piątek, 20 maja 2011

O Niecnych Dżentelmenach kilka słów.

Gorąco... Ale skoro obiecałam sobie zimą, że złego słowa na żarówiaste słońce nie rzeknę, to chociaż do połowy czerwca postaram się podołać :)

Przeczytałam w końcu również drugą część z serii Lyncha o Locku Lamorze. Z "Kłamstwami Locke'a Lamory" poradziłam sobie względnie szybko i było pięknie, chociaż to taka bajeczka. Ale naprawdę solidna, wciągająca diabelnie bajeczka z, hm, mało przyjemnymi bohaterami :) akurat więc bajeczka dla mnie. Część druga natomiast, "Na szkarłatnych morzach" była może równie wciągająca, ale jednak gorsza. Znacznie gorsza. Tempo akcji dorównywało poprzedniczce, niestety miałam wrażenie, że czytam nową wersję tej samej historii, trochę okrojonej i przeprawionej, nadal podobnej bardzo to tej z części pierwszej. I na dodatek podejrzanie pachniało mi trzecią częścią "Piratów z Karaibów" na tych Szkarłatnych Morzach.

Ale, puknijcie mnie w czółko, "Kłamstwami Locke'a Lamory" mocno się podekscytowałam, nie mogłam się oderwać, a zaczynam jak zwykle od malkontenctwa i krytyki paskudnej.
Bo tak naprawdę sądzę, że gdyby, dajmy na to, A. Dumas powrócił jako literackie zombie, trafiłby w osobie Scotta Lyncha na godnego przeciwnika.
"Kłamstwa Locke'a Lamory" rozpoczynające cykl książek o Niecnych Dżentelmenach (gangu złodziei) ma w sobie fantazję, jakiej brak mi w wielu książkach. Złośliwość, zmrużenie oka, inwencja, wyobraźnia, szalona przygoda, żadnego zbędnego patosu i naprawdę "czarujący" dżentelmeni, których nie sposób nie pokochać od pierwszego wejrzenia za styl i wdzięk. Również świat wykreowany przez Lyncha - w pierwszej części jest to akurat Camorra - nie ma dziur obecnych w wielu innych książkach fantasy. Jest to pełnowymiarowy świat, szczegółowy, bardzo zbliżony do naszego, to prawda, ale porządnie zmajstrowany. Profesjonalnie napisana książka, tak bym to ujęła, i z rozmachem, bez drażniącego obcyndalania się. Jak coś robić, to na całego, i Lynch swoją książkę tak właśnie na całego napisał.

Ja natomiast oddalam się powoli w kierunku pracy, z melodiami Patricka Wolfa w główce, jakoś wlazły nieproszone i siedzą. Utalentowany chłopak, ma kilka nawet interesujących pomysłów muzycznych.
A chociaż "City" jest zdecydowanie jego najlepszą piosenką i moją ulubioną, tutaj pokażę Wam "Time of My Life".

Radio Liritio poleca na wszelkie bolączki z aktualnymi, byłymi, przyszłymi i niedoszłymi miłościami, "I will Survive" może się schować :)



Żartuję oczywiście, zasług hitu Glorii Gaynor dla złamanych serc nie umniejszam, absolutnie! Po prostu "Time of My Life" Wolfa jest znacznie zabawniejsze.

środa, 11 maja 2011

"Jak ukraść milion dolarów", reż. William Wyler.

Wzięło mnie na Audrey, tak jak "bierze mnie" raz na jakiś czas, kiedy czuję potrzebę odwiedzenia starych znajomych. Wtenczas sięgam bez wahania do Lauren i Bogarta, przeplatam ich z Audrey, słucham Sinatry i czytam "Wieczór w Bizancjum". Na szczęście nie wszystko naraz :)

Zwykle, kiedy odczuwam pewne braki czaru Audrey Hepburn i lat 50tych/60tych we krwi, bez pudła ląduję przed ekranem przy "Śniadaniu u Tiffany'ego" i "Dwoje na drodze". Ale ileż można, szczególnie, że kilka innych jeszcze filmów Audrey nakręciła i niedawno dopiero oprzytomniałam, że kilku z nich nie dane mi było zobaczyć. Padło więc na "Szaradę" z Cary Grantem, zdecydowanie mądrzejszy z dwóch obejrzanych filmów (czy mądrzejszy tzn. lepszy?). Ale o "Szaradzie" nie dzisiaj.
Padło bowiem również na "Jak ukraść milion". Gdybym posiadała wskaźnik wdzięku i uroku, ding!, mamy limit skali, jako że bardziej czarującego filmu już dawno nie widziałam. Od razu napiszę, że polecam absolutnie każdemu, kto chciałby przesiedzieć półtorej godziny z uśmiechem na twarzy i również potem tego uśmiechu nie stracić.

Akcja opiera się na spotkaniu pewnej dwójki:
Ona, Nicole (Audrey Hepburn), córka fałszerza dzieł sztuki, usilnie namawia ojca do porzucenia niefortunnego zajęcia na rzecz, dajmy na to, ogrodnictwa.
On, tajemniczy Simon (Peter O'Toole), złodziej, przystojny, elegancki, niebieskie oczy... Okropny człowiek :)
Kiedy fantastyczny ojciec Nicole wypożycza muzeum "cenną" figurkę Wenus, imitowaną jeszcze przez dziadka Nicole, a w niedalekiej przyszłości pojawia się widmo badań technicznych, Nicole chcąc nie chcąc postanawia ukraść figurkę z muzeum. Swoją figurkę, bo przecież cudzej by nie kradła :) Od pierwszych scen pokochałam dialogi tego filmu.

"Jak ukraść milion" to jeden z tych prostych, wdzięcznych filmów z dawnych lat, które w jakiś magiczny sposób są lekiem na całe zło. Zakończenie jest nam znane od początku, wszyscy ładnie wyglądają i nikt nie przeklina, Audrey i Peter przerzucają się złośliwymi, zabawnymi docinkami, a całość wypada tak sympatycznie, że po seansie aż chce się pójść i przytulić jakiegoś prosiaczka, albo inne niedoceniane na co dzień zwierzątko (krokodyla?), żeby świat stał się lepszy.

Nicole i Simon poznają się w okolicznościach raczej niecodziennych, on kradnie, ona strzela, a potem siedzą razem w kuchni (to taki skrót), i jak to bywa w fartownych produkcjach, między tą dwójką naprawdę można wyczuć sympatię. Zgrali się, dotarli na tyle, że opowiastka o ich znajomości jest samonapędzającym się kołowrotem wdzięcznych potyczek słownych i humoru sytuacyjnego.

A tego drugiego też nie brakuje, strażnicy w muzeum i podstępna butelka, amerykański milioner-obsesjonista z kolekcjonerskimi zapędami, ojciec głównej bohaterki... Tak, ojciec Nicole (Hugh Griffith) to idealny przykład tego, że rola drugoplanowa z łatwością przyćmi pierwszy plan, kiedy trafi się artysta. Postać ojca-fałszerza sprawiała, że roniłam łzy (krokodyle bez mała) ze śmiechu oczywiście. Niepoprawny figlarz, oddany tatuś-aferzysta, cudo!
Ale pierwszy plan też nie daje sobie w kaszę dmuchać, jak już napisałam, Audrey i Peter dopasowani zostali wybornie i tym sposobem "Jak ukraść milion" jakby samo płynie. Sam Peter O'Toole to dla mnie temat-rzeka, powściągliwy, wdzięczny, przystojny, świetny aktor... Można długo wymieniać, zostanę więc przy stwierdzeniu, że pasuje do pełnej zalet Audrey Hepburn.

Chociaż mam wrażenie, że w powyższym zachwyconym pianiu odrobinę się powtórzyłam i jeszcze wkradły się podejrzane krokodyle, morał z opowieści Liritio jest taki, że "Jak ukraść milion" to cudny film, który wylądował na zaszczytnym miejscu "jednego z moich ulubionych filmów z Audrey". Może ulubionego filmu Wylera w ogóle...? Chociaż jeszcze "Jezebel"... Tak czy inaczej, zachęcam, zaganiam, nakłaniam!

wtorek, 3 maja 2011

Emma versus Emma. Wstęp przydługi.

Chociaż nad prozę Jane Austen zdecydowanie przekładam książki sióstr Brontë, te cztery panie nieodłącznie kojarzą się ze sobą i czytam je, że tak to ujmę, stadem. Tak też, kiedy przychodzi moment na "Dumę i uprzedzenie" każdy może się spodziewać, że po n-tym przewertowaniu ulubionych kawałków napisanych przez Jane Austen, niechybnie skieruję swój wzrok w następnej kolejności ku mroczniejszym, ale w moim przekonaniu bardziej interesującym siostrom Brontë. (Oczywiście w myśl zasady, że najlepsze zostawia się na deser.)

Na temat ich książek napisano już wiele, a i tak chętnie dodałabym coś od siebie, ale może niekoniecznie w tej chwili. Przychodzi bowiem moment, w którym ma się dość nawet najukochańszych książek, wyczytanych w każdą stronę. A przecież pragnienie zatrzymania ich atmosfery pozostaje - jest to pora na liczne ekranizacje, których niestety spora część okazuje się przykrym przeżyciem. O ekranizacjach (wszystkich, które widziałam) chociażby "Wichrowych wzgórz" mam wiele do powiedzenia, ale nic dobrego. Tak, nawet słynny film z 1992 roku zawiódł mnie srodze, Fiennes i Binoche to para aktorów bardzo utalentowanych, ale do mojego wyobrażenia "Wichrowych wzgórz" pasują jak pięść do nosa.
Albo nierozwiązywalna zagadka starego Hollywood, dlaczego to właśnie Laurence Olivier musiał grać zarówno pana Darcy jak i Rochestera (i na dodatek jeszcze pana De Winter! zgroza!), skoro do tych ról nie nadaje się kompletnie?
"Duma i uprzedzenie" radzi sobie na ekranie nieco lepiej, wersja z 2005 roku jest moją ulubioną (Macfadyen był strzałem w dziesiątkę, w ogóle, lepszej obsady ta adaptacja już raczej nie utrafi).
A "Mansfield Park" jest znacznie lepszym filmem, niż książka powieścią, wynudziłam się w trakcie lektury niczym mops. O "Perswazjach", tak o wersji papierowej jak i filmowej mam sporo do powiedzenia, więc może również innym razem.

I tym sposobem dochodzimy w końcu do pierwotnie zamierzonego tematu, "Emmy". Czyta się ciężko, nie przeczę, chociaż to ciągle ten pociągający styl Austen, chociaż to wciąż jej świat, "Emma" jest miejscami potwornie nudna, a główna bohaterka nazbyt często wydawała mi się zwyczajnie głupia.

Ale inaczej przedstawia się "Emma", kiedy sięgnąć po film, a dokładniej dwie ekranizacje "Emmy" z tego samego roku 1996, wersję telewizyjną i kinową.

Douglas McGrath zrobił wszystko tak, jak powinien, zebrał niezłą obsadę (Gwyneth Paltrow, Toni Colette, Alan Cumming, Jeremy Northam i podobni), wybrał z książki momenty istotne, zręcznie gubiąc nudne i żmudne fragmenty. Potem fajnie ich ubrano, ładnie nakręcono i poskładano w całość na tle malowniczych widoczków. I wyszedł z tego naprawdę niezły film, zabawny, złośliwy, dowcipny, wizualnie zachęcający do natychmiastowego kupienia działki w Anglii.

Najlepiej postać Emmy podsumowuje niewątpliwie pan Knightley, mówiąc (luźny cytat), że nie uważa ona żeby musiała się jeszcze czegoś uczyć, dokładnie.

I Gwyneth Paltrow wydaje się stworzona do roli młodej panienki zbyt hojnie obdarzonej przez naturę, żeby mogła uniknąć wygórowanego mniemania o sobie i poczuć najmniejszą niepewność własnych osądów. Jeremy Northam w roli Knightleya sprawił się nieźle, chociaż może jego naturalny czar nie trafia w moje gusta, bowiem nie porwał mnie jakoś specjalnie. Ale Toni Colette w roli Hariett jest cudna, podobnie jak Cumming jako Mr. Elton.
I tak bym sobie mogła żyć spokojnie, choć w niewiedzy, sądząc, że "Emma" w reżyserii McGratha to film dobry, a kiedy przyrównać go do innych ekranizacji powieści Austen, staje się jeszcze lepszy, choć może odrobinę cukierkowy. Śliczny taki.

Ale! Wczoraj wpadła mi w ręce wersja filmu telewizyjnego, produkcji oczywiście angielskiej, i mój świat się wywrócił. A przynajmniej kawałek świata dotyczący "Emmy", jako że ta wersja okazała się pod prawie każdym względem lepsza i zręczniejsza od kinowego odpowiednika.

Chociaż z powątpiewaniem czytałam obsadę, o której nigdy bym nie pomyślała, ten zestaw aktorów oddał atmosferę książki znacznie lepiej. Mniej w nich było frywolności i dowcipu, więcej naturalnej dystynkcji i czaru. Inaczej mówiąc, amerykańska produkcja wydała się mi nagle ciut pajacowata.

Mark Strong w roli pana Knightleya był zaskakująco trafnym wyborem, wspólnie z młodą Kate Beckinsale stworzyli duet bez wad. Spokojny charakter długoletniej znajomości Emmy i Knightleya, przetykany jego krytycznymi uwagami i jej uśmiechami "ja wiem lepiej", wypadł zdecydowanie naturalniej, bez hollywoodzkiego zadęcia na śliczność wszechobecną. W końcu też dotarła do mnie wymowa tej powoli uświadamianej miłości, Knightley był przecież znacznie starszy od swojej trzpiotowatej wybranki, a ich relacja zaprezentowała się w wersji Strong/Beckinsale znacznie ciekawiej, niż w alternatywnym wykonaniu.

Oczywiście treści obu filmów są niemal bliźniacze, ale jednak nie potrafię odeprzeć wrażenia, że w wersję kinową wkradł się ten nieszczęsny hollywoodzki duszek, który wszystko czyni ładniejszym, łatwiejszym i słodszym. Trochę mniej inteligentnym i trochę bardziej zabawnym.
Chociaż nie zaprzeczę, że jeżeli chodzi o scenografię, kostiumy, plenery, nawet zdjęcia i te wszystkie inne, mniejsze bajery składające się na wizualny odbiór filmu, wersja amerykańska bije produkcję telewizjyjną na głowę.

W "Emmie" angielskiej wszystko wydaje się bardziej szare i jakby ciasne. Nawet aktorzy są brzydsi (w dużej części). Tyle, że nie zmienia to faktu, że wersję skromniejszą całkowicie przekładam teraz nad "Emmę" kinową.

Zachwyty nad tą "Emmą" nie miałby by końca, nad subtelnością gry aktorskiej, nad doborową obsadą, która teraz wydaje mi się oczywista (któż lepszy, niż Samantha Morton jako Hariett? któż wdzięczniejszy, niż Olivia Williams w roli Jane?), nad powściągliwością scen, które w tej drugiej "Emmie" przypominają nagle wygłupy. Ale wpis skończyć się musi, i tak już nazbyt jest rozciągnięty.

Pisaniną powyższą przekazałam mam nadzieję to, co chciałam: jedna "Emma" jest dobra, ale ta druga o tyle lepsza! I tak, przyznam się, że pan Knightley jest moim ulubionym bohaterem, ulubionym dżentelmenem z tej pokaźnej gromady wykreowanej przez Austen, więc podwójnie doceniam fakt, że Mark Stron całkowicie podbił mnie w tej roli, zaskoczył mnie zupełnie, bo znam go jedynie z filmów Ritchiego. A tu proszę, wdzięk, styl, głębokie spojrzenia... No, no :)
I żeby nie było, Romola Garai i Jonny Le Miller w wersji z 2009 roku to ha, ha, nie sądzę. Widziałam i zdecydowanie odmawiam pozytywnych komentarzy.

sobota, 30 kwietnia 2011

Zacytuję: cudnie.

Cytat z szefa, który najwyraźniej (do czego doszła po pewnym czasie) używa słowa "cudnie" niezależnie od tego czy chce wyrazić swój zachwyt czy szpetnie zakląć, zawsze słychać tylko "cudnie".
I są takie dni, jak dzisiejszy, kiedy strach się bać, a z zaciśniętych zębów wydobywa się właśnie owo cudnie...

Dzisiaj rozbiłam jajko kotu na głowę (niespecjalnie oczywista), obie dostałyśmy zawału, ona trochę mniejszego.
Zalałam gripexem pół kuchni, starając się zamieszać płyn w kubeczku tak, żeby proszek z dna lepiej się rozpuścił.
Zepsułam kilka par rajstop i wsadziłam sobie zalotkę do rzęs w oko. Bolało.
Prawie wywaliłam całe pranie za balkon, potykając się na progu.
Strzeliłam sobie pastą do zębów w oko.
Schowałam chleb do lodówki, a potem szukałam go wytrwale wszędzie indziej.
Zgasiłam papierosa na tyle sprytnie, że cały gorący popiół spadł mi na rękę.
I zgubiłam gdzieś trzy awokado.
Już nie wspomnę jak wyglądała próba wypastowania butów takim cudem, z którego samo leci kiedy się mocniej przyciśnie.
Teraz siedzę i boję się ruszyć, a muszę iść do pracy. Ciekawe czy po drodze zabiję siebie albo kogokolwiek innego.

Ale za to pogoda jest przepiękna, w takie dni aż smutno nie zrobić czegoś głupiego (to ja dzisiaj zaorałam już na kilka miesięcy takiej pogody), odzyskałam humor ostatnimi czasy i niedługo lato.

Down in Mexico
, The Coasters.



Znane Wam może z "Death Proof"
Uwielbiam muzykę z filmów Tarantino, chyba znacznie bardziej, niż same filmy.

Takie posty, jak powyższy, sponsorowane są przez wenę na paplanie, wybaczcie wenie, że nie poradzi :)
Ale niedługo powrócę z czymś sensowniejszym.

czwartek, 28 kwietnia 2011

"Żar", Sandor Marai.

Monolog starego wojskowego, dialog z przyjacielem, który przestał być przyjacielem 41 lat i 43 dni temu... A może ostatnia spowiedź?
Marai w "Żarze" napisał bardzo wiele bardzo zwięźle - mimo że to krótka książka, kilka razy musiałam przerywać, nagromadzenie treści w jednym akapicie rzucało się na mnie i przestawałam rozumieć, co czytam.
Ale powoli dotarłam do końca rozmowy, którą tak naprawdę jest "Żar", jest długą wypowiedzią starego generała, miejscami przetykaną krótkimi odpowiedziami starego (nie)przyjaciela. Dotarłam więc do końca historii starej jak świat, o dwóch panach i jednej pani, o ucieczce w tropiki, o straconych na wyczekiwaniu latach, o starości, zemście, zdradzie, miłości i wzajemnym niezrozumieniu, które między ludźmi jest równie powszechne, co źle dobrane koszule i poranne kawy.

"Żar" jest książką pełną bardzo ładnych, trafnych przemyśleń, które zdają się zgrabnie podsumowywać strukturę świata. Fragmenty dotyczące starości, fragmenty dotyczące przekleństw namiętności, fragmenty będące wyłącznie podsumowaniem małżeństwa rodziców głównego bohatera. Wszystkie te zdania miały sens i siłę, które do mnie przemawiały.
Również tytułowy żar, ostatni ślad uczuć, które czas zamienił w proch i pył.

Trochę nie nadaję się do pisania o takiej opowieści, jak "Żar", moje zwyczajowe okrągłe zdanka z dowcipem, zwykle lekkie jak piórka, nie pasują do krótkiej historii człowieka, który ponad 40 lat czekał na innego człowieka, tylko po to, żeby zadać mu dwa pytania. Jakaś obłędna prostota jest w tym czekaniu zawarta, jakieś przytłaczające uczepienie się życia tylko dla tej jednej prawdy, której się nie zna. A czy prawda ma aż takie znaczenie po latach? Czy wspomnienia mogą być źródłem prawdy? Czy jednak odpowiedź na dwa pytania była niezbędna generałowi, który wrósł w ściany swojego domu i czekał.

Pasuje mi styl autora, jego zwięzłość, jakby oschłość, absolutna trafność w doborze słów, pewne wyrafinowanie w pisaniu na tematy codziennie. A "Żar" wydaje się dobrym początkiem znajomości z jego fabularnymi dziełami. Sandor Marai może nie zafascynował mnie tak, jak swego czasu zdarzyło się z kilkoma innymi pisarzami, nie obudził rumieńców i palącej potrzeby wchłonięcia wszystkie co napisał, teraz, zaraz, natychmiast.
Ale zainteresował wystarczająco, żeby "Żarem" się nie skończyło.