poniedziałek, 31 sierpnia 2009

"Flammen & Citronen", czyli poluję na duński film - dziwi to nawet mnie.

"Oparta na faktach opowieść o bohaterach duńskiego ruchu oporu, którzy w czasie II Wojny Światowej likwidowali kolaborantów. Pewnego dnia dostają rozkaz by zabić ukochaną jednego z nich."


Podejrzewam, że ten opis jest nie do końca zgodny z prawdą i zwiastun zdaje się to potwierdzać. Zapowiada całkiem niezły film, mam nadzieję, że znacznie przewyższający "Życie na podsłuchu". I gra w nim Mads Mikkelsen, a jest on bardzo dobrym aktorem, ktorego w złym filmie jeszcze nie widziałam (ale fakt faktem, oglądałam z nim w sumie chyba tylko trzy filmy, więc może to nie jest najtrafniejsza rekomendacja).
Światowa premiera miała miejsce już dawno, polskiej zapewne nie będzie, ale ja się nie poddaję, kiedyś "Falmmen og Citronen" mi w ręce wpadnie :)

Kino duńskie i niemieckie jest mi raczej obce, ale czasem mam ochotę nadrabiać :) O ile bowiem skandynawskiego z zasady nie trawię (oczywiście są wyjątki), to niemieckie filmy mnie kilka razy pozytywnie zaskoczyły.
Jeszcze tylko dwa plakaty, bardzo mi się podobają. Bardzo. Głównie z ich powodu zainteresowałam się tym fillmem.


niedziela, 30 sierpnia 2009

"Grobowiec świetlików" ("Hotaru no haka"), czyli wojenne dzieci.


"Wstrząsający film, którego scenariusz powstał na podstawie biograficznej powieści Akiyuki Nosaka. Rozgrywająca się w czasach II Wojny Światowej w Japonii historia 14-letniego chłopca i jego młodszej siostry, których matka zginęła podczas nalotu na Kobe. Od tej pory rodzeństwo jest zdane tylko na siebie..."
To jest opis dystrybutora, z którego ja wykreśliłabym słowa „wstrząsający” i „zdane tylko na siebie”. Akcja miejscami nie trzyma się kupy, ale możliwe, że zbytnio się czepiam, bo jednak psychika dziecka (o której nie ma pojęcia) jest odmienna od tej dorosłego i coś oczywistego dla mnie, dla Seiko (główny bohater) wcale nie musiało takim być.
Nie rozumiem dlaczego historia Seiko i Setsuko potoczyła się tak, a nie inaczej. Ale żeby nie zdradzać akcji powstrzymam się przed wyciąganiem poszczególnych momentów, tylko stwierdzę, że Seiko zachowywał się niezwykle dziwnie i według mnie trochę wbrew naturalnym odruchom – szukania pomocy i przeżycia gdzie się da i jak się da.
„Grobowiec świetlików” nie wstrząsnął mną dlatego, że jest bajką, animacją, na której nie potrafię (i nigdy nie potrafiłam) się wzruszyć. Wiem, że powstał na podstawie tej powieści również film fabularny i myślę, że może być naprawdę poruszający. Rysunki chyba nie przemawiają do mnie na tyle, żebym naprawdę potraktowała animację tak samo, jak film fabularny. Jedynie „Walc z Bashirem” był bliski „wstrząśnięcia” mną, ale każda reguła ma wyjątek, moja też.

Jednak faktem niezbitym jest, że ten krótki film jest niezwykle czarowny i prosty. Prostota jest zawsze najpiękniejsza. Mnóstwo drobniutkich elementów, które stworzyły półtoragodzinny skarb nadal stoi mi w oczach, tak jak przywołuje się z pamięci obraz już po opuszczeniu galerii. I mam teraz na myśli tak część wizualną, jak i fragmenty akcji, wszystko co otacza główny nurt historii wojennych sierot, jest doskonale dopracowane i interesujące.
A wymowa filmu? „Grobowiec dla świetlików” nie nawiązuje do polityki, ale do samego faktu wojny, już nieważne jakiej. Dwójka dzieci pozbawiona rodziców, czyli podstawowego bezpieczeństwa, musi radzić sobie sama – antywojenne przesłanie jest aż nazbyt czytelne. Ale mnie wcale w „Grobowcu świetlików” główna akcja nie wydawała się najważniejsza, podobnie jak myśl przewodnia. Mnie rozbroiła opiekuńczość Seiko, który przecież do dojrzałości ma jeszcze daleko, nad młodszą siostrzyczką. A zachwyciła ta piękna i złożona otoczka drobnych zdarzeń, codziennych smutków i radości, które towarzyszą nam niezależnie od wielkich, ważnych wydarzeń w życiu.

I teraz się zastanawiam, czy to jest cecha japońskiego kina w ogóle? To dopracowanie szczegółów codzienności, które były tak pięknie pokazane i w „Grobowcu świetlików”, i w „Pożegnaniach”, a także w dwóch innych japońskich bajkach, które oglądałam „Ruchomy zamek Hauru” i „Spirited Away”. Jeśli tak, kino japońskie wskakuje na półkę do dokładnego przefiltrowania.

piątek, 28 sierpnia 2009

Gangsterzy i koronki, czyli (mocno) spóźnione refleksje.

„Coco avant Chanel” – polski tytuł jak zwykle trochę popsuł – to film, który był gorszy, niż się spodziewałam (a nie nastawiałam się na coś specjalnego), a Coco Chanel zapewne przewraca się w grobie.
Niby obsada idealna, niby zdjęcia ładne, muzyka delikatna i piękna – technicznie film jest zrobiony dobrze, gra aktorska na poziomie, chociaż nie przesadzałabym z zachwytami – ale jak można było zrobić z Coco coś takiego? Przede wszystkim, film kończy się w momencie, w którym powinien mieć mniej więcej środek.
Chanel była wielka dlatego, że jako kobieta utorowała sobie drogę do sukcesu w świecie mężczyzn, musiało ją to kosztować wiele, wymagało ogromnego samozaparcia, talentu i energii. I to jest w niej interesujące, a nie fakt, że z piosenkarki w klubie stała się utrzymanką, której los wcale nie był ciężki. Z filmu wynika, że żyła sobie mała Coco, pewnego dnia nie miała pracy, więc zwróciła się o pomoc do poznanego wcześniej bogatego pana. Na początku nie pasowała do towarzystwa, ale owo towarzystwo z czasem doceniło jej oryginalność, bogaty pan pokochał, a miłość jej życia (inny bogaty pan, nie zepsuty przez majątek rodzinny) zdradzał z nią żonę na potęgę. Acha, a jakoś tak przy okazji Coco zaczęła robić kapelusze i uszyła sobie kilka kiecek.

W sumie to wynika z tego wszystkiego tyle, że gdyby nie tamten facet, z którym stało się to, co się stało, genialna Coco nigdy by nie zaistniała. Koszmarnym dowcipem jest ten film i nie widzę w nim tego wielkiego zmagania się z wrogim społeczeństwem i odrzuceniem. To nie jest film o Coco, tylko o wkurzającej panience, która miała w życiu spory fart.

Z innej beczki, „Public Enemies”. Dobry film sensacyjny, chociaż faktycznie Michael Mann mógłby więcej. Podobnie jego obsada, szczególnie na tak obiecujący temat. Ale po kolei. Jeżeli idę do kina na film reżysera o pewnej renomie, na plakacie widzę nazwiska Depp, Bale i Cotillard, a historia Johna Dillingera naprawdę jest świetnym materiałem do wykorzystania, spodziewam się fajerwerków.
Dostałam kino na poziomie, warsztatowo świetne, nawet ta charakterystyczna kamera miała pewien urok. Kino rozrywkowe, ale bez nawet najmniejszego przejawu wzbicia się powyżej pułapu dobrego kina sensacyjnego. Jedynie zdjęciami byłam naprawdę zachwycona, bo niektóre ujęcia są świetne, pomysłowe i piękne. Nigdy wcześniej zdjęcia Dante Spinottiego nie zwróciły mojej uwagi, ani w „Czerwonym smoku”, ani w „L.A. Confidential”, a teraz mam ochotę obejrzeć te filmy tylko po to, żeby uważniej przyjrzeć się zdjęciom.
Wracając do tematu, cały seans nie mogłam się pozbyć wrażenia, że „Public enemies” to trochę taka chałtura dla aktorów pierwszoplanowych, bo żadne z nich nie pokazało niczego nowego. Grali wręcz z łatwością równą kiwaniu palcem w bucie. I nikt mi nie wmówi, że Depp nad tą rolą wylał siódme poty, tylko mu nie wyszło. Już prędzej Bale, który nie wiem dlaczego był aż tak krytykowany. Mnie postać bezlitosnego detektywa przypadła do gustu, szczególnie, że Christian Bale przedstawił go jako zawziętego myśliwego, ‘eyes on the prize’ i nic poza tym nie istnieje. To całkiem odświeżające po rzeszy twardych policjantów z drugim dnem, którzy mają problemy z alkoholem, ale i tak są fajni.

Ach, jeszcze zakończenie. Generalnie wszystko fajnie, ale dlaczego idealny moment na ucięcie filmu został zlekceważony?
(dla wtajemniczonych, chodzi mi o scenę w kinie, kiedy kamera robi bardzo bliski najazd na uśmiech Dillingera, który ogląda „Wielkiego gracza” z Clarkiem Gable, a przed kinem Christian Bale sprawdza czy ma zapałki – byłam tak przekonana, że to już koniec, że kolejne, całkowicie niepotrzebne filmowi, piętnaście minut przesiedziałam z grymasem absolutnego zaskoczenia na twarzy)

wtorek, 25 sierpnia 2009

"Czerwona sofa", czyli wszystko pięknie, ale dlaczego puenty brak?

Tytuł „Czerwona sofa” wziął się od istniejącej sofy w owym kolorze, na której przesiaduje znajoma sąsiadka głównej bohaterki, starsza pani o imieniu Clemence. Opowiadają sobie na tej sofie swoje życia, albo Anna czyta Clemence na głos historie innych kobiet, ich pamiętniki czy listy. I pewnie jest im miło, ale ja nie rozumiem dlaczego ta znajomość z Clemence jest dla Anny tak ważna. Bo o innych znajomych nie pisze prawie wcale.
Inna postać, Gyle, którego Anna postanawia odwiedzić w jego samotni nad jeziorem Bajkał. Człowiek, zamglona postać z jej przeszłości, mężczyzna, którego wspomina jadąc koleją transsyberyjską. Dlaczego, skoro – jak z książki wynika – przez jej życie przewinęło się tylu mężczyzna, akurat Gyle jest tak istotny?
Albo Igor, jeden z pasażerów kolei, który kojarzy się Annie z postaciami Dostojewskiego – „Zbrodnia i kara” jest jej lekturą na podróż. Ale z jakiej przyczyny aż tak wpada jej w oko ów Rosjanin, nie jest wyjaśnione.
W ogóle niewiele z tej książki wynika. Spotkanie z Gylem nie dochodzi do skutku, a Anna pałęta się trochę po dalekiej Rosji, a trochę po wielkim mieście, poznaje jakiegoś śpiewaka, a kiedy wraca okazuje się, że nie bardzo było do czego. Ot, historia zamyka się odrobinę ckliwie, ale nawet pomysłowo, tylko że… Z końcówki również nic nie wynika. Podejrzewam, że pani Lesbre napisała coś w rodzaju podsumowania życia kobiety w wieku średnim, kiedy doszło ono do punktu zero, punktu, w którym nie ma już nic, a przecież jej życie jeszcze się nie skończyło, wymaga więc jakiejś zmiany. I ta zmiana w książce następuje, niestety ledwo wspomniana, także i tutaj efektów brak.

Mnie najbardziej zainteresowały kawałki o literaturze, najwyraźniej jest to pole, na którym Michele Lesbre ma wiele do powiedzenia. Ładnie pisze o Fiodorze Dostojewskim, ładnie pisze też o innych autorach, o kobietach, których listy czyta Clemence. Ale ludzie, których przywołuje, byli pełni życia, zawirowań, czasem również goryczy, aż więc dziwne, że Anna o nich właśnie myśli, skoro sama jest taka… Bezwonna. Jakby brakowało jej siły, żeby być ineteresującą. Chociażby Robert Walser, jeden z nielicznych piszących po niemiecku autorów, których cenię. Człowiek trochę tragiczny, trochę szalony i trochę inny, niż inni. Ale jego postrzeganie rzeczywistości mnie zawsze urzekało.
„Kocham życie, ale kocham je dlatego, że mam nadzieję, iż da mi ono okazję, by z godnością wyrzucić je przez burtę”. Robert Walser.

„Czerwona sofa” jest trochę jak nagle złapana migawka czyichś myśli. W kontekście tej osoby, jej całego życia, zapewne ma głębszy sens, ale dla postronnych wydawałaby się jedynie zbiorem kilku obrazków z różnych beczek. Ładne skojarzenia, garś wspomnień i przysypiające zadumania nad niczym konkretnym. I tyle.

wtorek, 4 sierpnia 2009

"Wieczór w Bizancjum", czyli rachunek sumienia w Cannes.

Kiedy pytałam się znajomych (patrz: C. i mojej przyjaciółki), co sądzą o Irwinie Shaw, bo właśnie pożyczyłam jego książkę i zastanawiam się czy będzie dobra, włos mi się lekko jeżył na karku, kiedy oboje dopowiadali bez namysłu „nuda”.
Zostałam więc, po raz pierwszy od dłuższego czasu, pozytywnie lekturą zaskoczona. Chociaż może nie powinnam się tak cieszyć, tylko po postu nie sięgać nigdy po „Lucy Crown”, o której to oboje się tak wspaniale wypowiedzieli.

„Wieczór w Bizancjum” już od pierwszych stron zauroczył mnie językiem, jakim pisze Shaw, po raz kolejny stwierdzam, że większość współcześnie wydawanych książek (już pomijam fakt, że połowa to zabójstwo lasu) prezentuje inny język, niż na przykład ten sprzed trzydziestu lat. Już wstęp zatytułowany „Uwertura” przykuł moją uwagę i chociaż dalsza część książki nie jest utrzymana w tym stylu, i tak uważam, że teraz już tak się nie pisze.
„Królowie na wygnaniu przybyli z doroczną pielgrzymką, mimowolni Learowie z resztkami wiernych świt, żyli wystawnie i swobodnie, ogłaszali „remi” i „wypadłeś z gry”, podawali sobie z rąk do rąk czeki na dwa tysiące dolarów. ”
Czyż to nie jest ciekawy opis potentatów filmowych u schyłku tego „wielkiego kina”?
Historia Jesse Craiga zapisana w „Wieczorze w Bizancjum” jest typową spowiedzią życia. Producent, który lata chwały ma już za sobą przyjeżdża na festiwal w Cannes jakby wypływał z kilkuletniego ukrycia, a pewna młoda dziennikarka bardzo chce napisać o nim artykuł. Chociaż Craig się nie zgadza, zaczyna wspominać. Swoje nieudane małżeństwo, początki kariery, byłych przyjaciół, którzy teraz spadają na dno i tych, którzy właśnie są wynoszeni na piedestał. A w tle filmowy światek, w którym wszyscy mają na ustach to samo zdanie: „to już nie to samo”. I faktycznie, nie tylko w „Wieczorze w Bizancjum”, ale też w innych książkach, chociażby wspomnieniach Lilli Palmer czy biografii Katherine Hepburn, wysuwa się wielka prawda, że złote lata kina amerykańskiego minęły w momencie, kiedy pieniądze zastąpiły kulturę.

Polubiłam tego Jeese Craiga, człowieka, który przeżył wiele w małym filmowym światku, a jego wspomnienia są uroczą ilustracją przemijania świata, który – tak jak wszystkie przemijające światy – jest opłakiwany, ale jednocześnie coraz szybciej wypierany. Ilustracją pełną nie tylko sentymentalnych westchnień, ale i subtelnej ironii oraz zgryźliwości. A świat kina ukazuje się jako machina co prawda gnijąca od środka, ale nadal warta miłości.
Miło się czyta „Wieczór w Bizancjum”, co jakiś czas można się zadumać nad kilkoma chwilami, które już nie wrócą a czasem uśmiechnąć z ironią, kiedy Shaw jako Jeese Craig celnie komentuje swoje festiwalowe otoczenie. Chociaż Craig toleruje swoje słabości, jest przy tym pełen zgryźliwej dezaprobaty dla samego siebie. I to też wzbudziło moją sympatię dla tego człowieka, który stara się podnieść z małego bagienka, w które wpadł w połowie życia.
Oczywiście „Wieczór w Bizancjum” to lekka lektura, miejscami może faktycznie nudna, ale ponownie stwierdzam, że jak się porówna lekkie książki beletrystyczne sprzed lat i aktualne, to ich „lekkość” zwykle bardzo się różni. Poziomem inteligencji autora, mam wrażenie.

Co będzie kolejne? „Pogoda dla bogaczy”? Jest chyba najsłynniejszą książką Shaw, ale mnie jakoś odrzuca, może z powodu mojej trwałej awersji do książek liczących ponad 500 stron. Może więc „Zakłócenia w eterze”, które już przyciągnęły moją uwagę w bibliotece, ale jednak zdecydowałam się na „Wieczór w Bizancjum”. Albo „Dwa tygodnie w innym mieście”, skoro tytuł jakoś tak mi się spodobał… Ach te niekończące się wybory.