wtorek, 25 sierpnia 2009

"Czerwona sofa", czyli wszystko pięknie, ale dlaczego puenty brak?

Tytuł „Czerwona sofa” wziął się od istniejącej sofy w owym kolorze, na której przesiaduje znajoma sąsiadka głównej bohaterki, starsza pani o imieniu Clemence. Opowiadają sobie na tej sofie swoje życia, albo Anna czyta Clemence na głos historie innych kobiet, ich pamiętniki czy listy. I pewnie jest im miło, ale ja nie rozumiem dlaczego ta znajomość z Clemence jest dla Anny tak ważna. Bo o innych znajomych nie pisze prawie wcale.
Inna postać, Gyle, którego Anna postanawia odwiedzić w jego samotni nad jeziorem Bajkał. Człowiek, zamglona postać z jej przeszłości, mężczyzna, którego wspomina jadąc koleją transsyberyjską. Dlaczego, skoro – jak z książki wynika – przez jej życie przewinęło się tylu mężczyzna, akurat Gyle jest tak istotny?
Albo Igor, jeden z pasażerów kolei, który kojarzy się Annie z postaciami Dostojewskiego – „Zbrodnia i kara” jest jej lekturą na podróż. Ale z jakiej przyczyny aż tak wpada jej w oko ów Rosjanin, nie jest wyjaśnione.
W ogóle niewiele z tej książki wynika. Spotkanie z Gylem nie dochodzi do skutku, a Anna pałęta się trochę po dalekiej Rosji, a trochę po wielkim mieście, poznaje jakiegoś śpiewaka, a kiedy wraca okazuje się, że nie bardzo było do czego. Ot, historia zamyka się odrobinę ckliwie, ale nawet pomysłowo, tylko że… Z końcówki również nic nie wynika. Podejrzewam, że pani Lesbre napisała coś w rodzaju podsumowania życia kobiety w wieku średnim, kiedy doszło ono do punktu zero, punktu, w którym nie ma już nic, a przecież jej życie jeszcze się nie skończyło, wymaga więc jakiejś zmiany. I ta zmiana w książce następuje, niestety ledwo wspomniana, także i tutaj efektów brak.

Mnie najbardziej zainteresowały kawałki o literaturze, najwyraźniej jest to pole, na którym Michele Lesbre ma wiele do powiedzenia. Ładnie pisze o Fiodorze Dostojewskim, ładnie pisze też o innych autorach, o kobietach, których listy czyta Clemence. Ale ludzie, których przywołuje, byli pełni życia, zawirowań, czasem również goryczy, aż więc dziwne, że Anna o nich właśnie myśli, skoro sama jest taka… Bezwonna. Jakby brakowało jej siły, żeby być ineteresującą. Chociażby Robert Walser, jeden z nielicznych piszących po niemiecku autorów, których cenię. Człowiek trochę tragiczny, trochę szalony i trochę inny, niż inni. Ale jego postrzeganie rzeczywistości mnie zawsze urzekało.
„Kocham życie, ale kocham je dlatego, że mam nadzieję, iż da mi ono okazję, by z godnością wyrzucić je przez burtę”. Robert Walser.

„Czerwona sofa” jest trochę jak nagle złapana migawka czyichś myśli. W kontekście tej osoby, jej całego życia, zapewne ma głębszy sens, ale dla postronnych wydawałaby się jedynie zbiorem kilku obrazków z różnych beczek. Ładne skojarzenia, garś wspomnień i przysypiające zadumania nad niczym konkretnym. I tyle.

0 komentarze:

Prześlij komentarz