman, której "Ex libris" swego czasu czytałam z przyjemnością.
I w owych "Esejach poufałych", które już kocham za zmniejszanie mojej literackiej ignorancji, jest rozdział o skowronkach i sowach.
Dawno już nie napomykałam o moich nocnych upodobaniach, ale przynajmniej część z Was może wiedzieć, że Liritio nocami egzystuje najpiękniej.

Fadiman cytuje nieznanego mi bliżej pana:
"Kiedy piszę po zmroku - zauważył Cyril Connolly -  w moją prozę wsączają się purpurowe wieczorne cienie. Dlaczego zatem nie piszę o poranku? Ponieważ ja niestety jakoś nie miewam poranków, a do tego choć ja sam nie pogardzam ludźmi, którzy chodzą spać wcześniej ode mnie, to oni wszyscy dziwnie się denerwują, że ja nie wstaję."
Anne Fadiman, "W ogóle i w  szczególe. Eseje poufałe", Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, str.73
Historia mojego życia: nie miewanie poranków. To byłaby kwintesencja, "jakoś nie miewam poranków".
To znaczy, miewam, ubolewam nad tym, teraz już miewam. Były jednak takie czasy, kiedy Liritio o godzinie szóstej może się kładła, ale na pewno nie wstawała.  
A te bez mała odwieczne walki z moim dziadkiem, który mnie pokątnie acz skutecznie wychowywał, a odkąd pamiętam kładł się spać o godzinie 22 i wstawał w okolicach 6. W jego oczach byłam prawie że Antychrystem... Mimo to dogadywaliśmy się przednio, więc to tylko szybkie napomknięcie z prywaty.

Noce, noce!
Miasta nocą, światła i w końcu szum drzew, w ciągu dnia skutecznie zagłuszany łoskotem życia. I taka specyficzna, przyczajona cisza z pojedynczymi, jasnymi oknami w tle. Uwielbiam.
Pustkowia nocą? Gwiazdy, szmery, jesteśmy sami na świecie. Piękne i trochę straszne zarazem.

"Nighthawks at the Diner" Hoppera, sztandarowy przykład. A Liritio Hoppera lubi, natomiast "Nighthawks..." to nie jest ten ulubiony obraz. Czy kiedyś już mówiłam, że "New York Movie" Liritio chwyta za... Za coś chwyta. I nie każcie mi tłumaczyć, i tak nie wiem.

Jest też Spilliaert, który jakoś tak dobrze noce malował...

A od niedawna podglądam Jeremiego Manna, współczesny artysta. Turnerem zdecydowanie nie jest, ale coś w jego obrazach kazało mi zapamiętać nazwisko i tutaj wracać.
Kiedyś dawno przeglądając czyjś tumblr. zwróciłam uwagę na "Manhattan Nights".
Chwilę potem, nie wiedzieć czemu, zakochałam się w tym, "Bryant Street Bar".
Ale najbardziej "Lights in Midnight Rain"

Jeremy Mann, "Lights in Midnight Rain". Liritio trochę kocha.

wtorek, 1 października 2013

Zwycięzca został jeden, tzn. wróciły seriale.

Dwa okna na ulicę, w jednym zupełnie brązowe drzewo szybko pozbywające się liści, w drugim nadal prawie zielone, czupurne listki nie poddają się obezwładniająco zimnej jesieni. Wybieram to drugie.
Tyle zagajenia.

Przede wszystkim jesień, a jesień oznacza seriale. I Liritio wraca do korzeni, zakosami, ale wraca, bowiem kiedyś (prawie) w ogóle nie oglądałam seriali, i dzisiaj - po kilku latach zanurzania się coraz głębiej w rzadko uzasadnione hity i znacznie częstszą sieczkę - wychodzę z serialowego nawyku z kilkoma nokautami i kilkoma przyjemnostkami, ale bez wcześniejszego przeciążenia.

Najgorsze są zawody, a serialowe bywają częste. Co sezon nowa próba, z której ciężko wyjść obronną ręką, jest to zmęczenie zarówno moje, jak i materiału. Nadal odpadają proceduralne serie w stylu "Mentalisty", "White Collar" i "Castle", z sentymentu starałam się do nich wrócić po przerwie, ale nic z tego. Poniekąd wdaje się znudzenie niezmiennie dalekim finałem, przykładowo: przypadek Mentalisty, w którym temat Red Johna został wykorzystany w możliwie najgorszy sposób, bo ani to motyw przewodni, ani nie dająca spać intryga spajająca początek z końcem.


Moje małe guilty pleasure, "Covert Affairs", miało dobrą połowę sezonu trzeciego i mocny zwrot w jej końcu. Niestety, wszystko, co tak ładnie zbudowano i napinano w połowie pierwszej, w drugiej zostało zamiecione pod dywan (głównie w absurdalnie pominiętej części emocjonalnej, pomówmy o podkopywaniu wiarygodności głównych charakterów), równią pochyłą rozpoczynając sezon czwarty, w którym intryga polityczna wołała o pomstę do nieba. Dajcie spokój, to nie Simsy!
Szkoda mi tego marnego końca sezonu czwartego, pewnie napocznę piąty, ale mam obawy co do naszego happy endu. O "Covert Affairs" mogłabym napisać mały elaborat, jako że mocne i słabe strony tego serialu są tak silnie ze sobą splecione, że nie sposób podać jedno dobre remedium na poprawę poziomu kolejnych sezonów. Poza jednym pewniakiem: przywrócić postać graną przez Odeda Fehra, jego rola to świetny początek wszelkich konfliktów i wzruszeń. 

Zachwalane przeze mnie tutaj "Body of Proof" zupełnie straciło urok po zlikwidowaniu jednego z głównych charakterów, płaczę nad beznadziejnym czwartym sezonem "Cougar Town", nad skasowaniem "Happy Endings", ogółem: nie mam co oglądać. To niewątpliwie jest kolejny z powodów mojego wycofania z serialowej manii.

Są jednak i pozytywne odczucia. Niektóre zaskakujące, niektóre trwałe o początku, niektóre przebrzmiałe. Ach, wieść gminna niesie, że apogeum geniuszu BBC, czyli Sherlock, w końcu powróci. Ale wiecie jak jest... Nie uwierzę dopóki nie zobaczę.


Jakiś czas temu obejrzałam rewelacyjne "Broadchurch", nie dość że atmosfera ponurej sprawy w nadmorskiej miejscowości idealnie uzupełniała sprawnie napisany scenariusz,  jest to również przepięknie nakręcony serial. Przepięknie, a bez tanich sztuczek.
Na wielu blogach widziałam pochwalne piewy, również na różnych portalach "Boardchurch" zbiera bardzo pozytywne opinie, a nic nie dzieje się bez przyczyny.
Sezon drugi kiedyś ma być, chyba nieprędko, chociaż nie sprawdzałam. W każdym razie, oglądałabym kolejne odcinki z ponurym, zgryźliwym DI Hardym (David Tennant) i wcześniej nieznaną, ale tak genialną Olivią Coleman w roli DS Miller.
Dla mnie "Broadchurch" nie jest triumfem zręcznej intrygi, która zaskakuje nas non stop, o nie, rozwiązanie sprawy z pierwszego sezonu w pewnym momencie staje się dość oczywiste (chociaż może to zależy od sposobu przetwarzania kryminalnych intryg, Liritio niestety szybko poznaje się na mordercach, czy to w serialach, czy to w książkach, nie jest to przechwałka, raczej ubolewanie). Ale sposób, w jaki napisano i nakręcono osiem odcinków "Broadchurch"... Czapki z głów.

Czyli co pozostało? Niewiele, bardzo niewiele.
Liritio wierna jest jednemu tytułowi, o dziwo (i nieco przecząc sobie) serial jest proceduralny, ale solidny i wdzięczny. A przy tym nieco inny.


Tak, do mety dobiega jedynie "Person of Interest", które w zeszłym tygodniu rozpoczęło swój trzeci sezon, a dwa poprzednie przebiegały intrygująco i, o dziwo, bez pudła.

Poza tym, że "Person of Interest" oczywiście miewa lepsze i gorsze odcinki, a przy tym można wyrazić liczne wątpliwości co do zupełnego prawdopodobieństwa akcji, Lirito dostrzega bardzo silne pozytywy, które w sumie sprowadzają się do jednego mianownika: odwagi we wprowadzaniu nowego przy jednoczesnym rozwijaniu starego. W "Person of Interest" mocno docenia się zdecydowanie w sprawnym finalizowaniu licznych wątków oplatających główną nitkę fabuły, która powoli staje się coraz bardziej skomplikowana. Ale o Person of Interest Liritio oddzielnie napisze więcej, akurat ten serial jest wart owego "więcej".

A na marginesie charakterów, z pewnym zaskoczeniem dostrzegłam, że gdy rozważamy pisanie kobiecych postaci, "Person of Interest" jest pięknym i rzadkim przykładem traktowania płci żeńskiej jak pełnowymiarowych, równych mężczyznom postaci. Innym takim serialem obecnie wydaje mi się jedynie "Hannibal" Fullera. Wcześniej mogłabym jeszcze dorzucić do tego "Układy", ale ten genialny serial prawniczy niestety się skończył, jeszcze dawno skasowane cudo Sorkina "Studio 60 on the Sunset Strip". Nieznanego nie biorę pod uwagę, więc z chęcią dowiem się, że są liczniejsze przykłady.

Patrząc w niedaleką przyszłość, widzę dwa znaki zapytania. Nowy serial, "Masters of Sex", przyciąga obsadą, bardzo lubię Lizzy Caplan, a wszyscy wiemy, że Martin Sheen jest super.
I w końcu muszę zobaczyć hicior Finchera, a więc "House of Cards".
Brak mi dobrej komedii.

PS. Liritio od niechcenia rzuca okiem na "Homeland", ale finał drugiego sezonu mnie zniesmaczył i przyznaję się, że dla mnie tylko Damian Lewis, Morgan Saylor i Rupert Friend mają w tym serialu sens. Ale nie da się ukryć, "Homeland" wciąga, nawet jeśli potem właściwie nie wiemy dlaczego.

wtorek, 10 września 2013

"Księżniczka z lodu", Camilla Läckberg, czyli agresja winą poniedziałku

"Mankell przynajmniej jest solidny", było jedynym, co powiedział C., kiedy krzywiłam się nad kolejnym szwedzkim kryminałem, tym razem "Księżniczką z lodu" Camilli Läckberg. I miał rację, rzeczywiście, Mankell przynajmniej jest solidny.

Liritio jest na bakier ze szwedzkim kryminałem od zawsze - o tym możecie wiedzieć, nie pierwszy raz marudzę - ale od kiedy zyskały na popularności, często zastanawia się, czy jest z nią coś nie tak. Zwykle dochodzi do wniosku, że to naturalna kwestia preferencji, oczywistość, że powinna dać sobie spokój i tyle.
Gorzej jest, gdy owe rozważania rozpoczną się w poniedziałek, jak rozpoczęły się tym razem (czyli wczoraj). W poniedziałki Liritio dochodzi do jak najgorszych wniosków, a jej codzienna, względnie pozytywna obojętność wobec świata zmienia się w zdecydowaną wrogość. Ot, życie.

Jestem prawie pewna, że pierwszym szwedzkim kryminałem, jaki kiedykolwiek przeczytałam, musiał być całkiem dobry "Śmiejący się policjant" Sjöwall i Wahlöö, który stał na regale mojej matki zaraz obok "Jak kamień w wodę", seria z jamnikiem i te sprawy. Sjöwall i Wahlöö są wyjątkiem w mojej niechęci do skandynawskich kryminałów, chociaż nikogo nie próbowałabym nawet przekonywać, że "Roseanna" jest dobrą książką.
Kolejny był na pewno Ekström, cztery książki stały na tym samym regale, Liritio czytała, co było. Ale Ekströma wyjątkiem już nazwać nie mogę, poza może "Węgorz ryba pożądana" nie wciągnęłam się w żaden jego kryminał, a i węgorz szału nie robił.

Duży przeskok w czasie i mamy Larssona. Widzicie, Liritio się irytuje, bo Larsson jest już mało znany. Tzn, jest bardzo znany, bo przecież filmy, ale jeśli ktoś nie przeczytał Millennium przed kilkoma laty, jestem prawie pewna że już albo nie przeczyta, albo w nieustannej zalewie szwedzkiej literatury, przeoczy, zapomni, odłoży w połowie.
Dlaczego? Bo ten cały badziew tak chętnie wypluwany obecnie przez wydawnictwa jest łatwiejszy, ach, o ile łatwiejszy, a przecież i Larsson nie "Ulissesa" napisał, ale kryminał trochę przygodowy, trochę polityczny.
Skąd taki niemiły wniosek? Proste, z biblioteki. Kiedy podejść do szwedzkiej półki, stoi Mankell, stoi trylogia Millennium. Wszyscy korzystający z bibliotek już przeczytali? Możliwe. Ale dla mnie jest to też wyznacznik braku zainteresowania.

A Mankell przynajmniej jest solidny, co przyznam bez bicia, mimo że ze wszystkich jego wydanych po polsku książek (a Liritio przeczytała prawie wszystkie) podobała mi się tylko jedna i już nawet nie pamiętam która. Chyba "Mężczyzna, który się uśmiechał" (zbieżność z policjantem z regału matki przypadkowa). Dzisiaj już nawet nie umiem powiedzieć, dlaczego jedna mi się podobała, pewnie intryga bardziej w moim stylu, a może o co innego chodziło...
Larsson też był solidny, nie jest to literatura wielkiej klasy, ale w swoim gatunku mierzy wysoko, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" są bardzo dopracowaną książką, skomplikowaną i dopracowaną. Kolejne części Millennium to trochę inna bajka, mnie drażniła Lisbeth i zmiana tematyki, znacznie mniej tajemniczo - kryminalna, znacznie bardziej sensacyjno - spiskowa. Nadal jednak były to bardzo długie, bardzo dopieszczone książki.

I tą drogą docieramy do wrześniowego poniedziałku, kiedy Liritio do końca przekartkowała, inaczej nie da się tego nazwać, "Księżniczkę z lodu" Läckberg, po czym trzasnęła się dłonią w czoło.
Mogę uwierzyć, że fafnasta książka tej kobiety jest lepsza niż pierwsza, mogła się wyrobić, lubiany przeze mnie Beckett się wyrobił, jej nie zabronię.
Ale sama "Księżniczka z lodu" to tandetna fabuła, sztampowo napisana (serio, jakby według samouczka), nudno, prosto, w negatywnie niefinezyjnym tego słowa znaczeniu.
Erika, piękna i mądra pisarka, jest postacią pozbawioną charakteru, ale wiadomo, że piękna, cudownie, jej amant jest jeszcze gorszy, charaktery drugoplanowe to parodia i stereotypy. Jeśli najciekawszym bohaterem książki jest emeryt planujący ucieczkę od żony, który w całkiem długiej fabule pojawia się dokładnie trzy razy, to ja nie mam pytań.
Zdenerwowałam się.

Tyle że taka jest prawda, wśród kryminalnej pulpy importowanej ze Skandynawii o perełki trudno. Co tam perełki, po prostu o dobre kryminały jakoś trudno. A tyle już tego towaru przeczytałam... Z jednej strony, nie moje gusta, do tego wracam, o tym cały czas pamiętam. Ale jednak po "Księżniczce z lodu" uświadomiłam sobie, że każdy kolejny kryminał z Północy, który trafia w moje ciągle nienasycone łapki, to równia pochyła.

Są dobre przykłady, fińska Lehtolainen, na upartego norweski Nesbø, islandzka Sigurðardóttir, co drugą jej książkę czyta mi się bardzo dobrze, szwedzki Håkan Nesser, ale to naprawdę rodzynki w tłumie pisarzy kwalifikujących się na półkę pod hasłem "bardzo, bardzo średnie". Ciągle pamiętam o mojej rozbieżności upodobań, tak, generalizuję, tak.

Tylko dlaczego idąc do księgarni widzę zalew "następców" Larssona, "lepszych niż Mankell", itd, itp, a z około trzydziestu książek Marthy Grimes na polski przetłumaczono mniej więcej osiem? Reklama dźwignią handlu, to rozumiem bardzo dobrze, co nie zmienia faktu, że protestuję.
Ale skoro Liritio nie została zasypana przez wydawnictwa mrowiem a mrowiem książek (w tym kryminałów) hiszpańskich czy angielskich, czyta, co jest, po latach ciągle czyta, co jest, kiedyś Ekströma, dzisiaj Läckberg. I zdecydowanie woli się zanudzać Ekströmem, niż kaleczyć kolejnymi tomami sagi, tak jest serio napisane na okładce, "saga kryminalna". Że też nie zwróciłam na to uwagi w bibliotece i cichutko nie odłożyłam "Księżniczki..." na półkę. Mnie by to oszczędziło nerwów, a Wam marudzenia.

wtorek, 3 września 2013

Sierpniowa Liritio, czyli już jakby miniona

Liritio miewa ostatnio szczęście do książek, możliwe, że trochę szczęściu pomaga, uparcie przekładając wszystko inne Światem Dysku, ostatnie nastroje Liritio nie pozwalają na filozofie i dramaty, poza tym czasu coraz mniej. Jeszcze na dodatek (prawie) nigdy nie jest tak, żebym czytała tylko jedną książkę, więc proces finiszowania się rozwleka.

Odkąd po cudnym "Łups!" Liritio złapała chrapkę na Pratchetta, pochłonęła "Bogowie, honor i Ankh-Morpork", jak zwykle radosna przy znanej pratchettowości.

Tym razem Ankh-Morpork było w stanie wojny z Klatchem, Vimes posiłkował się mądrością książki genialnego Tacticusa, Vetinari jak zwykle kradł moje serce swoją spokojną przebiegłością, a straszny pustynny lud D'Regów spotkał na swojej drodze (na mocno wojennej drodze) niezwykłego Kapitana Marchewę.
Cytat z Tacticusa, którego wojskowy geniusz nie ulega żadnej wątpliwości po skończeniu książki, jakbyście mieli w planach prowadzenie jakiejś inwazji, jest jak znalazł.
"Po pierwszej bitwie w Sto Lat sformułowałem zasadę, która dobrze mi służyła w innych bitwach. Brzmi ona: jeśli przeciwnik ma niezdobytą twierdzę, dopilnuj, żeby w niej został."
"Bogowie, honor i Ankh-Morpork", Terry Pratchett, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa, str. 208.
Zrobiłam małą przerwę na świetną książkę Richarda Bradforda, "Tak daleko do nieba" (tak blisko do Teksasu), zdziwiona, że od razu zaczęłam ją uwielbiać, a jeszcze bardziej zdziwiona, że w żadnej (prawie) bibliotece nie można jej dostać. Ale jeśli macie możliwość, czytajcie Bradforda, warto.

Kończąc "Tak daleko do nieba" ze złośliwym uśmiechem na ustach, płynnie przeszłam do "Prawdy" (nadal Pratchett, nadal Ankh-Morpork) i jestem zachwycona chyba na równi z "Piekłem pocztowym". Wśród bardzo różnych książek Pratchetta, "Prawda" zdecydowanie należy do tych najlepszych, a jeszcze jej nawet nie skończyłam.

Obecnie podczytuję "Młodszego księgowego" Dehnela i coraz bardziej się cieszę. Pierwsze dwa felietony mnie nie porwały, ale potem... Złośliwość jest zacna, śmieję się miejscami do tych komentarzy niczym głupi do sera. Jest z czego się śmiać, Dehnel w złośliwości bywa elegancki, stąd moja sympatia, spostrzegawczy, nie nadyma się. Oczywiście, skoro Dehnel, wiadomo, trochę przeintelektualizowany, trochę snob, tu i tam na wyrost, tu i tam generalizuje aż nadto. Ale inteligencja i humor są najważniejsze, wszelakie ludzkie wady kłaniają się tym dwóm zaletom, więc "Młodszego księgowego" lubię coraz bardziej.

Jeśli mówić o Dehnelu, najlepiej pamiętam "Lalę", którą dawno temu bardzo bezczelnie zabrałam koleżance na wakacyjnym wyjeździe (kiedy ona była gdzieś w połowie książki, zbrodnia to niesłychana...), niby to zerknąć na kilka pierwszych stron. Tzn., miałam szczery zamiar zerknąć, przekartkować, ustalić czy warte czytania, po czym oddać i poczekać grzecznie na swą kolej. Plan upadł, oddać już nie chciałam.

A w tzw. międzyczasie przeczytałam (baaaaardzo powoli) "Daleko stąd. Podróż afrykańską" E. Waugh'a, utwierdzając się w przekonaniu, że nie ma kontynentu (poza Europą) fascynującego mnie na równi z Afryką. Waugh, jak "Powrót do Brideshead", angielski, trochę smutny, nostalgiczny, cierpki, czarujący.

Za to przed Dehnelem, Bradfordem i jeszcze przed falą chęci na Pratchetta sięgnęłam po książkę Rosy Montero, "Łzy w deszczu". Połknęłam ją w trzy dni i jestem niezmiennie zaskoczona, jak bardzo mi się podobała i jak mocno różni się od innych przetłumaczonych na polski książek tej autorki.

Futuryzm jest podstępnym tematem, zdaje się, że mimo nieograniczonego (względnie nieograniczonego) pola do popisu, nasze wizje mniej więcej pokrywają się z wizjami innych, a więc albo kryzys atomowy, albo degeneracja planety i różne wersje androidów.

Już samo to, że polubiłam upartą bohaterkę było pewnym zdziwieniem. Ale polubiłam, Bruna jest trochę komiksowa, aczkolwiek może tak właśnie powinno być, skoro jest androidem. Uwikłana w tajemnicze knowania stara się dojść do prawdy, w czym pomaga jej przyjaciel, archiwista historii świata (Montero bardzo ciekawie rozpisała naszą najbliższą przyszłość, mniej katastroficznie niż większość podobnych książek, choć nadal ponuro). Ważną rolę w wydarzeniach odgrywa też pewien pamięciopisarz (androidom pisze się pamięci) i policjant prowadzący dochodzenie w sprawie dziwnych i bardzo groźnych zachowań pozornie losowych androidów. Spiski, morderstwa, podejrzani, podejrzani...

Bardzo dobra, barwna książka, trochę wciągającej intrygi, trochę rozważań nad kondycją świata, Rosa Montero ponownie trafiła do mnie jak w dziesiątkę. I ostatnia biała niedźwiedzica, którą widać na okładkach hiszpańskich wydań, niedźwiedzica, która jest, ale już jej nie ma, serce mi prawie złamała.

I z takim sercem, przez niedźwiedzia prawie złamanym, mogę witać wrzesień, który po dwóch dniach szarych, mokrych i okropnych (jest rym, jest zabawa), wraca jednak do bycia ładnym wrześniem. Tak trzymać.

Skoro jesień, skoro niedźwiedź, to chyba Osiecka i Krajewski.
Uciekaj moje serce
W wersji live, żeby nie było. Piski fanek są.